Gdy latem 1920 roku na Warszawę ciągnęły hordy wojującego „postępu”, polscy biskupi nie ustawali w aktywizowaniu narodu, uświadamiając mu zagrożenie niesione przez czerwoną zarazę. Tak karygodny przykład mieszania się kleru do polityki ówcześni piewcy rewolucji światowej przyjmowali równie mało entuzjastycznie, jak obecni.
Zaraza stara i nowa
Wesprzyj nas już teraz!
Trudne, a nawet niestosowne byłoby pisanie tekstu rocznicowego o bitwie warszawskiej z roku 1920 bez odwołania się do ostatnich wydarzeń w naszym kraju.
Arcybiskup Marek Jędraszewski, metropolita krakowski, w homilii wygłoszonej z okazji 75. rocznicy Powstania Warszawskiego zepsuł dobre samopoczucie wielu dziennikarzom, politykom i aktywistom, a także pewnym ludziom zawodowo pełniącym obowiązki kapłanów katolickich. Słynne już na całą Polskę i pół świata słowa o tęczowej zarazie, która zastąpiła niegdysiejszą zarazę czerwoną, nawiązywały do znanego wiersza powstańca Józefa Szczepańskiego „Ziutka”.
– Czekamy ciebie, czerwona zarazo – pisał poeta w płonącej Warszawie, i chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć, że miał na myśli komunizm. Nie szeregowych czerwonoarmistów, ani poszczególnych siepaczy NKWD, ani nawet nie Stalina – tylko komunizm, rozumiany jako ideologia w działaniu, „potęga tłumu zbydlęciałego pod twych rządów knutem”, „czerwony władca rozbestwionej siły”. Do tego odwołał się arcybiskup Jędraszewski, przedstawiając zagrożenia stwarzane przez nową ideologię:
„Czerwona zaraza już po naszej ziemi, na szczęście, nie chodzi. Co wcale nie znaczy, że nie ma nowej, która chce opanować nasze dusze, nasze serca i umysły. Nie marksistowska, bolszewicka, ale zrodzono z tego samego ducha – neomarksistowska. Nie czerwona, ale tęczowa”.
Z powodu tych słów wylała się fala hejtu, a tak zwani obrońcy tolerancji jak zwykle wzięli sobie dyspensę od łgarstw i mowy nienawiści. Jak się zdaje, przytłaczająca większość adwersarzy krakowskiego metropolity okazała się zwyczajnie za tępa, aby zrozumieć słowa homilii.
Pokaż mi swoich wrogów…
Wyrazy oburzenia wydzielały z siebie osobistości, które raczej ciężko było sobie wyobrazić w roli Katonów.
Mniejsza o to, że arcybiskupa piętnował niejaki Tomasz Lis. Po osobniku noszącym dumnie tytuł dziennikarskiej Hieny Roku raczej trudno było spodziewać się erupcji obiektywizmu. Prawdziwie rozczulające były za to głośne potępienia oraz prostackie bluzgi ze strony innego autorytetu moralnego, Michała Boniego, ongiś ministra w rządzie Donalda Tuska i byłego europosła Platformy Obywatelskiej.
Pan Boni zdobył sławę w roku 1992 jako niedoszły męczennik lustracji, gdy umieszczono go na „liście Macierewicza” jako Tajnego Współpracownika bezpieki (TW „Znak”). Polityk wylądował wtedy w szpitalu; podobno jego wrażliwe serce ledwie wytrzymało tak straszliwą kalumnię. Potem przez bitych 15 lat Boni zaprzeczał swej współpracy z SB, straszył też lustratorów sądami, a wielu kolegów wystawiało mu świadectwa moralności. Dopiero w roku 2007, wobec perspektywy uzyskania ministerialnego stołka w rządzie Tuska, pan Boni dokonał swoistego „kamingałtu”. Przyznał, że owszem, coś tam podpisał (jako że bezpieka mogłaby ujawnić jego zdrady małżeńskie i ponoć straszyła umieszczeniem dziecka jego kochanki w milicyjnej izbie dziecka), a potem spotykał się z esbekami, jednakowoż bez szkody dla otoczenia, zaiste w clintonowym stylu: „paliłem, ale nie zaciągałem się”. Po dokonaniu tej publicznej spowiedzi Boni najwyraźniej dokonał samorozgrzeszenia, bo znowu pogroził procesami tym, którzy ośmielą się nazwać go agentem SB.
Michał Boni wszem i wobec przyznał więc, że zdradzał żonę, potem przez wiele lat oszukiwał swych kolegów, okłamywał opinię publiczną, na koniec zaś zrobił durniów z tych, którzy ręczyli za jego lustracyjną uczciwość. Wszystko to nie zaszkodziło jego dalszej karierze politycznej, skądże znowu (środowisko Boniego przyjęło te wyznania z pełnym zrozumieniem), ani nie powstrzymało predylekcji byłego TW do publicznych potępień i pouczeń. Ano… Jaka partia, taki Katon.
Nie jestem zarazą!
O wiele smutniejszy był widok garstki pikietujących przed siedzibą kurii krakowskiej.
Ci biedni ludzie, zapewne szczerzy w swoich intencjach, prezentowali odręcznie wypisane na kartkach płaczliwe hasła: Nie jestem zarazą; Jestem człowiekiem, nie zarazą; Żaden człowiek nie jest zarazą, i tym podobne. Jeżeli ktoś faktycznie wysłuchał bądź przeczytał tekst inkryminowanej homilii, to na owych nieszczęśników mógł patrzeć tylko ze współczuciem, jako na robiących z siebie publiczne pośmiewisko.
Przecież trudno podejrzewać, że panie i panowie z kartkami odżegnującymi się od „zarazy” właśnie przyznawali, iż mieli ambicję podstępnie opanować nasze dusze, nasze serca i umysły (bo o takiej zarazie mówił arcybiskup!). Bardziej prawdopodobne jest, że dla owych poczciwców treść homilii okazała się odrobinę za trudna…
Oczywiście istnieje inna możliwość – że pikietujący nie zadali sobie trudu sprawdzenia, co tak naprawdę powiedział arcybiskup, i ufnie zawierzyli w tej sprawie różnym Lisom, Luftom, Maślakom, Szumlewiczom i im podobnym adeptom wojującego paradziennikarstwa, ci zaś podyktowali im, jak mają myśleć, w co wierzyć, co czuć.
A może nie trzeba tu zakładać niczyjej złej woli, tylko łopatologicznie wytłumaczyć panu redaktorowi Lisowi, panu Tajnemu Współpracownikowi „Znakowi” i innym antykościelnym linczownikom, że arcybiskup wcale nie potępił ludzi, tylko tęczową ideologię? Jeszcze raz, panowie, powolutku – IDEOLOGIĘ!
Między nami, funkcjonariuszami
Zrobiło się naprawdę ciekawie, gdy antybiskupią salwę odpalił Leszek Miller, były komunistyczny aparatczyk.
Miller wysługiwał się „czerwonej zarazie” w czasach, gdy ta nie bawiła się w jakieś słowne połajanki, tylko do opornych Polaków strzelała, pałowała ich i wtrącała do więzień. Dlatego jego dzisiejszy współudział w karceniu katolickiego hierarchy można uznać za łabędzi śpiew epoki, w której siły postępu przykładnie zwalczały mieszanie się kleru do polityki. Ostatecznie to partyjni towarzysze Leszka Millera zakatowali Księdza Jerzego Popiełuszkę.
– Biskup Jędraszewski jest po prostu prymitywnym funkcjonariuszem Kościoła – zagrzmiał pryncypialnie ex-funkcjonariusz kompartii. Być może Millera ubodły słowa metropolity, że czerwonej zarazy już nie ma. No jakże nie ma, toż ferajna czcicieli marksizmu-leninizmu miewa się nieźle, przemalowana w nieco inne piórka!
Dawny komuszek, dziś obrzezany na demokratę i tolerancjonistę, uderzył w świętoszkowate tony, odwołując się do autorytetu… Stolicy Apostolskiej:
– Uważam, że linia polskiego Kościoła odbiega od sposobu ewangelizacji, którego chciałby papież Franciszek.
Miller jest chyba ciut niezorientowany w temacie, bo z rok temu papa Francesco napomykał o „błędzie marksizmu odżywającym w ideologii gender”; wcześniej zaś, jeszcze w trakcie posługi w Buenos Aires, potępił legalizację homokonkubinatów w Argentynie, nazywając ją planem szatana i wzywając do „Bożej wojny”.
O świętego Dominika w grobie się przewracaniu
Mimo wszystko mam większe zrozumienie dla Leszka Millera niż dla dominikanina Pawła Gużyńskiego. Jakoś łatwiej wykrzesać w sobie szacunek dla zdeklarowanego wroga niż dla szukającego medialnego poklasku odstępcy.
Ojciec Paweł z sobie znanych powodów postanowił dołączyć do oburzonych pederastów, do równie oburzonego komunodemokraty Millera, do TW „Znaka” i reszty takich jak oni, by pooburzać się wespół z nimi. Publicznie wezwał do wymuszenia dymisji arcybiskupa Jędraszewskiego i podjudzał wiernych do pisania protestacyjnych e-maili, podając nawet gotowy wzór.
Inny dominikanin, o. Wojciech Jezienicki nie zdzierżył i zadał swemu współbratu pytanie: „Gdzie był Twój głos, kiedy przedstawiciele LGBT profanowali: mszę (Warszawa), procesję Bożego Ciała (Gdańsk), wizerunki religijne, które na zawsze, od wieków są wpisane w historię, kulturę naszego polskiego narodu?”
Ano, najwyraźniej te sprawy znajdowały się poza obszarem zainteresowań ojca Pawła Gużyńskiego OP… Akces tego duchownego do antybiskupiej nagonki nie był przejawem chwilowej niedyspozycji umysłowej, ale kolejnym etapem na konsekwentnie realizowanym szlaku. W 2017 roku ojciec Paweł G. krytykował próby prawnego ograniczenia aborcji jako szkodliwe społecznie. Uczynił to w rozmowie z… „Gazetą Wyborczą”. Wcześniej na jej łamach gromił środowisko Radia Maryja.
Ongiś, przed wielu laty, pisałem o moim niezrozumieniu postawy polskich duchownych, udzielających się w organie Adama Michnika. Przypominałem rolę, jaką „Wyborcza” odegrała w podżeganiu do zamordowania nienarodzonego dziecka „Agaty z Lublina”. Dla katolika aborcja to morderstwo, zatem brylowanie w kręgu jej zwolenników oznacza ściskanie rąk umazanych krwią. Nie mam pojęcia, jakich intelektualnych łamańców musieli tutaj dokonywać panowie w koloratkach i habitach, jak sprytnie usypiali własne sumienia, jak wytłumaczyli sobie, że nic strasznego się nie stało.
Wylewanie żalów na Kościół przez duchownego katolickiego na łamach proaborcyjnej gazety to trochę tak, jakby za okupacji jakiś Polak zaczął krytykować państwo podziemne i rząd emigracyjny w niemieckiej gadzinówce. Gdybyż jeszcze chodziło o misjonarską wyprawę do plemienia aborcyjnych „ludożerców”, celem ich ewangelizowania… Ale przecież medialne gwiazdorstwo Gużyńskiego i takich jak on polega na rozdawaniu kopniaków środowiskom kościelnym.
Paweł Gużyński OP okazałby prawdziwą miłość bliźniego homoseksualistom, gdyby przystąpił do ich nawracania, pamiętając o niewesołym losie, jaki ma czekać „samcołożników” w zaświatach (1 Kor 6, 9). W tym miejscu zakładam, że ojciec Paweł wciąż jest jeszcze duchownym wierzącym.
O, roku ów…
W roku 1920 szła na nas inna zaraza, czerwona. Ambicje miała niewąskie, zmierzała na podbój świata, „po trupie Polski”, jak to określił jeden z ówczesnych zarażaczy.
Na szczęście również w owym czasie hierarchów polskiego Kościoła obchodził los Ojczyzny i także wtedy nie bali się odezwać. W liście pasterskim biskupów z 7 lipca 1920 roku znalazły się słowa:
„Zwracamy się do was, najmilsi, w chwili dla naszego narodu bardzo poważnej i ciężkiej. Oto wróg zebrał wszystkie swe siły, żeby zagrodzić nasze granice, zetrzeć naszą bohaterską armię i odebrać Polsce na nowo przecenny skarb jej wolności. Wróg to jest tem groźniejszy, bo łączy okrucieństwo i żądzę niszczenia z nienawiścią wszelakiej kultury, szczególniej zaś chrześcijaństwa i Kościoła. Za jego stopami powijają się mordy i rzezie, ślady jego znaczą palące się wsie, wioski i miasta, lecz nade wszystko ściga on w swej ślepej zapamiętałej zawiści wszelkie zdrowe związki społeczne, każdy zaczyn prawdziwej oświaty, każdy ustrój zdrowy, religię wszelką i Kościół. […] Dajcież ojczyźnie, co z woli Bożej dać jej przynależy. Nie słowem samym, ale czynem stwierdzajcie, iż ją miłujecie. […] Poświęcajcie dla niej wszelkie partyjne zawiści, wszelką żądzę panowania jedni nad drugimi, wszelkie jątrzenia, wszelkie jadowite kwasy wżerające się w jej duszę i w jej organizm. We wspólnej jej miłości i we wspólnej potrzebie jednoczcie się”.
A w liście do Ojca Świętego nasi hierarchowie stwierdzali:
„Ojcze Święty, w tej ciężkiej chwili prosimy Cię, módl się za Ojczyznę naszą. Módl się, abyśmy nie ulegli i przy Bożej pomocy murem piersi własnych zasłonili świat przed grożącym mu niebezpieczeństwem”.
Episkopat poświęcił Polskę i naród Najświętszemu Sercu Pana Jezusa:
„W chwili, gdy nad Ojczyzną i Kościołem naszym gromadzą się chmury ciemne, gdy wróg zagraża granicom naszym, szerząc mord i pożogę, bezczeszcząc świątynie i prześladując kapłanów, wołamy – jak niegdyś uczniowie Twoi zaskoczeni burzą na morzu – Panie, ratuj nas, bo giniemy”.
Ponowiono też akt oddania się w opiekę Maryi Królowej Polski:
„Tutaj na Jasnej Górze, gdzie każdy kamień głosi cuda Twojej nad narodem naszym opieki, wyciągamy ku Tobie, Matko litości, błagalne ręce, byś w ciężkiej kraju naszego potrzebie przyszła nam na pomoc. Odrzuć wroga od granic naszej Ojczyzny, wróć krajowi naszemu upragniony pokój”.
7 sierpnia, gdy rozpoczął się bój na przedpolach Warszawy, na Jasnej Górze rozpoczęto nowennę błagalno-pokutną. Na jej zakończenie u stóp klasztornego szczytu leżały krzyżem dziesiątki tysięcy ludzi. W Warszawie wyszła na ulice ogromna procesja z relikwiami błogosławionych Andrzeja Boboli i Władysława z Gielniowa.
Wiara i karabin
15 sierpnia 1920 roku, w święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny oraz w dniu zakończenia nowenny błagalno-pokutnej, na froncie nastąpił przełom. Ofensywa bolszewicka została zahamowana, wieczorem Polacy odzyskali Radzymin. Nazajutrz Wojsko Polskie przeszło do kontrofensywy.
Jednakże nie same modlitwy powstrzymały wroga. Wierni stanęli na wysokości zadania, blokując z bronią w ręku trasę marszu czerwonych pochodów Władimira Uljanowa i Lejby Bronsztejna. Św. Jan Paweł II pisał po latach:
„Wielkie dzieła Boże dokonują się przez ludzi. […] dziękujemy Bogu za to, że dał taką moc ludziom, naszym rodakom, że dał taką moc wodzowi i armii, i że dał taką moc całemu narodowi”.
Papież-Polak zachował w swym sercu wdzięczność dla bohaterów tamtych dni:
„Urodziłem się w roku 1920, w maju, w tym czasie, kiedy bolszewicy szli na Warszawę. I dlatego noszę w sobie od urodzenia wielki dług w stosunku do tych, którzy wówczas podjęli walkę z najeźdźcą i zwyciężyli, płacąc za to swoim życiem”.
***
Dług zaciągnięty u minionych pokoleń wspomniał również w swej niedawnej homilii arcybiskup Jędraszewski:
– Pamięć o mogiłach, o których pisał Józef „Ziutek” Szczepański, każe nam zdobywać się na sprzeciw. Nieustanny!
Dlatego dzisiaj nie będę stał potulnie w obliczu przestępczych profanacji, gdy czerwona, tęczowa czy jakakolwiek inna trzoda opluwa rzeczy dla mnie święte. Jako rodzic nie zgadzam się, aby moje dzieci były narażone na deprawację ze strony zboczonych ideologów.
Na moich bliźnich-homoseksualistów staram się patrzeć właśnie jako na bliźnich, w dodatku ze współczuciem – bo uważam, że natura wyrządziła mężczyźnie straszną krzywdę, jeśli ten nie potrafi zachwycić się fizycznym pięknem kobiety. Natomiast nie ukrywam, że czuję obrzydzenie, gdy jacyś obleśni sodomici, których nie nauczono znaczenia słowa „intymność”, pchają się w przestrzeń publiczną, natrętnie informując otoczenie o swoich ciągotach.
Odczuwam też głęboką wdzięczność za to, że w Roku Pańskim 1920 znaleźli się biskupi podobni Markowi Jędraszewskiemu, którym nieobojętny był los Ojczyzny. I za to, że ówcześni Polacy nie chcieli dialogować ze złem, tylko czekali na jego nadejście z wiarą w sercu i z karabinem w dłoniach.
Andrzej Solak