Z dr. Thomasem Hilgersem, twórcą NaProTECHNOLOGY, rozmawia Joanna Najfeld.
Co to jest NaProTechnologia? Jakaś alternatywa dla in vitro? Chyba myli nam się trochę z Naturalnym Planowaniem Rodziny…
Wesprzyj nas już teraz!
– NaProTechnologia to nowa nauka o zdrowiu kobiet – medycyna na najwyższym poziomie profesjonalnym i etycznym. Łączy najnowsze osiągnięcia ginekologii, chirurgii, endokrynologii, które program in vitro omija lub ich nie zna, z prostym systemem obserwacji objawów, który pozwala leczyć kompleksowo, precyzyjnie i przede wszystkim skutecznie.
Chodzi o leczenie niepłodności?
– Chodzi o leczenie wszelkich nieprawidłowości i dolegliwości kobiecych, od napięcia przedmiesiączkowego i depresji poporodowej, przez bóle różnego pochodzenia, aż po torbiele, endometriozę czy policystyczne jajniki. Część z tych schorzeń powoduje niepłodność, a my potrafimy je dobrze leczyć. Wszystkim parom oferujemy jeden z najskuteczniejszych systemów regulacji poczęć, który jednocześnie pozwala monitorować zdrowie kobiety, przewidywać, wcześnie wykrywać lub zapobiegać chorobom jeszcze zanim się zdarzą – nawet rakowi.
Brzmi rewolucyjnie.
– To jest rewolucja. Nad podręcznikiem do NaPro pracowaliśmy 30 lat, zanim wyszliśmy z tym do ludzi w 2004 roku. Reakcja przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Lekarze na całym świecie interesują się NaProTechnologią. W USA mamy 215 ośrodków. Jesteśmy na Tajwanie, w Singapurze, Australii, Meksyku, Kanadzie, Niemczech, Holandii, Irlandii, Wielkiej Brytanii, Włoszech, Polsce, a niedawno byłem w Nigerii, gdzie zakończyło się szkolenie siedmiu lekarzy. To niesamowite tempo jak na pięć lat.
Musicie mieć dobry marketing.
– Najlepszą reklamą jest rekomendacja pacjentów. Pary, np. po wielokrotnym nieudanym in vitro, które zachodzą w ciążę dzięki prostemu leczeniu według NaPro, dzielą się swoim szczęściem ze znajomymi. Nie mogą uwierzyć, że rozwiązanie ich dramatu było cały czas na wyciągnięcie ręki. Nie rozumieją, czemu nikt wcześniej nie powiedział im o NaPro. W telewizji ciągle słyszeli, że tylko in vitro daje nadzieję na dziecko. Teraz już wiedzą, ile w tym prawdy i mówią innym. A my mamy kolejki w gabinetach, ledwo nadążamy szkolić lekarzy. Jestem wzruszony tym, co się dzieje, szczególnie tu w Polsce, gdzie spotkaliśmy tak wielką otwartość. Jestem przekonany, że NaProTechnologia jest przyszłością medycyny kobiecej.
Praktycy in vitro występujący w naszych mediach jako bezstronni eksperci bardzo was krytykują…
– W ogóle się tym nie przejmujemy, krytyka z ich strony jest przewidywalna i totalnie bezzasadna dla każdego, kto zna podstawy NaProTechnologii. A naszym oponentom ta wiedza jest najczęściej obca. Gdyby przepytać ich z NaProTechnologii, okazałoby się, że głoszą jakiś mglisty stereotyp, który sami stworzyli i w który chcą wierzyć.
Wracając do NaProTechnologii, jak to działa w praktyce? Wyobraźmy sobie parę z problemem niepłodności. Przychodzą do lekarza NaPro i co się dzieje?
– Podstawą diagnozy jest rozpoznanie cyklu kobiety i zapisanie go w ściśle określony sposób. Uczymy więc prostej obserwacji śluzu – wyłącznie śluzu – i wyłącznie zewnętrznie, przy okazji codziennych zabiegów higienicznych. Kobieta co wieczór zapisuje wynik obserwacji na karcie modelu Creightona symbolami, które odczytać może każdy specjalista NaPro, gdziekolwiek na świecie.
Po co ten zapis?
– Daje kobiecie i lekarzowi zestaw informacji, jakich nie zdobyliby przez żadne inne badanie. Przeciętna kobieta wie mniej więcej, kiedy ma okres, jak długo on trwa i czy boli. Ale nie ma pojęcia, co się dzieje w pozostałym czasie, a to właśnie objawy, które można wtedy zauważyć, są kluczowe dla diagnozy jej zdrowia ginekologicznego. Rozpisujemy na karcie 2-3 cykle i już możemy dostrzec ewentualne nieprawidłowości.
Po czym to widać?
– Nie zapominajmy, że do poczęcia dziecka potrzeba nie tylko plemnika i komórki jajowej. Niezbędny jest też śluz. Dzięki kartom monitorujemy jakość i ilość śluzu. Nieprawidłowy śluz może wynikać z infekcji albo zaburzeń hormonalnych, które trzeba skorygować. U niektórych par wystarczy tylko tyle i zachodzą w ciążę.
Zwykły ginekolog tego nie robi?
– Jeśli nie interesuje go w ogóle przebieg cyklu kobiety, to skąd może wiedzieć o tych objawach?
Co jeszcze widać na karcie?
– Długości poszczególnych faz. Częstą przyczyną niepłodności, a raczej nawykowych wczesnych poronień, jest niedobór progesteronu w drugiej fazie cyklu. Wtedy jest ona zbyt krótka, aby poczęte dziecko mogło utrzymać się przy życiu. Bez względu na to, czy kobieta będzie zachodzić w ciąże naturalnie, czy jakąkolwiek sztuczną metodą, będzie tracić te dzieci, nawet o tym nie wiedząc.
Myślą, że w ogóle nie zachodzą w ciążę, bo są niepłodne…
– Dlatego warto zacząć obserwacje cykli przed rozpoczęciem pożycia. Jesteśmy w stanie wyłapać skłonność do wczesnych poronień jeszcze przed pierwszym poczęciem. Na niedobór progesteronu zapisujemy identyczny z naturalnym lub zastrzyki stymulujące jego wytwarzanie. Tak przywracamy płodność i zapobiegamy poronieniom. W NaProTechnologii mówimy, że pierwsze poronienie to o jedno za dużo. Tradycyjna ginekologia zaczyna leczyć problem dopiero po trzecim razie.
Jak?
– Zwykły ginekolog może podejrzewać niedobór progesteronu, więc chce zbadać jego poziom we krwi w drugiej fazie cyklu. Tylko skąd ma wiedzieć, kiedy to zrobić, skoro ani on, ani pacjentka nie jest świadoma jak przebiega jej cykl? Ginekolog zgaduje, kiedy pobrać krew, posługując się całkiem teoretycznym 28-dniowym modelem cyklu. To bardzo przestarzałe podejście, dalekie od poważnej medycyny. Prawdopodobieństwo pomyłki jest duże, bo kobiety mają różnorodne cykle. A badanie w złym momencie jest bezwartościowe i może bardzo wprowadzić w błąd.
NaProTechnologia ma tu przewagę?
– Dzięki kartom Creightona wiemy precyzyjnie, kiedy zbadać krew i kiedy podać progesteron. A to kluczowe, bo przyjęcie leku za wcześnie może zaszkodzić, a za późno – nie pomóc. Skuteczność wymaga obserwacji cyklu.
Jeśli to prawda, to znaczy, że te karty to jak szósty zmysł ginekologa, coś tak istotnego jak zapalenie światła w sali operacyjnej dla chirurga, żeby widział, gdzie jest pacjent, a nie kroił w ciemno!
– Nie mogę pojąć, dlaczego ginekolodzy nie chcą korzystać z tego podstawowego narzędzia diagnostycznego. To tak, jakby odmawiali mierzenia temperatury czy badań krwi, twierdząc, że to katolicki zabobon i do niczego niepotrzebny.
Wróćmy do naszej pary. Żona z mężem rozpisali 2-3 cykle, lekarz widzi pewne nieprawidłowości. Co dalej?
– Zanim rozpiszemy leczenie, musimy jeszcze zbadać pacjentkę bezpośrednio oraz zlecić jej trzy podstawowe testy. Najpierw dokładny profil hormonalny cyklu – u ponad połowy pacjentek wykrywamy nieprawidłowości przy tym badaniu. Potem seria badań USG, żeby stwierdzić, czy zachodzi owulacja i czy dzieje się to prawidłowo – w ok. 60% wykrywamy tu problemy. Robimy też laparoskopię, drobny zabieg chirurgiczny, który pozwala obejrzeć macicę, jajowody i jajniki. Znajdujemy organiczne nieprawidłowości i schorzenia (m.in. endometriozę, zrosty, jajniki policystyczne) u 95% pacjentek, więc nie szukamy igły w stogu siana. Zebranie tych wszystkich informacji zajmuje nam ok. 4 miesięcy i wreszcie możemy rozpisać plan leczenia dla danej pary na rok – leki, czasem zabiegi chirurgiczne. W czasie tego roku większość naszych par zachodzi w ciążę, oczywiście wyłącznie drogą naturalnego aktu płciowego.
Te zabiegi chirurgiczne są jakieś szczególne?
– Robimy coś, co nazywamy chirurgiczną NaProTechnologią. Opracowaliśmy rewolucyjne metody zapobiegania zrostom. W tradycyjnej chirurgii nie robi się zbyt często rekonstrukcji miednicy mniejszej, bo po operacji powstaje cała masa zrostów. Nasze techniki temu zapobiegają, prawie w 100%. Tak więc jest to rewolucja w dziedzinie technik chirurgicznych.
Z tego co Pan mówi, wynika, że NaProTechnologia to nie jest wcale coś bardziej ograniczonego niż in vitro, tylko wręcz przeciwnie, coś większego, nowocześniejszego i lepszego.
– Dokładnie. Proponujemy kompleksową, precyzyjną medycynę ukierunkowaną na usuwanie przyczyn niepłodności na stałe. Nasza skuteczność jest znacznie wyższa niż programu in vitro w przypadku głównych schorzeń odpowiadających za 95% przypadków niepłodności.
Takie wyniki powinny przyciągać na waszą stronę nie tylko pacjentów, ale też lekarzy.
– Szkolą się i pracują u nas byli praktycy in vitro. Nie jest to wielka grupa, ale przecież dopiero zaczynamy, no i my nie mamy takich pięknych klinik i warunków finansowych jak ośrodki in vitro. W Polsce do programu NaPro przeszedł dr Tadeusz Wasilewski, który jeszcze kilka lat temu był czołowym specjalistą in vitro. Dziś szkoli się u nas w leczeniu niepłodności.
Tak, to niesamowita historia. Dr Wasilewski mówi, że jako lekarz ani przez chwilę nie żałował tej decyzji, bo NaPro skutecznie leczy, wykorzystując do maksimum wiedzę o naturze.
– No właśnie. A in vitro w ogóle nie jest metodą leczenia. To technologia sztucznego rozrodu, produkcja embrionów na zamówienie kosztem życia innych dzieci, bardziej szkodliwa niż korzystna dla zdrowia. Nawet jak urodzi się dziecko, kobieta opuszcza program in vitro z tymi samymi schorzeniami, z którymi przyszła. Nadal nie może mieć dzieci drogą naturalną. A niektóre z jej niewykrytych i niewyleczonych schorzeń powodują nie tylko niepłodność. Długoterminowo mogą prowadzić do raka piersi czy macicy. Ba, procedura in vitro może zwiększyć ryzyko raka.
O tym się nie mówi, w mediach ciągle słyszymy o „leczeniu” metodą in vitro…
– Problem jest szerszy, dotyczy współczesnej ginekologii w ogóle. W każdej innej dziedzinie medycyny, lekarz szuka i usuwa przyczyny problemu. Tylko nie w medycynie rozrodczej. Od czasu pojawienia się pigułki antykoncepcyjnej, ginekologów nie uczy się szukania przyczyn dolegliwości. Jak młoda kobieta ma bóle miesiączkowe, nieregularne cykle, nienormalne krwawienia czy powracające torbiele jajnikowe, automatycznie zapisuje się jej antykoncepcję. Chociaż to nie jest żadne leczenie tylko maskowanie problemu! Chemicznie wstrzymuje się cykl, symulując jego naturalne objawy. Podobnie w przypadku in vitro. Ginekologów nie interesuje, dlaczego para nie może zajść w ciążę, tylko od razu wysyłają ją na in vitro.
Ale przecież ośrodki in vitro nazywają się „klinikami leczenia niepłodności” i twierdzą, że najpierw próbują leczyć, a in vitro to ostateczność.
– Doświadczenia wielu naszych pacjentów z różnych krajów całkowicie temu przeczą. Pracownicy takich klinik nagminnie lekceważą diagnozę i szybko kwalifikują na in vitro. Kiedy pacjenci po in vitro trafiają do nas, lekarz NaPro po raz pierwszy w ich życiu zabiera się za leczenie przyczyn niepłodności, tak, by mogli naturalnie począć dziecko. Szczegółowy wywiad, precyzyjne badania i dokładne wytłumaczenie na każdym etapie. Czują ogromną różnicę w podejściu do pacjenta, w większości przypadków leczenie wieńczą upragnione narodziny. Ale każda para, nawet te, którym nie udaje się zajść w ciążę, przeżywa pewnego rodzaju uzdrowienie, kiedy mają szansę uświadomić sobie podłoże swoich problemów zdrowotnych. To dla nich wielka korzyść, nawet, jeśli pozostaje im tylko pogodzić się z tym i rozważyć adopcję.
Może trafiają do was po prostu tylko rozgoryczeni pacjenci?
– Na to, że w ośrodkach in vitro nie diagnozuje się przyczyn niepłodności, są również twarde dowody. Ich oficjalne dane wykazują np. że tylko w kilku procentach przypadków niepłodność kobiet powoduje endometrioza. A my diagnozujemy ją u 72% pacjentek, co oznacza, że zdecydowanej większości klientek in vitro dotkniętych endometriozą, w ogóle nie jest stawiana właściwa diagnoza. Kobiety nie dowiadują się, że to endometrioza niszczy ich płodność ani jak ją wyleczyć i naturalnie zajść w ciążę. Nie mówiąc już o tym, że ta choroba powoduje również poronienia. Pacjentka z niewykrytą endometriozą może tracić kolejne ciąże w programie in vitro, a laboratorium zaproponuje jej tylko więcej kosztownych i nieskutecznych prób.
Dlatego nie diagnozują i nie leczą? Żeby nie zmniejszać popytu na usługi in vitro?
– Ich słabością są też ograniczone umiejętności. Proszę sobie wyobrazić, że chirurgia miednicy kilkadziesiąt lat temu potrafiła wyleczyć niepłodność powodowaną np. zespołem policystycznych jajników, i to w większości przypadków. Potem próbowano doskonalić techniki chirurgiczne, ale kiedy pojawiło się in vitro, zaniechano szkoleń w tym kierunku. Wielu specjalistów zafascynowało się nowoczesną technologią, ekscytowała ich zaawansowana kontrola nad życiem, duże zarobki. Praktyka leczenia niepłodności zaczęła podupadać, skuteczność zmalała.
A in vitro dawało chociaż lepsze wyniki niż zarzucone techniki chirurgiczne?
– Nie! W przypadku policystycznych jajników skuteczność in vitro wynosi do dziś niewiele ponad 20%, czyli znacznie mniej niż chirurgia z czasów naszych rodziców i dziadków. I proszę pamiętać, że wszelkie wskaźniki skuteczności in vitro podawane są jako prawdopodobieństwo ciąży w jednym cyklu. W USA niewiele par stać na poddawanie się takiej próbie więcej niż 1-2 razy. Odchodzą z kwitkiem, wielką frustracją, obciążonym sumieniem i pustym kontem bankowym. Z punktu widzenia dzieci poczętych in vitro, statystycznie tylko 1 na 20 dożywa urodzin. Jedno dziecko kosztem 19, czyli 5% szans na życie. Tyle dajemy córkom i synom, decydując się na in vitro. Czy to jest dobry początek rodzicielstwa?
Ludzie zdecydowani na in vitro wolą chyba tego nie wiedzieć.
– Klientom in vitro w ogóle niewiele się tłumaczy. Takie jest doświadczenie wielu par, które po traumatycznych przeżyciach trafiają do nas. Wspominają zimną, bezosobową transakcję, płacenie w kasie z góry, a potem prawie zerową świadomość tego, co jest robione. Lekarz przejmuje pełną kontrolę, mężczyzna jest szybko odsuwany, kobieta poddawana dziwnym procedurom. Czasem nie mają świadomości, ile dzieci zostało powołanych do życia, ile zginęło, ile zamrożono.
Zamrażarki pełne ludzi, kolejki do kabin z pornografią zwanych „pokojami pobrań nasienia”, powtarzające się w opowieściach kobiet wrażenie „zwierzęcości” całej procedury, wykonywanej częściowo przez weterynarzy zatrudnionych w tych ośrodkach…
– Tej strony medalu nie widać w mediach. Pary po in vitro przychodzą do nas zdruzgotane. Pokój dziecięcy stoi pusty, a w zamrażarce w ośrodku in vitro dwadzieścia zarodków. Bo wmówiono im, że in vitro to ich jedyna szansa.
Słyszałam, że w Polsce pary płacą za podtrzymywanie przy życiu zarodków w zamrażarce jakiś abonament, w przeciwnym wypadku mogą je sobie zabrać do domu w termosie.
– Nie jest tajemnicą, że w USA rozwija się duży rynek eksperymentów na embrionalnych komórkach macierzystych. A w ośrodkach in vitro w USA zamrożonych jest w tej chwili pół miliona ludzi w fazie embrionalnej. Pół miliona! Połowa z pewnością nie przeżyje rozmrażania, nikły odsetek dostanie szansę na urodzenie. Pojawia się pytanie, co robić z resztą? Skoro rodzice ich nie chcą, to podarujmy je nauce – taka pada odpowiedź. Innymi słowy, ośrodki in vitro dostarczają embrionów do eksperymentów, a to wiąże się z dużymi pieniędzmi. I dużą siłą polityczną przemysłu in vitro.
Niektórzy chcą nam w Polsce narzucić przymus dokładania do przemysłu in vitro z naszych podatków. Trzeba też przyznać, że propaganda in vitro jest skuteczna wobec opinii publicznej.
– Wielu ludzi mówi, że popiera in vitro, bo krytyka in vitro jest niepoprawna politycznie. Ale gdy przychodzi do korzystania z tej usługi, proszę sobie wyobrazić, że mniej niż 1% par cierpiących na niepłodność kiedykolwiek się na nią decyduje. Ponad 99% potrzebujących pomocy nigdy nie pójdzie na in vitro. Tylko częściowo przeszkodą jest cena. Ludzie zwyczajnie stronią od tej aborcyjnej, odpychającej metody. Dlaczego wasz rząd chce wspierać biznes in vitro, który ma kontrowersyjną i kosztowną ofertę tylko dla ułamka procenta potrzebujących?
Polska minister zdrowia nie tak dawno odmówiła dopłat do znieczulenia dla rodzących. Argumentowała, że kobiety powinny rodzić siłami natury. Dziś popiera dopłaty do in vitro, które w Polsce kosztuje jakieś dwadzieścia razy więcej za jeden cykl.
– In vitro jest nieskuteczne, kosztowne, nieetyczne i niebezpieczne dla zdrowia. To NaProTechnologia prawdziwie pochyla się nad dobrem kobiet. Leczy niepłodność, ale pozwala też planować poczęcia i monitorować stan zdrowia. Kobiety są zdrowsze, świadome swojego ciała i czują się lepiej, również psychicznie i emocjonalnie. Są szczęśliwsze w życiu.
Szczęśliwsze?
– Tak! Często nie zdajemy sobie sprawy z potężnego wpływu hormonów na samopoczucie. Jak bardzo napięcie przedmiesiączkowe czy depresja poporodowa potrafi zatruć życie. Na depresję poporodową standardowa medycyna proponuje prozac i rok psychoterapii, a pacjentki i tak nie czują się dobrze. Dzięki NaProTechnologii wykrywamy często banalną przyczynę depresji, jaką jest brak równowagi hormonalnej. Regulujemy to i problem znika.
A napięcie przedmiesiączkowe? To nie żaden mit? Może taka już nasza uroda?
– Absolutnie nie. To zespół objawów wynikający z problemów hormonalnych. Drażliwość, płaczliwość, ale też bóle, zmiana apetytu i ogólnie gorsze samopoczucie. Da się to wyleczyć, opanować hormony, które wytrącają kobietę z równowagi. Naprawdę niepotrzebnie cierpicie. To tak, jakby ignorować cukrzycę albo choroby tarczycy i godzić się na wynikające z nich dolegliwości. A my chcemy, żeby kobiety czuły się zawsze doskonale i cieszyły się życiem.
Ciągle tylko kobiety i kobiety… a co z tego mają mężczyźni?
– Mężowie są niesamowicie wdzięczni za uzdrowione żony! Dzwonią do mnie wzruszeni i dziękują, że po latach niezrozumiałych kłótni i napięć wreszcie nie mają wrażenia posiadania dwóch skrajnie różniących się między sobą żon, ale są szczęśliwi u boku tej jednej, radosnej!
Polscy lekarze leczący według NaProTECHNOLOGY
Białystok
Tadeusz Wasilewski
(85) 6531270
Bielsko-Biała
Daria Mikuła‑Wesołowska
504 776 461
Bielsko-Biała
Marcin Wesołowski
504 776 461
Lublin
Maciej Barczentewicz
(81) 4429220
Lublin
Anna Dzioba
(81) 4429222
Skoczów
Adam Kuźnik
(33) 4790062
Warszawa
Aleksandra Baryła
501 669 674
Warszawa
Piotr Klimas
500 535 392
Więcej kontaktów do lekarzy i instruktorów: www.naprotechnologia.pl
Tekst ukazał się w nr. 11 dwumiesięcznika „Polonia Christiana”.