Patologie w „służbie zdrowia” zna chyba każdy. Ekspert portalu Bankier.pl wskazuje, że w ciągu 7 lat budżet Narodowego Funduszu Zdrowia uległ podwojeniu. Nie jest dzięki temu lepiej, mam wrażenie, że wręcz przeciwnie. Kolejne podwojenie środków, jakim NFZ dysponuje nic nie da, ponieważ chory jest cały system.
Statystyki w zestawieniu z realiami są szokujące. 7 lat temu NFZ dostał z naszych podatków 34,3 miliarda złotych. W tym roku będzie to prawie 65 miliardów złotych. Statystyczny Polak „wisi” zatem państwu za usługi medyczne, których jakość jest, eufemistycznie mówiąc, wątpliwa, ponad 1,7 tysiąca złotych. Ekspert portalu Bankier.pl używa cudzysłowu dla określenia „służby zdrowia”, ponieważ nie jest ona żadnym służeniem, a zarabianiem na życie. O służeniu mogła być ewentualnie mowa, gdy jako opieką nad chorymi zajmowały się jeszcze siostry zakonne. Ten piękny zwyczaj odchodzi niestety do lamusa.
Wesprzyj nas już teraz!
Choroba polskiego „rynku” medycznego polega na tym, że 2/3 usług medycznych kupuje państwo w imieniu i za pieniądze swoich obywateli. Przez to pacjent, konsument usług medycznych jest oderwany od płatnika, jakim jest NFZ. Zatrudnieni zaś w państwowej „służbie zdrowia” nie są pracownikami prywatnej firmy, którzy muszą dbać o klienta, by go nie stracić. Dostają wynagrodzenie od rządu i tu tkwi źródło problemu. Na źle funkcjonującą służbę zdrowia jesteśmy, jako podatnicy, zobowiązani zrzucać się pod przymusem, niezależnie od tego, czy generalnie nie chorujemy i do lekarza chodzimy bardzo rzadko. Stanisław Michalkiewicz użył kiedyś sformułowania, że w wyniku reform w służbie zdrowia, w myśl których pieniądze miały iść „za pacjentem”, odległość ta zwiększyła się do tego stopnia, że „stracił z nimi kontakt wzrokowy i każdy inny”.
Przysłowiowe kolejki do lekarza i czas oczekiwania na wizytę u specjalisty to również efekt wadliwego systemu. NFZ jest de facto monopolistą, ponieważ uzależnia znaczącą większość placówek medycznych od podpisania ze sobą kontraktu.W takiej sytuacji, może on narzucać zaniżone stawki szpitalom i przychodniom. Z racji tego, że są one głównie państwowe, zadłużają się na potęgę, by pokryć nierentowne kontrakty. Gdyby NFZ nie próbował zastępować rynku i arbitralnie oceniać wartości usług medycznych, nie byłoby tego problemu. Kolejki do lekarzy to również efekt „darmowej służby zdrowia”. Jeżeli usługa nic pacjenta nie kosztuje, zgodnie z teorią ekonomii, popyt na nią będzie nieograniczony, natomiast zasoby, jakimi dysponuje NFZ, są jak najbardziej ograniczone. Nikt rozsądny nie będzie powtarzał też mitu, że usługi medyczne są w naszym kraju „darmowe”. Gdyby tak było, lekarze i pielęgniarki nie otrzymywaliby za swoją pracę wynagrodzenia. A kto im je wypłaca? Rząd. Skąd rząd bierze na to pieniądze? Z naszych kieszeni.
Możliwe jest, zdaniem portalu Bankier.pl, rozwiązanie, by system nadal pozostał w sferze finansów publicznych i nie stwarzał takich problemów. Konieczne jest wprowadzenie dwóch nowych elementów: konkurencji i współpłacenia wzmocnionych prywatyzacją szpitali.
Trzeba zlikwidować monopol NFZ. Prawo do kontraktowania usług medycznych dla płatników składek (tj. podatników) powinny otrzymać także podmioty prywatne, które konkurowałyby o publiczne pieniądze. Można sobie wyobrazić, że każdy obywatel otrzymywałby od rządu jednakowy „bon zdrowotny” (na zasadach nieco podobnych do koncepcji bonu oświatowego, zaproponowanego po raz pierwszy przez Miltona Friedmana), za który kupowałby abonament medyczny w wybranej przez siebie firmie. Liczne podmioty konkurowałyby ze sobą o klienta, zapewniając mu jak najlepszą ofertę w zamian za określoną prowizję.
Tomasz Tokarski
Źródło: www.bankier.pl