23 listopada 2021

Burza od wschodu. Bohaterscy obrońcy znów są potrzebni

Polska ma długą tradycję obrony swych granic przed działaniami nieprzyjaciela, w tym także przed aktami agresji podejmowanymi metodami dalekimi od konwencjonalnych. Niezależnie od licznych konfliktów zbrojnych, w jakie uwikłana była dawna Rzeczpospolita, także w okresie rzekomego pokoju niektóre z granic nieustannie stały w ogniu, a rozlew krwi był tam niemal codziennością.

W stepie szerokim

Podczas wojen polsko-tureckich nie brakło wielkich batalii z udziałem dziesiątków tysięcy żołnierzy. Na co dzień jednak Wysoka Porta dążyła do osłabienia Polski wyręczając się swymi tatarskimi wasalami z Chanatu Krymskiego.

Wesprzyj nas już teraz!

Władzy krymskiego chana podlegali nie tylko jego pobratymcy, ale także stepowe ordy: białogrodzka, budziacka, jedysańska, nogajska, oczakowska. W roku 1478 Chanat Krymski przyjął zwierzchnictwo Turcji, stając się posłusznym narzędziem sułtana, a przy okazji postrachem sąsiadów – Polski, Wielkiego Księstwa Moskiewskiego, Mołdawii, Węgier, Serbii, Gruzji.

Każdy Tatar od najmłodszych lat był przygotowywany do roli wojownika. W wojsku służyli wszyscy mężczyźni z wyjątkiem duchownych. Podczas wypraw wojennych powoływano pod broń nawet chłopców od 14. roku życia. Ordyńcy reprezentowali wysoki poziom umiejętności żołnierskich. Hetman Stanisław Żółkiewski pisał o nich z uznaniem: „Tatary gromić to tak niemal podobna, jako kiedy by kto chciał ptaki w powietrzu latające pobić”.

Najdogodniejszą porą najazdów były miesiące letnie, od lipca do września. Ordyńcy pokonywali błyskawicznie ogromne odległości, w tempie do 100 kilometrów na dobę. Było to możliwe dzięki temu, że poruszali się „komunikiem” – wyłącznie konno, nie obciążeni taborami. Każdy wojownik zabierał na wyprawę od 2 do 4 wierzchowców, co wpływało nadzwyczajnie na mobilność czambułów. Najeźdźcy unikali spotkania z wojskiem, koncentrując się na rabunku i porywaniu niewolników (jasyru).

Liczebność zastępów tatarskich wysyłanych przeciw Polsce była zróżnicowana, wahała się ona od kilku tuzinów ordyńców aż po ich wielotysięczne rzesze. Wedle jednego z wyliczeń od 1241 do 1699 roku odnotowano 164 „wielkie” najazdy mongolskie i tatarskie, nie licząc setek drobniejszych. Wyprawy wyniszczały polskie ziemie południowo-wschodnie niczym kataklizm. Jan Długosz opisał porażające następstwa ataku ordy na Podole i Ruś Czerwoną w roku 1474: „Wszystek kraj podolski, prawie w każdym zakątku, od człeka aż do bydlęcia zakrwawiony i sponiewierany, a z nim część znaczna Rusi, wydały jęk bolesny, a wiele tysięcy ludzi płci obojga w wieczną niewolę zostało uprowadzone i zaprzedane”. Po raz ostatni Tatarzy spustoszyli polską część Ukrainy w czasach Konfederacji Barskiej (1768-1772).

Istnieją szacunki, że na przestrzeni wieków w jasyr porwano ogółem milion mieszkańców Rzeczypospolitej. Straty były ogromne, a gdy jeszcze uwzględnimy ówczesną niewielką gęstość zaludnienia, wówczas należy mówić o prawdziwej katastrofie demograficznej. Żaden chłopski dom nie przetrwał na trasach pochodów tatarskich dłużej niż 10 lat.

Przyczyny i następstwa najazdów tatarskich trafnie podsumował Wacław Potocki, żołnierz i poeta, w swej Wojnie chocimskiej:

Ordy naprzód tatarskie, posiadszy te kraje,

Gdzie przedtem Tauryka, dziś Krym i Nahaje,

Urywczy wiodąc żywot, o kobylem zdoju,

Ani chcą ani mogą usiedzieć w pokoju […]

Więc czego nie dostaje, jakby słusznym prawem,

Jeśli ukraść nie mogą, bojem biorą krwawem.

Ta przeklęta szarańcza tak się w Polskę wpasła,

Że dotąd tamta ściana nigdy nie wygasła […]

Takieć w Polszcze rabieży robiły i mordy

Tatarskie pod skrzydłami tureckimi ordy!

 

Wielka na pogaństwo zawziętość

Rzeczpospolita szlachecka do czasu była bogatym, wielkim i ludnym krajem, jednakowoż niewydolny system skarbowy sprawiał, że posiała mniej wojska niż mała Brandenburgia.

Tym bardziej należy docenić wysiłek obrońców granic. Odkąd na polach bitew karność, umiejętność współdziałania w zespole, koordynacja działań wojska stały się ważniejsze niż indywidualne popisy rębajłów, pospolite ruszenie szlachty zaczęło ustępować miejsca zawodowym wojownikom. Do ochrony granic zaczęto powoływać stałe oddziały zaciężne. W Koronie od 1520 roku przybrały one postać tak zwanej obrony potocznej, opłacanej ze skarbu królewskiego. W 1563 roku decyzją sejmu postanowiono przeznaczyć czwartą część dochodów (kwartę) z dóbr królewskich na utrzymanie wojsk, zwanych odtąd kwarcianymi. Wspierały je powoływane doraźnie przez województwa wojska suplementowe. W 1652 połączono jedne i drugie, co dało początek wojskom komputowym (od komputu czyli etatu).

Siły zbrojne Rzeczypospolitej Obojga Narodów były podzielone na wojsko koronne oraz litewskie. W czasach panowania Władysława IV wprowadzono dodatkowy podział na wojska autoramentu (zaciągu) narodowego oraz cudzoziemskiego. Autorament narodowy odwoływał się do lokalnych doświadczeń płynących z walk z przeciwnikami ze wschodu i południa. Reprezentowały go: husaria, pancerni, lekka jazda, piechota polsko-węgierska. Autorament cudzoziemski (dragonia, rajtaria, piechota niemiecka i szkocka) opierał się na osiągnięciach zachodnioeuropejskiej sztuki wojennej.

Specyficzną formacją było wojsko zaporoskie. W Rzeczypospolitej Kozacy zaporoscy stworzyli sprawną organizację wojskową, coraz mniej chętnie tolerującą zwierzchność polską. Stworzenie rejestru Kozaków i zamiar przekształcenia ich w zawodowych obrońców Rzeczypospolitej były próbą rozwiązania tego nabrzmiewającego problemu.

Władzy wojskowej hetmanów nie podlegały armie prywatne bądź podporządkowane władzom lokalnym. Należały do nich wojska powiatowe (zwoływane doraźnie przez sejmiki), wojska ordynackie (wystawiane przez kompleksy dóbr ziemskich), gwardia królewska, piechota miejska miast królewskich, wreszcie prywatne armie magnatów.

W obliczu wrogiego najazdu chwytali za broń niemal wszyscy mieszkańcy – zarówno szlachta, jak i mieszczanie oraz chłopi. Na zagrożonym obszarze fortyfikowano dwory, wsie otaczano ostrokołem, wałem i rowem, wznoszono również wieże strażnicze, z których obserwowano horyzont. Często miejscem schronienia i obrony stawała się miejscowa świątynia – kościół, cerkiew bądź synagoga (przeważnie był to jedyny murowany budynek w osadzie). Bywało, że oręża imały się zdesperowane niewiasty. W roku 1498, kiedy ordyńcy zaatakowali Ruś Czerwoną i Małopolskę, w kronice franciszkańskiej zapisano: „Pewna białogłowa podle Nowego Miasta, gdy mąż z chłopcami do lasu poszedł, pozostała w domu i zabrawszy niektóre rzeczy, pospieszyć za mężem chciała. Wtem Turcy i Tatarzy do wsi wtargnęli. Przez to drogę jej odcięli i nie ważyła się domu opuścić. Gdy pierwszy Turek chciał wejść do domu, ona, ukrywszy się za drzwiami z cepem w ręku, w łeb go wyrżnęła. Padł zaraz. Obdarła go i trupa zaciągnęła do komory. Inny nadszedł i w ten sam sposób zabiła go i złupiła. Trzeci zaś, jako i tamci, konia uwiązał u płotu, wszedł, zabiła go także i tak do siódmego. Inni, widząc konie uwiązane, rzekli po rusku: – Już są tam i nasi! – i przeszli. Konie sobie zachowała i to, co owi ludzi mieli przy sobie, zabrała. Wreszcie dziedzic tej wsi konie i broń za 44 czerwone złote od niej kupił”.

W roku 1672 hetman Jan Sobieski raportował królowi Michałowi Korybutowi Wiśniowieckiemu finał swej przesławnej wyprawy na czambuły: „Ostatek z lasów jeszcze dotąd chłopi i czeladź wywłóczą; ale więcej zabijają, osobliwie chłopi, między którymi jest wielka na to pogaństwo zawziętość”.

W działaniach przeciw Tatarom nieśmiertelną chwałą okryli się tacy dowódcy, jak Michał Gliński, Przecław Lanckoroński, Eustachy Daszkiewicz, Dymitr Wiśniowiecki, Stefan Chmielecki, Bernard Pretwicz i wielu innych. Prawdziwym biczem na Tatarów okazał się hetman Stanisław Koniecpolski, pogromca Kantymira i Tuhaj-beja. Paniczny strach wśród bisurmanów wzbudzał Jan Sobieski, hetman, a następnie król Rzeczypospolitej.

Cierń w oku

Na dalekich Kresach mężczyźni i kobiety strzegli z bronią w ręku rubieży kraju, a tymczasem w stolicy polityczni krętacze wydzierali dla siebie „postaw czerwonego sukna”.

W kraju będącym do czasu potęgą ekonomiczną stale skąpiono grosza na należyte zabezpieczenie granic. Wielokrotnie zwycięstwa wywalczone krwią i poświęceniem żołnierzy nie były wykorzystywane z powodu tchórzostwa, opieszałości i braku zdolności przewidywania przedstawicieli elit politycznych. Nasi władcy wykręcali się od udziału w ligach antytureckich, znajdując w takiej postawie pełne poparcie szlachty. Nastroje pacyfistyczne były powszechne.

W latach 40. XVII wieku, czyli już po tragicznych doświadczeniach Cecory i Chocimia, król Władysław IV musiał przygotowywać wojnę z Turcją w największej tajemnicy przed szlachtą. Monarcha miał zamiar raz na zawsze uporać się z muzułmańską nawałą. Jak mawiał: „Trzeba już raz ten kolec z oka sobie wyjąć”. Króla wspierał hetman Stanisław Koniecpolski, który wystąpił z Dyskursem o zniesieniu Tatarów i lidze z Moskwą. Pan Stanisław postulował zawarcie sojuszu z Wielkim Księstwem Moskiewskim i… podbój Chanatu Krymskiego: „Szczęśliwe by nastąpiły czasy, gdyby Krym chrześcijanie, wygnawszy pogaństwo, osiedli, czego łacno by dokazać. […] Moskwie zaś do tego pomoc i rekompensatę jaką od nich wziąwszy z włości przyległych, Taurykę (Krym) im w posesję puścić, którą by umieli pewnie – zaprowadziwszy według zwyczaju swego colonias – osadzić, umieliby i zatrzymać”.

Wojna pozwoliłaby zagospodarować przy tym energię Kozaków zaporoskich. Niestety, przygotowania do konfrontacji ze światem islamu szły opieszale. Starania o wciągnięcie Moskwy do przymierza antyislamskiego były niemrawe i ostatecznie spełzły na niczym. Dopiero jesienią 1647 roku do cara dotarli polscy posłowie. Przyjęto ich ozięble – kilka miesięcy wcześniej Moskwa zawarła pokój z Chanatem Krymskim. Wyjaśnienie, jakie usłyszeli Sarmaci, było wymowne: „Żeśmy czekali długo na tę deklarację od was […] musieliśmy radzić sobie sami”.

Z perspektywy czasu możemy stwierdzić, że był to ostatni moment do ratowania Rzeczypospolitej. Zaraz potem zapoczątkowana przez Bohdana Chmielnickiego rebelia kozacka nieodwracalnie rozdarła Rzeczpospolitą. Następnie przyszły najazdy Moskwy, Szwedów, Brandenburczyków, Siedmiogrodzian. Rzeczpospolita tym razem jeszcze obroniła swe istnienie, ale poniosła znaczne straty terytorialne i wprost potworne ubytki demograficzne. W następnym stuleciu stale potężniejąca Rosja samodzielnie podbije Chanat Krymski i zmarginalizuje tureckie wpływy w Europie, ale umierająca Rzeczpospolita nie odniesie już z tego żadnej korzyści. Grzech zaniechania sprzed półtora wieku okaże się zarodkiem śmierci dumnej niegdyś monarchii.

Rebelia na Kresach

W pierwszej połowie lat 20. XX wieku odrodzona Polska zderzyła się z problemem działań niekonwencjonalnych prowadzonych na jej wschodnich rubieżach.

Największe zagrożenie sprawiali dywersanci komunistyczni, rekrutujący się przede wszystkim z obywateli narodowości białoruskiej bądź ukraińskiej, zgrupowani w oddziałach liczących od kilkunastu do kilkudziesięciu ludzi, nierzadko dowodzonych przez „ochotników” z sowieckich wojsk ochrony pogranicza i służb specjalnych. Grupy takie były formowane na miejscu bądź w ośrodkach szkoleniowych za wschodnią granicą, skąd przerzucano je do Polski. Tylko w okresie od kwietnia 1921 do kwietnia 1924 roku na pograniczu polsko-sowieckim zanotowano 259 wtargnięć oddziałów dywersyjnych. Głośne były napady komunistów na Stołpce (zamordowano tam 10 osób, w tym 7 policjantów i urzędnika starostwa, zniszczono komendę policji, stację kolejową i urząd pocztowy) oraz na pociąg osobowy pod Łunińcem (zginął jeden pasażer, innych ograbiono, zaś pochwyconego wojewodę poleskiego Stanisława Downarowicza pozostawiono w samej bieliźnie).

Na odcinku granicy z Litwą Kowieńską działała partyzantka wspierana przez rząd litewski. Jej oddziały atakowały polskie wioski, obiekty wojskowe, posterunki Milicji Ludowej. Utarczki z dywersantami niekiedy przeradzały się w prawdziwe bitwy z pododdziałami Straży Granicznej.

Na terenie powiatów: grodzieńskiego, wołkowyskiego, sokólskiego, bielskiego i białostockiego działania wywrotowe podejmowało podziemie białoruskie, finansowane przez wywiady Litwy i Niemiec, podporządkowane emigracyjnemu rządowi Białoruskiej Republiki Ludowej rezydującemu w Kownie. W roku 1922 głośny był napad „partyzantów” białoruskich na miasteczko Kleszczele, gdzie zamordowano dwóch policjantów, miejscowego restauratora i jego matkę.

W województwach południowo-wschodnich rozwijał się ukraiński ruch nacjonalistyczny, którego zbrojnym ramieniem stała się konspiracyjna Ukraińska Wojskowa Organizacja (UWO). We wrześniu 1921 roku jej bojowiec usiłował zamordować wizytującego Lwów Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego. W następnym roku UWO przeprowadziła dużą operację terrorystyczno-sabotażową, dokonując ok. 300 ataków.

Wedle urzędowych statystyk tylko w okresie od stycznia do września 1924 r. na Kresach dokonano 189 większych napadów terrorystycznych oraz 28 zamachów sabotażowych, w wyniku których zginęły 54 osoby. W atakach wzięły udział bandy zrzeszające razem 1000 terrorystów. „Wszyscy są zgodni, że autorytet władz państwowych na kresach obniżył się”  – pisał publicysta „Głosu Poleskiego”. – „(…) dlatego, że na kresach wprowadzono szerokie swobody konstytucyjne, do których miejscowa ludność ciemna i przywykła do surowych rządów, jest zupełnie niedojrzała i nieprzygotowana”.

Polski kontratak

Władze Rzeczypospolitej próbowały zwalczać dywersję. Wśród palących problemów wysuwała się na czoło potrzeba zorganizowania formacji policyjnej lub wojskowej, skutecznie zabezpieczającej granice Rzeczypospolitej.

Po średnio udanych próbach ze Strażą Gospodarczo-Wojskową, Strażą Skarbową, Batalionami Celnymi, Strażą Graniczną i Policją Graniczną, latem 1924 roku powołano Korpus Ochrony Pogranicza (KOP), podporządkowany Ministerstwu Spraw Wojskowych oraz Ministerstwu Spraw Wewnętrznych (zaś od maja 1938 roku również Generalnemu Inspektorowi Sił Zbrojnych). Wedle wstępnych założeń KOP miał liczyć 27.687 żołnierzy zgrupowanych w 24 batalionach piechoty oraz 20 szwadronach kawalerii. KOP zabezpieczał łącznie 2334 km granic z Sowdepią, Litwą, Łotwą, Rumunią, także niewielki odcinek granicy polsko-niemieckiej. Na każdy kilometr przypadało ok. 11 żołnierzy (pięciokrotnie więcej niż na granicy zachodniej i południowej).

Żołnierze KOP wykazali się nadzwyczajną skutecznością. Tylko w ostatnich dwóch miesiącach roku 1924 odparli 89 napadów bandyckich i terrorystycznych, zlikwidowali 51 band i oddziałów dywersyjnych, zatrzymali 5000 osób naruszających granicę; położyli trupem bądź ranili 70 terrorystów i bandytów, tracąc jedynie 18 zabitych i rannych żołnierzy.

Aktywność dywersantów zamierała. Jeśli w roku 1925 żołnierze KOP uczestniczyli w odpieraniu 25 prób zbrojnego sforsowania granicy polsko-sowieckiej, to w roku następnym odnotowano już tylko 3 takie przypadki. Spokojniej zrobiło się też na granicy polsko-litewskiej – o ile w roku 1923 odnotowano tam 16 napadów dywersyjnych, to w roku następnym było ich 8, zaś w kolejnym – ledwie cztery.

Poprawa bezpieczeństwa była w ogromnej mierze zasługą żołnierzy KOP, choć należy pamiętać również o zmianach, jakie zaszły w ówczesnej polityce zagranicznej Związku Sowieckiego. Na Kremlu, po wyeliminowaniu wpływów frakcji trockistowskiej, chwilowo poniechano eksportu rewolucji na rzecz umacniania imperium i szukania dróg wyjścia z izolacji międzynarodowej. Bojowe zespoły dywersyjne zostały niejako zamrożone aż do pamiętnego września 1939 roku.

Troska wybiórcza

Dziś mamy konflikt na granicy polsko-białoruskiej, oczywiście odmienny od wyżej opisanych, choć pewne szczegóły wyglądają znajomo.

Ostatecznie w chwilach kryzysów zawsze zdarzały się grzechy zaniechania, nieudolność czy choćby zwykłe błędy decydentów. Zawsze byli też sprzedajni posłowie pobierający lafę od obcych ambasad, szubrawcy i użyteczni idioci. Dlatego specjalnie nie zaskakują deklaracje pewnych polityków czy aktywistów społecznych, ocierające się o jawną zdradę. Kiedyś dowiemy się, kto się komu sprzedał i za ile.

Nie jest naprawdę poważnym problemem, gdy polskich żołnierzy wyzywa od „morderców” ta czy inna ograniczona umysłowo celebrytka, zawodowo pełniąca rolę cysterny z silikonem, dysząca żądzą „ubogacenia kulturowego” ze strony śniadolicych przybyszów, której wydaje się, że opanowawszy umiejętność klikania w klawiaturę awansowała na intelektualistkę.

Naprawdę robi się przykro, gdy specyficznie nową jakość do dyskusji wprowadza pani Janina Ochojska, europarlamentarzystka z ramienia PO. Kobieta, która – nim „poszła w politykę” – zdołała uczynić sporo dobrego. Niedawno owa dama, na wieść o tym, że polscy policjanci zaatakowani kamieniami przez „imigrantów” odpędzili napastników strumieniem z armatki wodnej, zareagowała z oburzeniem:

– Użycie armatek wodnych na migrantów, którzy nie mają się gdzie osuszyć grozi śmiercią z powodu zamarznięcia.

Mówimy w tym miejscu nie o problemie imigrantów, ani o biednych uchodźcach marznących w namiotach bądź pod gołym niebem – tylko o agresywnej hordzie miotającej kamienie w polskich funkcjonariuszy. Fakt, że wprawnie ciśnięty kamień też może zabić człowieka wcale nie poruszył europosłanki Ochojskiej. Na jej współczucie nie zasłużył hospitalizowany policjant z rozbitą głową, ani jego pokiereszowana koleżanka. Nie, Janina O. zatroskała się o bezpieczeństwo bojówkarzy, ponieważ ci, dokonując bandyckiej napaści, mogliby się przy tym przeziębić.

Recepta wydaje się prosta. Niechże polska policja odstawi armatki wodne. Następnym razem, gdy w naszą stronę polecą kamienie, niechaj mundurowi wypchną przed oblicza „zdenerwowanych uchodźców” europosłankę Janinę Ochojską, aby ta uspokoiła biedaków dobrym słowem.

W mrok i dalej

Przyszłość rysuje się w ciemnych barwach, choć rozwiązanie pewnych problemów jest w naszym zasięgu.

Przede wszystkim należałoby, powtarzając za wieszczem, „dom oczyścić ze śmieci”. Niestety, w chwili obecnej jest to nierealne. Dla partii rządzącej głównym kapitałem politycznym są osoby z opozycji, wygłaszające opinie sprzeczne z polskim interesem narodowym, czy składające donosy na nasz Kraj. Rok temu, przy okazji ekscesów lesbijki Lempart, obserwując jej nielegalne (!) marsze odbywające się pod ochroną policji (!!!), pozwoliłem sobie na uwagę, że między rządzącymi a „opozycją totalną” istnieje interesująca symbioza. Dla partii sprawującej władzę prawdziwym darem Niebios są oponenci o manierach meneli, posługujący się językiem z rynsztoka, potrafiący jedynie wywrzaskiwać wulgarne hasła. Podobnie opozycyjni politycy i celebryci, wygłaszający tezy w duchu neo-Targowicy, stanowią nieocenione wsparcie dla choćby najlichszego rządu, który zaraz mruga do swych zawiedzionych, acz wciąż pełnych skrupułów wyborców:

 – Patrzcie, kto przejmie władzę, kiedy nas zabraknie!

***

A co z naszą siłą militarną? Nie tak dawno rozmawiałem z pewnym, niepośledniej rangi politykiem PiS-u, człowiekiem ze wszech miar zacnym. Temat zszedł na wspomnienie katastrofy smoleńskiej. Wpierw obaj, w tak zwanych „krótkich żołnierskich słowach” podsumowaliśmy działania ówczesnego rządu PO. Jednakże, jako że nie lubię meczów do jednej bramki, zapytałem o sprawę mniej wygodną dla mego rozmówcy:

– Co mam sądzić o najwyższym zwierzchniku sił zbrojnych, który zabiera na pokład swego samolotu dziesięciu generałów, w tym dowódców wszystkich rodzajów broni? Przecież ta katastrofa w jednym momencie zdekapitowała naszą armię! Gdyby wtedy nastąpił wrogi atak, nie pozbieralibyśmy się! Czy on naprawdę nie wiedział, że to wbrew wszelkim zasadom?
Mój interlokutor wcale nie obraził się o to pytanie. Odpowiedział szczerze:

– Problem jest taki, że u nas o sprawach wojska i jego okolic decydują ludzie, którzy nie byli w wojsku. Którzy wojsko oglądali tylko w telewizji, albo na defiladzie. Tak było za PO, tak jest i teraz.

No właśnie. O kwestiach armijnych można dyskutować długo. Przy czym rzecz powinna – zdawałoby się – łączyć ponad podziałami wszystkich zatroskanych o Ojczyznę. Ale nie, dla wielu polityków to tylko jeszcze jedno pole międzypartyjnej bitwy. Jeden maleńki przykład. Wszyscy pamiętamy burze medialne wokół kosztownych przetargów na uzbrojenie. Supernowoczesne myśliwce, śmigłowce wielozadaniowe, haubico-armaty, okręty podwodne… Zarazem ani słowa o granatnikach przeciwpancernych, choć ich koszt stanowił ułamek ceny tamtych efektownych gadżetów. To musiało poczekać, i to długie lata – bo relatywnie tanie „pepance” nie przyciągały uwagi mediów. Politycy gwiazdorzyli ile wlezie, sfory ich kiboli warczały, gotowe rzucić się do gardła każdemu oponentowi. Zaś Wojsko Polskie dalej miało na stanie ręczne granatniki przeciwpancerne RPG-7 rodem z nieistniejącego ZSRS. Skądinąd kiedyś była to świetna broń –  w czasach, gdy wchodziła na uzbrojenie, czyli (wstrzymajcie oddech!) w roku 1961, „zaledwie” 60 lat (SZEŚĆDZIESIĄT LAT!!!) temu.

Nie chciałbym być źle zrozumiany. Cieszyłyby mnie nowe okręty pod biało-czerwoną banderą, i cała reszta militarnych zabawek. Ale są pewne priorytety. Jeśli ktoś dokona inwazji na Polskę, to raczej nie za pomocą okrętów podwodnych. Nie, on wjedzie do naszego kraju czołgami i całą resztą pancernej „techniki”. To jest skandal, kiedy ten czy inny minister robi za gwiazdora, gdy zakupy dla wojska traktuje się w kategoriach partyjnych korzyści, słupków sondażowych i własnej medialnej sławy. A w razie kryzysu, naprzeciw wrażego czołgu z pancerzem którejś tam generacji, ma stanąć polski żołnierz z poczciwą „ergie-rurą”, z którą biegał po poligonie jego dziadek w czasach Gomułki.

***

Wypadałoby wreszcie przemyśleć założenia polskiej (pożal się, Panie Boże!) „polityki wschodniej”. Nie zamierzam bronić rządów Aleksandra Łukaszenki. Jego działania na naszej granicy są zwyczajnie odrażające. Ale może jednak warto zastanowić się nad bezkrytycznym wspieraniem opozycji demokratycznej w tym kraju. Polska zaangażowana jest w te działania po same uszy, od wielu lat, jak w jakimś amoku, mimo że nasi rodacy na Białorusi byli celem ataków propagandowych nie tylko ze strony reżimu, także tamtejszych opozycjonistów. Czy pod rządami tej ferajny los kresowych Polaków by się polepszył? Na pewno?

W przeszłości nie miałem powodów, by chwalić rządy Wiktora Janukowycza na Ukrainie (choć po prawdzie nie wjechał on do pałacu prezydenckiego na rosyjskim czołgu; wybrali go sami Ukraińcy). Jednak z punktu widzenia interesu polskiego głupotą było lansować jego oponentów, którzy zaprowadzili na Ukrainie kult państwowy UPA.

Marzy mi się sytuacja, kiedy priorytetem kolejnych rządów RP nie będzie już „krzewienie demokracji” tu czy tam, tylko ochrona polskich interesów – w tym interesów polskiej ludności na Wschodzie.

Andrzej Solak

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij