W tej „Chacie” znajdziesz wszystko: panteizm i feminizm, synkretyzm i marksizm, postmodernizm i genderyzm…
„Chatę” obejrzałem ze sporą przyjemnością, poddawszy się bez sprzeciwu wszystkim zastosowanym w filmie formom psychomanipulacji. W chwilach zamierzonych przez twórców jako chwytające za serce moja pompa ssąco-tłocząca zamierała w bezruchu, w momentach ściskających krtań moją szyję dusiła stalowa obręcz, a sceny mające skłaniać do uronienia łezki zamieniały moje oczy w fontanny. Po czym film się skończył, wyszedłem z sali projekcyjnej, w korytarzu wyrzuciłem do kosza puste pudło po popcornie i pomyślałem sobie: „Ki diabeł?”
Wesprzyj nas już teraz!
Pewnego razu pewien Amerykanin został zaproszony przez samego Boga do pewnej ukrytej w leśnym gąszczu chaty. Choć zasadniczo niespecjalnie wierzący, a przy tym od jakiegoś czasu na Boga pogniewany, postanowił jednak zaproszenie przyjąć. Na miejscu spotkał Trójcę Świętą. Ale jaką?! Oto Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty zechcieli mu się objawić w postaci odpowiednio: starej Murzynki-gosposi, z wolna wchodzącego w wiek średni Żyda-stolarza i młodej Azjatki-ogrodniczki. Weekend spędzony w ich towarzystwie odmienił jego życie…
William Paul Young – autor powieściowego megabestsellera, którego treść w zasadzie wiernie odzwierciedla na ekranie „Chata” Stuarta Hazeldine’a – tłumaczył powyższy zabieg chęcią odświeżenia chrześcijańskiego spojrzenia na Boga, którego obraz rzekomo zawęziliśmy i uprościli, gdy tymczasem Wszechmocny, Nieskończony i Nieogarniony wymyka się naszym ograniczonym możliwościom percepcyjnym.
To prawda: Bóg wymyka się wszelkim naszym wyobrażeniom i obrazowanie Go w postaci siwowłosego patriarchy jest ze wszech miar ułomne (ale przynajmniej przemawia za tym logika – Ojca dorosłego Syna można wszak kojarzyć wyłącznie z postacią męską w podeszłym wieku…), podczas gdy czynienie zeń jowialnej czarnuli jest po prostu bezdennie głupie i nie znajduje żadnego uzasadnienia w logice arystotelesowskiej. Ba, jest też niebezpieczne dla duszy, bo wprowadza do niej zamęt. I skłania do eskalacji heterodoksyjnych wizerunków – dziś portretujemy Boga jako kobiecinę z sąsiedztwa, jutro nadamy Mu formę… fruwającego kłębu czterojajecznego makaronu…?
Idźmy jednak dalej. Czarna kobieta podająca się za Boga-Ojca przedstawia się jako Elousia. Niejeden zapewne zrozumie to jako: „iluzja”, ale trudno – wejdźmy w tę konwencję. Oto hebrajsko-grecka hybryda pojęciowa (El – „Bóg”; ousia – „istota”: platońskie pojęcie bytu oraz termin, za pomocą którego Sobór Konstantynopolitański III nauczał, że wszystkie trzy Osoby Boskie mają udział w tym samym bycie) przywodząca na myśl panteistyczną w istocie koncepcję „gruntu bytu” Paula Tillicha, o której nawet jego protestanccy współwyznawcy mówili, iż wydaje się mieć więcej wspólnego z hinduizmem niż z historycznym chrześcijaństwem. I niewiele w tym obrazie zmienia strumień katechizmowych słuszności płynących z ust protagonistów książki i filmu – czyż wszak szatan kusząc Jezusa na pustyni nie posługiwał się Słowem Bożym? Biblijna aluzja może z powodzeniem kryć w sobie mitologiczną iluzję – tak działa New Age.
Śmierdzi genderem
„Bóg jest duchem” (J 4, 24), do tego wszechmogącym – dla Niego „nie ma nic niemożliwego” (Łk 1, 37) – może przeto przybrać postać, jaką tylko zechce. I raz już to uczynił, przyjmując postać mężczyzny „zrodzonego z niewiasty” (Ga 4, 4). Stając się Synem nie przestał jednak być Ojcem. „Ja i Ojciec jedno jesteśmy” (J 10, 30) – tłumaczy Jezus, jedyna w czasie i przestrzeni osoba zdolna dać o Nim pełne świadectwo. „Boga nikt nigdy nie widział – jednorodzony Syn, który jest w łonie Ojca, o Nim pouczył” (J 1, 18), albowiem „nikt nie wie, kim jest Ojciec, tylko Syn” (Łk 10, 22).
Ubieranie Ojca w kostium kobiecy na odległość śmierdzi genderem – fetor siarki aż wierci w nozdrzach!
Ale nie tylko Pierwsza Osoba Trójcy Świętej niesie w sobie jednoznaczne skojarzenie z płcią męską – podobnie jest z Osobą Trzecią. Jezus nigdy nie mówi o Duchu Świętym inaczej niż w masculinum. „Pocieszyciel, Duch Święty, którego Ojciec pośle w moim imieniu, ON was wszystkiego nauczy” (J 14, 26). „Gdy zaś przyjdzie ON, Duch Prawdy, doprowadzi was do całej prawdy” (J 16, 13). Skąd więc pomysł Jego feminizacji? Czy aby nie z rodzącej się na Zachodzie, wraz z coraz bardziej ostatnimi laty przyspieszającą jego repoganizacją, tęsknoty za „cudzymi bogami” (Wj 20, 3)?
A co do femininum w historii zbawienia, to i ono istnieje – wielkie, święte i niepokalane – i nie potrzeba innego. Nie wolno zapominać, że Jezus ma Matkę – czynienie z Jego Ojca postaci żeńskiej obraża Najświętszą Maryję Pannę. Być może w sposób niezamierzony, ale jednak.
O, synu diabelski…
Ale może zbyt surowo oceniam zarówno autora książki, jak i podążających jego śladem twórców filmu. Być może wcale nie chcieli oni kontestować Objawienia, tylko po prostu sądzili, że taka forma łatwiej skłoni współczesnego człowieka do refleksji nad działaniem Boga w jego życiu? Możliwe – wykluczyć się tego mnie da – choć nie za bardzo chce mi się wierzyć w ich czyste intencje. Jeżeli bowiem się kogoś kocha i poważa, to pragnie się go pokazać w całkowitej pełni prawdy o jego osobie. No chyba, że chciałoby się ukryć jakieś ułomności…
I tu cię mam, Williamie Paulu Youngu – tobie się Bóg w Trójcy Jedyny, jakiego znamy z kart Pisma Świętego i Tradycji Kościoła po prostu nie podoba. Nie dorasta do twoich standardów. Ty masz do Niego żal, iż jest „białym mężczyzną po pięćdziesiątce” (że pozwolę sobie użyć słów, którymi dawno temu odpowiedziała pewna amerykańska feministka na moje pytanie, dlaczego tak nie znosi Kurta Vonneguta). Ciebie, Williamie Paulu Youngu, przytłacza „brzemię białego człowieka”. Co chciałeś osiągnąć ukazując Trójcę Świętą pod postaciami Afroamerykanki, Żyda, Azjatki i czerwonoskórego (w pewnym momencie bowiem Murzynka przemienia się w Indianina), czyli sumy wszystkich resentymentów i fobii białego anglosaskiego protestanta? Czemu miała służyć ta tania marksistowska sztuczka? Czy aby nie pragnieniu wpisania się w politpoprawny paradygmat dzisiejszych czasów?
Williamie Paulu Youngu, bacz, by i do ciebie nie miały zastosowania słowa, którymi święty Paweł zrugał Elimasa: „O, synu diabelski, pełny wszelkiej zdrady i wszelkiej przewrotności, wrogu wszelkiej sprawiedliwości, czyż nie zaprzestaniesz wykrzywiać prostych dróg Pańskich” (Dz 13, 10).
„Chata”, zarówno powieściowa, jak i filmowa (sprzedano ponad dwadzieścia milionów egzemplarzy książki, a film operujący na najwyższym diapazonie uczuciowym zapewne ten sukces dodatkowo zdyskontuje) zdobyła już, wciąż zdobywa i z całą pewnością jeszcze zdobędzie na całym świecie liczne rzesze zwolenników, którzy w obronie jej przesłania już zmarnowali, wciąż marnują i niechybnie jeszcze zmarnują mnóstwo energii godnej lepszej sprawy. Choć w zasadzie trudno się temu dziwić, albowiem Bóg, którego usiłuje nam objawić William Paul Young i jego filmowi adaptatorzy, został stworzony na wzór i podobieństwo człowieka XXI wieku – bezrefleksyjnego kłębka nieuporządkowanych emocji, dającego się bezwolnie miotać rozmaitym „duchom czasów” – który niby szuka właściwej drogi, ale tak, by jej nie znaleźć: „patrzy oczami, a nie widzi; słucha uszami, a nie rozumie – żeby się nie nawrócił i nie była mu wydana tajemnica” (Mk 4, 12).
Bóstwo, które usiłują objawić światu twórcy powieściowej i filmowej „Chaty”, w niczym mu nie pomoże – bo to fałszywy obraz Drogi, Prawdy i Życia. Trójosobowy bohater „Chaty” –owinięta w biblijny płaszcz postać budząca skojarzenia z panteonem czy też mitologią Wschodu, a z drugiej strony Bóg-Przytulanka-dla-Każdego – z całą pewnością nie jest Bogiem, jakiego znamy z Objawienia: „Bogiem Abrahama, Bogiem Izaaka i Bogiem Jakuba” (Wj 3, 6).
Brudna woda bałwochwalstwa
Początkowo zamierzałem zetrzeć na proch herezję sączącą się z „Chaty” mądrością świętych mistrzów duchowości katolickiej, których długi szereg można by w odnośnej kwestii w nieskończoność cytować, jednak po namyśle uznałem, iż nie byłoby to do końca fair. Sięgnąłem więc po słowa protestanta bezwzględnie piętnującego „wypaczone idee Boga – źródła, z których wypływa brudna woda bałwochwalstwa”. Ów amerykański pastor i kaznodzieja, Aiden Wilson Tozer (1897-1963), pisze o tym następująco:
„Właściwa koncepcja Boga jest sprawą wielkiej wagi nie tylko dla teologii systematycznej, lecz także dla praktyki życia chrześcijańskiego. Jest ona dla kultu tym, czym fundamenty dla świątyni – tam, gdzie są one nieodpowiednie lub ulegają odchyleniu, cała struktura wcześniej czy później się zawali. Każdy błąd w doktrynie (…) po jakimś czasie ujawni się w postaci wadliwych lub podstępnych myśli o Bogu.”
„Bałwochwalcze serce zakłada, że Bóg jest kimś innym, niż jest w rzeczywistości – co samo w sobie jest strasznym grzechem – i na miejsce Boga wprowadza Jego namiastkę stworzoną na własne podobieństwo. Taki bóg zawsze będzie odpowiadał wyobrażeniom tego, kto go stworzył – będzie podły lub czysty, okrutny lub łagodny – w zależności od moralnego stanu umysłu, który go zrodził. Bóg zrodzony w upadłym sercu nie może być podobny do prawdziwego Boga.”
„Pod wpływem spaczonych pojęć o Bogu, w krótkim czasie religia, w której się one pojawiły zaczyna gnić. Dzieje Izraela obrazują to najdoskonalej, a historia Kościoła zasadę tę potwierdza. Dlatego dla Kościoła niezbędne jest kultywowanie wzniosłej idei Boga, a gdy ta idea choćby w najmniejszym stopniu zostaje umniejszona, następuje upadek Kościoła wraz z jego kultem i normami moralnymi. Pierwszy krokiem na drodze do upadku jest odstąpienie Kościoła od własnych wzniosłych poglądów na Boga.”
Lepiej bym tego nie ujął.
Jerzy Wolak
„Chata” (The Shack), reżyseria: Stuart Hazeldine; scenariusz: John Fusco, Andrew Lanham, Destin Daniel Cretton; w rolach głównych: Sam Worthington, Octavia Spencer, Avraham Aviv Alush, Sumire Matsubara; USA 2017; 132 minuty.