W Glasgow trwa szczyt COP26. Do 12 listopada kraje powinny uzgodnić wspólne porozumienie w sprawie zwiększenia ambicji klimatycznych. Podczas tegorocznego spotkania przedstawicieli „Konferencji Stron” w sprawie zmian klimatu kluczowe są trzy kwestie: ostateczne przyjęcie „mapy drogowej” dotyczącej wdrażania Porozumienia Paryskiego, wyasygnowanie 100 miliardów dolarów na Fundusz Klimatyczny i zwiększenie krajowych celów dotyczących dekarbonizacji gospodarki (NDC).
Jednak wszystko wskazuje na to, że kolejny „COP” zakończy się fiaskiem, mimo szumnych deklaracji o zwiększeniu ambicji klimatycznych. Gdyby 193 państwa, sygnatariusze Porozumienia Paryskiego z 2015 roku faktycznie chciały osiągnąć niezwykle ambitny cel dekarbonizacji gospodarki światowej – transformacja energetyczna i odejście od węgla, ropy, gazu, a nawet energii jądrowej na rzecz Odnawialnych Źródeł Energii (OZE) – do połowy tego wieku, musiałyby aż siedmiokrotnie zwiększyć ambicje klimatyczne.
Natychmiast musiałby powstać globalny system handlu emisjami tzw. gazów cieplarnianych (dwutlenek węgla, metan), który objąłby wszystkie sektory gospodarki, a cena 1 tony emisji musiałaby wynosić co najmniej 200-300 dolarów do 2030 roku, a potem musiałaby wzrosnąć do co najmniej 1 tysiąca USD. Co roku państwa musiałyby wpłacać co najmniej 100 mld dolarów na Fundusz Klimatyczny. Ponadto wszystkie kraje musiałyby zawrzeć porozumienie wiążące, przewidujące kary dla tych, które nie dotrzymują swoich obietnic w sprawie polityki klimatycznej.
Wesprzyj nas już teraz!
Jak dotąd nikt się nie zdecydował na tak drastyczne działania. COP26 jest kolejną konferencją stron, czyli rządów, które podpisały Ramową Konwencję ONZ w Sprawie Zmian Klimatu (UNFCCC). „COP” gromadzi przedstawicieli rządów sygnatariuszy umowy raz w roku – chociaż ze względu na „pandemię” szczyt, który miał się odbyć w Glasgow w 2020 r. został odroczony. Poza przedstawicielami rządów w wydarzeniu biorą udział liczni aktywiści klimatyczni, biznesmeni i przedstawiciele organizacji pozarządowych.
Do Szkocji zjechało około 120 głów państw, w tym prezydent USA Joe Biden, który zdecydował o powrocie mocarstwa do Porozumienia Paryskiego, po wycofaniu się z umowy w trakcie kadencji prezydenta Donalda Trumpa.
By ostatecznie ustalić treść dokumentu końcowego, wraz z głowami państw na szczyt przybyły liczne delegacje krajowe, często kierowane przez ministrów środowiska, biorących udział w negocjacjach. W trakcie spotkania ogłaszane są deklaracje i stanowiska rządów dotyczące polityki klimatycznej.
Co roku gospodarzem „COP” jest inny kraj. Pierwsze spotkanie COP1 odbyło się w Berlinie w 1995 r., poprzedzone międzynarodowym traktatem z 1992 r. – Ramową Konwencją Narodów Zjednoczonych w Sprawie Zmian Klimatu (UNFCCC). Umowa określa podstawowe zasady i oczekiwania dotyczące globalnej współpracy w zakresie przeciwdziałania „zmianom klimatu”. Od tego czasu traktat był aktualizowany, w tym w 2015 r., kiedy kraje podpisały Porozumienie Paryskie, które wyznaczyło cel ograniczenia globalnego ocieplenia do poziomu „znacznie poniżej” 2 stopni C, a najlepiej do 1,5 stopnia C, by uniknąć „katastrofalnych zmian klimatu”. Organizatorami tegorocznego COP26 są Brytyjczycy wraz z Włochami, Szczyt odbywa się w Glasgow.
Tradycyjnie przygotowany na tę okoliczność oenzetowski raport Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu (IPCC) wzywa kraje do natychmiastowego podjęcia „drastycznych działań”, czyli siedmiokrotnego zwiększenia celów klimatycznych. Zdaniem autorów tegorocznego raportu, dokumenty NDC (wkłady ustalane na poziomie krajowym w sprawie redukcji emisji z 2015 r.) nie były wystarczająco ambitne. Sygnatariusze Porozumienia Paryskiego co pięć lat powinni przedstawiać nowe, dalej posunięte założenia. Kraje same określają poziom swoich aspiracji i informują o tym Biuro UNFCCC.
COP26 sprawdzianem ambicji
COP26 ma być pierwszym testem. Jak najwięcej krajów powinno przedstawić jak najambitniejsze cele NDC, by ostatecznie „świat skierować na ścieżkę ocieplenia znacznie poniżej 2 stopni, najlepiej 1,5 stopnia C”.
Sukcesem byłoby wyasygnowanie znacznych środków na Fundusz Klimatyczny. W 2009 r. kraje rozwinięte zobowiązały się wpłacać łącznie 100 mld dolarów rocznie na wsparcie działań na rzecz klimatu w krajach rozwijających się. Cel ten do tej pory nie został osiągnięty i jest daleko do jego spełnienia. Ostatnio przywódca Indii Narendra Modi mówił, że oczekuje, że w Funduszu znajdzie się 1 bln dolarów, a tymczasem jest problem z zebraniem 100 miliardów. Pojawiły się propozycje, by obowiązek zebrania nawet takiej kwoty przesunąć na 2025 r.
Środki z Funduszu Klimatycznego, na rzecz którego powinny wpłacać hojne dotacje państwa rozwinięte, miałyby popłynąć do krajów rozwijających się na tzw. łagodzenie negatywnych zmian klimatycznych. Stanowią one swoistą rekompensatę za rezygnację z używania tanich paliw kopalnych i wspieranie prywatnych inwestycji w OZE, technologie wychwytywania i składowania pod ziemią dwutlenku węgla itp.
Podczas COP26 kraje winny także „zoperacjonalizować globalne cele adaptacji”, które nie są jasno sformułowane w Porozumieniu Paryskim.
W Glasgow negocjatorzy muszą wreszcie przyjąć „mapę drogową” dotyczącą wdrożenia PP. Wciąż są nieuzgodnione zasady regulujące międzynarodowe rynki emisji dwutlenku węgla (negocjacje na podstawie art. 6).
Jeśli chodzi o realizację ambitniejszych celów, to zgodnie ze staniem na koniec września, 86 krajów i państwa UE–27 przesłały zaktualizowane cele NDC. Kilka rządów, w tym Chiny i Japonia obiecało przedstawić nowe cele na 2030 r. Wielka Brytania zobowiązała się do zmniejszenia emisji o 68 procent do 2030 r. w porównaniu z poziomem z 1990 r. i o 78 procent do 2035 r. Unia Europejska (UE) także zwiększyła swoje cele ograniczenia emisji o co najmniej 55 procent do 2030 r. poziomu z 1990 r. USA obiecały redukcję emisji o 50–52 proc. w porównaniu z poziomami z 2005 r., jednak Waszyngton nie przedstawił, w jaki sposób miałoby się to odbywać.
Około 70 krajów ma ogłosić nowe cele. Australia, Brazylia, Indonezja, Meksyk, Nowa Zelandia, Rosja, Singapur, Szwajcaria i Wietnam zapowiedziały, że nie zwiększą ambicji klimatycznych.
Indie poinformowały, że będą mogły zdekarbonizować się dopiero w 2070 r. – 10 lat później niż Chiny. Obecnie przygotowują plany zwiększenia nakładów na energię z elektrowni wodnych, ale jeszcze długo nie zrezygnują z elektrowni węglowych.
Ambitne cele premiera Johnsona
Premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson, który przewodniczy negocjacjom, wezwał wszystkie państwa aby zobowiązały się do pozbycia się paliw kopalnych najpóźniej do 2050 r. Chce, by kraje G20 przedstawiły ambitne cele NDC do 2030 r. Wskazał jednak, że kraje rozwinięte, do których w oficjalnych statystykach zaliczana jest także Polska, powinny zrezygnować z używania węgla jeszcze do końca tej dekady, a kraje rozwijające się powinny to zrobić do 2040 r.
Należałoby także zrezygnować z używania silników spalinowych do 2030 r. i przejść na pojazdy elektryczne. Według Johnsona, kraje rozwinięte winny wypełnić zobowiązanie dotyczące finansowania polityki klimatycznej w wysokości 100 miliardów dolarów rocznie. Rządy winny także chronić przyrodę i „zakończyć masakrę lasów”.
Podczas szczytu G20 w Rzymie, poprzedzającego spotkanie w Glasgow, państwa zgodziły się zaprzestać finansowania projektów węglowych za granicą, ale nie w swoich krajach. W innych sprawach nie doszły do porozumienia.
ONZ we wrześniu 2021 r. ostrzegała, że zrewidowane cele krajów są znikome i świat jest na ścieżce ocieplania się w tempie 2,7 stopni C do końca wieku.
Ani Chiny, ani Rosja, Australia czy Arabia Saudyjska nie zamierzają odchodzić w najbliższych latach od paliw kopalnych. Ostatnia z wymienionych deklaruje wdrożenie ambitniejszych celów, ale nie obejmują one eksportu ropy i gazu, z których kraj nie zamierza zrezygnować. Indonezja, Malezja, RPA, Meksyk i Brazylia w ogóle nie chcą zwiększać ambicji klimatycznych.
Tymczasem były sekretarz stanu USA, a obecnie specjalny wysłannik ds. klimatu John Kerry wyraził nadzieję, że wystarczająca liczba krajów nada innym impuls do zwiększenia ambicji redukcji emisji do 2025 r.
Działacze, w tym była szefowa ONZ ds. klimatu, Christiana Figueres wzywa do ustanowienia kolejnej rundy aktualizacji krajowych zobowiązań redukcji emisji na 2023 r. Kraje rozwijające się nie chcą się na to zgodzić, bez przepływu obiecanej gotówki.
Ciekawa jest jednak idea indyjskiego rządu zaprezentowana w Glasgow. Indie chcą stworzyć wraz z Francuzami, Amerykanami i Brytyjczykami globalny system energii słonecznej za pośrednictwem jednej sieci.
W Glasgow, gdzie przebywał premier Mateusz Morawiecki, Polska nie ogłosiła żadnych dodatkowych zobowiązań dotyczących dekarbonizacji gospodarki, poza wspólnym zobowiązaniem UE dotyczącym zwiększenia redukcji emisji do 55 proc. do 2030 r. Zgoda na ambitniejsze cele klimatyczne UE i związana z nimi polityka handlu pozwoleniami na emisje już wyraźnie przyczyniły się do drastycznego wzrostu cen energii i spadku jej dostępności w UE. Bezpośrednio wyższe ceny energii odczuwane są chociażby w Niemczech, Hiszpanii, Francji, Grecji, Włoszech, a także w naszym kraju.
Fiasko polityki dekarbonizacyjnej. Rządy podnoszą podatki, ale to nie ma wpływu na „zmiany klimatu”
Pomimo zawartych porozumień międzynarodowych w ostatnich trzech dekadach: Ramowej Konwencji Narodów Zjednoczonych w Sprawie Zmian Klimatu z 1992 r., Protokołu z Kioto w 1997 r., Porozumienia Kopenhaskiego z 2009 r. i Porozumienia Paryskiego z 2015 r. nie zmieniło się tempo dekarbonizacji świata.
Prof. William D. Nordhause z Yale University, zdobywca Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii (2018 r.), który „wynalazł” podatek od emisji dwutlenku węgla – gazu niezbędnego w procesie fotosyntezy – podkreśla, że w dekarbonizacji nie chodzi o „zmiany klimatyczne” jako takie, ale o ustanowienie globalnego zarządu energią.
On wprost wskazuje, że „klub”, czyli grupa krajów w ramach G7 lub G20, której członkowie zgodzą się współpracować, ustali zasady nakładania ceł i kar na inne państwa nienależące do tego gremium. Dzięki temu będą czerpać korzyści ekonomiczne. Mówił o tym podczas jednej z dorocznych konferencji energetycznych organizowanych przez Yale University w 2019 r., na której obecny był też Walter Schindler, promujący „zielone finanse” i gość specjalny – Peter Clark Rockefeller, który jest promotorem „zrównoważonego rozwoju rolnictwa” i przygotowywał szczyt ONZ w tej kwestii.
Nordhaus otrzymał nagrodę „za włączenie zmian klimatu do długoterminowej analizy makroekonomicznej”. Podzielił się wyróżnieniem z Paulem M. Romerem, który rozwinął koncepcję pobudzania inwestycji przez państwo. Prof. Nordhaus jest znany z opracowania modeli zmian klimatu i „zielonej księgowości”, nad którą pracował od wielu dekad. W 1972 r. opublikował wraz z Jamesem Tobinem (także laureatem Nagrody Nobla) raport pt. „Czy wzrost jest przestarzały?”, gdzie poruszono kwestię „zrównoważonego rozwoju”.
IPCC opiera się bezpośrednio na pracach Nordhausa i jego modelach szacowania społecznych kosztów zmian klimatycznych. Jego brat Bob – prawnik – napisał w 1970 r. ustawę o czystym powietrzu, na którą powoływała się administracja Obamy, wprowadzając regulacje klimatyczne.
Ekonomista związany jest z Międzynarodowym Instytutem Analizy Systemów Stosowanych (IIASA) – której szefem jest prof. Jeffrey Sachs – a który promuje Agendę Zrównoważonego Rozwoju 2030. W ramach tej instytucji w latach 1974-1975 prowadził pionierskie prace w dziedzinie klimatu, przygotowując dokument roboczy pt.: „Czy możemy kontrolować emisję dwutlenku węgla?”. Pomysły Williama Nordhausa i Paula Romera ukształtowały dzisiejszą politykę dotyczącą emisji gazów cieplarnianych.
Profesor z Yale ma jednak zagorzałych krytyków i to pośród naukowców, którzy zarzucają mu, iż to z powodu jego „nie dość radykalnej postawy”, rządy zwlekają z podejmowaniem zdecydowanych działań na rzecz klimatu.
Modele Nordhausa, analizujące w jaki sposób wzrost gospodarczy wpływa na emisje dwutlenku węgla i jak „zmiany klimatu” z kolei wpływają na wzrost gospodarczy pokazały, że gdybyśmy mieli szybko zmniejszyć emisję dwutlenku węgla zgodnie z tym, co naukowcy uważają za konieczne, aby uniknąć „katastrofy klimatycznej”, znacznie spadłoby tempo wzrostu gospodarczego.
W słynnym artykule z 1991 r. zatytułowanym „Zwolnić czy nie zwolnić”, ekonomista zdecydowanie opowiadał się za tą drugą opcją. Jego zdaniem, nie powinniśmy zbyt szybko redukować emisji, ponieważ koszty ekonomiczne dla obecnego pokolenia będą wyższe niż korzyści wynikające z ochrony przyszłych pokoleń. Nasi następcy będą znacznie bogatsi, a zatem lepiej poradzą sobie ze „zmianami klimatycznymi” – sugerował.
Nordhaus długo twierdził, że z punktu widzenia „racjonalności ekonomicznej” nie ma co się martwić „ociepleniem planety” nawet o 3,5 stopnia C. Zarzuca się mu, że dał argumenty decydentom niechętnym wobec pomysłów prowadzących do szybkiej dekarbonizacji gospodarki.
W artykule pt. Why Climate Policy Has Failed, który ukazał się 12 października 2021 r. na łamach „Foreign Affairs”, ekonomista ubolewa z powodu fiaska polityki klimatycznej, co ma wynikać ze zbyt niskiej ceny emisji dwutlenku węgla, zbyt niskich nakładów na badania i inwestycje w tzw. zielone technologie i z braku mechanizmów egzekwowania zobowiązań międzynarodowych.
Postuluje więc wprowadzenie na całym świecie systemu handlu emisjami dwutlenku węgla i ustalenie ceny emisji za 1 tonę przynajmniej na poziomie 50 dol. Chce, by rządy udzielały hojnych dotacji na badania nad technologiami niskoemisyjnymi i domaga się nowej architektury międzynarodowych porozumień w sprawie klimatu. Pisze, że „wysoka cena emisji dwutlenku węgla jest konieczna, jeśli mamy zmienić zachowanie tysięcy przedstawicieli władz lokalnych i krajowych, milionów firm i miliardów konsumentów”.
Wyjaśnia, że „harmonizacja cen pozwoli światu osiągnąć cele klimatyczne przy minimalnych kosztach. Obliczenia sugerują, że obciążenie redukcją emisji jedynie połowy wszystkich krajów lub połowy wszystkich sektorów, co najmniej podwoi ten koszt. Osiągnięcie celu 2 stopni C nie może nastąpić bez natychmiastowego i gwałtownego spadku emisji”. Dlatego spekulacyjnym systemem handlu emisjami powinny być objęte wszystkie kraje i wszystkie sektory gospodarki.
Profesor wyjaśnia, że gdybyśmy chcieli poważnie potraktować zapisy Porozumienia Paryskiego i osiągnąć zawarte w nim cele, to musielibyśmy ustalić cenę emisji nie niższą niż 300 do 500 dolarów za tonę do 2030 r. oraz 1000 USD za tonę do 2050 r.
Ale to i tak nie wystarczy. „Przejście na globalną gospodarkę o niskiej lub zerowej emisji dwutlenku węgla będzie wymagało wymiany dużej części naszej infrastruktury energetycznej i/lub opracowania zupełnie nowych technologii usuwania dwutlenku węgla. W 2019 r. paliwa kopalne odpowiadały za 84 procent światowego zużycia energii pierwotnej. Według przybliżonych szacunków, aby osiągnąć zerową emisję netto w ciągu następnych czterech dekad, potrzeba będzie rzędu od 100 do 300 bilionów dolarów nowego kapitału. A duża część tego nowego kapitału musi pochodzić z technologii, które są dziś w dużej mierze niesprawdzone lub niedojrzałe. Aby było to możliwe, pilnie potrzebne są badania i rozwój” – stwierdza.
Innymi słowy propagatorzy dekarbonizacji chcą dokonać spektakularnej transformacji energetycznej, ale nie mają ani sprawdzonych technologii, ani potrzebnych środków na ten cel.
Spieszą się z transformacją, ponieważ jak sugerują analitycy, w następnych dekadach zużycie energii wzrośnie dwukrotnie i jeszcze trudniej będzie przejść na nowe technologie.
Nordhaus wskazuje, że kraje muszą zrezygnować z realizacji interesów narodowych i porzucić politykę nacjonalistyczną na rzecz globalnego zarządu energią. Jego zdaniem, grupa G20 powinna narzucić innym państwom system kar za łamanie obietnic dot. polityki klimatycznej. Mówi o modelu testowanym na Yale University, który dotyczy narzucenia przez „klub klimatyczny” cen emisji dwutlenku węgla, z czasem drastycznie rosnących (podatek węglowy). Skuteczna polityka musiałaby być zharmonizowana we wszystkich krajach i objąć wszystkie sektory.
Katastrofalne skutki dekarbonizacji
Dekarbonizacja gospodarki, która polega na kompleksowej transformacji, zmierzającej – w najbardziej skrajnym wariancie – do pozbycia się wszelkich nieodnawialnych źródeł energii (ropy, gazu i węgla), a także energii jądrowej (uznawanej za nieodnawialną ze względu na skończone zasoby uranu) – przedstawiana jest jako pozytywne zjawisko. W rezultacie może przynieść katastrofalne skutki dla społeczeństwa i środowiska.
Mimo to, rządzący wielu państw zdecydowali się na wielki eksperyment z tzw. gospodarką niskoemisyjną. Według analizy Petera J. Loftusa, Armonda M. Cohena, Jane C. S. Long and Jesse D. Jenkinsa – A critical review of global decarbonization scenarios: what do they tell us about feasibility, cel dekarbonizacji jest nieosiągalny.
Dlaczego więc rządy decydują się na wielki eksperyment? Polityka klimatyczna pozwala wprowadzać nowe podatki i inne tzw. zielone taksy oraz „opłaty prozdrowotne”. Pozwala na spekulacje giełdowe i dalszą finansjalizację gospodarki oraz rozwój nowych branż – pytanie czy niezbędnych – i zmaterializowanie niektórych patentów.
Jednym z powodów, dla których UE zdecydowała się na przyspieszenie procesu dekarbonizacji, jest twierdzenie ekoaktywistów, a pod ich wpływem polityków, że zdecydowana większość klimatologów zgadza się, iż obecnie mamy do czynienia z ociepleniem się klimatu, które jest wynikiem działań człowieka. Często możemy spotkać się z twierdzeniem, jakoby 97 procent klimatologów tak uważało. W przemówieniu inauguracyjnym w Boston College w 2014 r. ówczesny sekretarz stanu USA, a obecny specjalny wysłannik ds. klimatu prezydenta Joe Bidena, John Kerry powiedział: – Dziewięćdziesiąt siedem procent naukowców z całego świata mówi nam, że to pilne. W rzeczywistości tak nie jest. Cytowana liczba pochodzi z badania z 2013 r. Cooka i współpracowników: Environmental Research Letters, które analizuje streszczenia prawie 12 tys. artykułów naukowych na temat zmian klimatu i globalnego ocieplenia w latach 1991-2011. Spośród tych publikacji 66,4 proc. nie wyrażało opinii na temat ocieplenia antropogenicznego (powodowanego przez człowieka), 32,6 proc. „popierało” hipotezę o ociepleniu antropogenicznym, 0,7 proc. odrzuciło ocieplenie antropogeniczne, a 0,3 proc. nie było pewnych co do przyczyny domniemanego ocieplenia. Spośród badań wyrażających opinię na temat tzw. antropogenicznego globalnego ocieplenia, „97,1 procent uczonych poparło stanowisko, że to ludzie powodują globalne ocieplenie”.
Artykuł Cooka był przedmiotem powszechnej krytyki. Prof. Richard Tol ostrzegł, że tego typu twierdzenia powtarzane w debatach na temat polityki klimatycznej są bezpodstawne, a sam Cook się mylił. Wnioski jego analizy są niespójne i stronnicze, próbka nie jest reprezentatywna. Z kolei David R. Legates, były dyrektor Centrum Badań nad Klimatem Uniwersytetu Delaware, wraz z trzema innymi badaczami stwierdzili, że zaledwie 1 procent z 4 014 artykułów, wyrażających opinię w tej sprawie, stwierdza, że ocieplenie jest powodowane przez człowieka.
Wśród klimatologów nie ma „przytłaczającego konsensusu” co do skali przyszłego ocieplenia lub pilnej potrzeby ograniczenia emisji gazów cieplarnianych, a tymczasem politycy wykorzystują alarmistyczne raporty IPCC jako podstawę ustawodawstwa przedstawiając kontrowersyjne decyzje polityczne jako naukę.
Badania Heritage Foundation wykazały, że każdy rodzaj podatku węglowego, limity emisji, handel nimi i wszelkie regulacje klimatyczne ograniczą dochody, a wszystko to nie będzie miało jakiegokolwiek znaczącego wpływu na globalne temperatury teraz lub w przyszłości. Przykładowo, trzymając się modelowania wrażliwości klimatycznej, jakie stosuje amerykańska agencja EPA okazuje się, że całkowita eliminacja emisji dwutlenku węgla z USA zmniejszyłaby ocieplenie jedynie o 0,137 stopnia Celsjusza do 2100 r. Gdyby cały uprzemysłowiony świat wyeliminował emisje, to tylko o 0,278 stopnia Celsjusza udałoby się powstrzymać domniemane ocieplenie klimatu do końca wieku.
Głęboko wadliwy jest także proces wyliczania tzw. społecznego kosztu emisji dwutlenku węgla (SCC), który ma pokazać szkody ekonomiczne, jakie jedna tona dwutlenku węgla wyemitowana w danym roku spowoduje w ciągu następnych 300 lat. Wiele czynników wykorzystywanych do obliczania SCC jest arbitralnych lub nieprecyzyjnych.
Polityka dekarbonizacyjna prowadzi do drastycznego wzrostu kosztów energii dla konsumentów, pogłębiając ubóstwo i nierówności, chociaż przedstawiana jest jako „sprawiedliwa” i „włączająca”.
30 marca 2021 roku Federalny Trybunał Obrachunkowy w Niemczech opublikował raport negatywnie oceniając politykę dekarbonizacyjną rządu niemieckiego, podkreślając, że władza skupiła się na ochronie środowiska i klimatu, ignorując dwa kluczowe czynniki: zapewnienie bezpieczeństwa systemu energetycznego i taniej oraz dostępnej energii dla obywateli. – Wyniki są druzgocące – komentował prezes Trybunału Kay Scheller. Przypomniano w nim „oczywistą oczywistość”, że bezpieczeństwo dostaw energii jest zagrożone, ponieważ elektrownie słoneczne i wiatrowe zależne są od pogody, a ta bywa nieprzewidywalna. Ministerstwo miało błędnie oszacować zapotrzebowanie na prąd, opierając się na nierealnych założeniach, przewidując, że zapotrzebowanie spadnie. Dodano, że koszty transformacji przerzucono na obywateli w postaci tzw. opłat sieciowych, przez co koszt jednostkowy energii elektrycznej dla przeciętnego gospodarstwa domowego wzrósł o 43 proc. powyżej średniej w UE i przewidywane są dalsze podwyżki.
Dekarbonizacja powoduje poważne zakłócenia dla gospodarek krajowych i całego świata, pozbawia kraje suwerenności, ponieważ de facto ma służyć stworzeniu globalnego zarządu energią. To garstka państw z grupy co najwyżej G20 lub nawet G7 będzie decydować o tym, jakie kraje będą się rozwijać, a jakie nie.
Jest to także projekt głęboko ideologiczny, wymagający tworzenia nowego społeczeństwa ekologicznego, z centralnie sterującym i głęboko ingerującym rządem w sferę wolności obywatelskich.
Wypieranie w szybkim tempie niedrogich, niezawodnych źródeł energii na rzecz preferowanych politycznie, obniży standard życia miliardów obywateli, cofając jednocześnie pozytywne skutki postępu cywilizacyjnego. Ludzie znów wrócą do organizacji plemiennej.
Agnieszka Stelmach