14 marca 2012

Lubię oglądać filmy amerykańskie, europejskie omijam szerokim łukiem (może z wyjątkiem produkcji brytyjskich), kino zaś polskie, zwłaszcza ostatniej dekady – te wszystkie durne komedyjki, wulgarne kryminały i siermiężne pseudodramaty – w przytłaczającej większości przypadków wzbudza we mnie odruch wymiotny. Dlaczego?

 

Odpowiedź jest prosta: Amerykanie potrafią opowiadać zajmujące, ba, porywające historie, podczas gdy filmowcy europejscy zanurzeni po uszy w turpizmie i nachalnym naturalizmie umysły mają do tego stopnia zniewolone, że już nawet nie dostrzegają, iż wolnością artystycznej ekspresji nazywają skrajny konformizm i serwilizm wobec bezwzględnych ośrodków władzy, która pozwala im się bawić w sztukę, dopóki burzą cywilizacyjne podstawy, wywracają etyczne normy i oswajają zboczenia.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Proszę nie sądzić, jakobym uważał Hollywood za bastion cnoty i prawości, bo jest wręcz przeciwnie – nader często bywa on gniazdem nie mniejszego zepsucia, można jednak niekiedy odnieść wrażenie, iż resztek przyzwoitości zachowało się tam jakby więcej. A może to sprytnie wykreowany miraż – dyrektorzy Fabryki Snów skutecznie wszak mogli sobie przyswoić starą leninowską zasadę: dziewięćdziesiąt pięć procent neutralnej treści plus pięć procent propagandy i nikt się nie zorientuje, że jest systematycznie podtruwany, ba, będzie się domagał dokładki.

 

Taśmy, panie, szkoda

Co – w tym kontekście – czynią polscy marnotrawcy celuloidowej taśmy, zaiste trudno zgadnąć. Jedno jest pewne – przytłaczającą większość zarówno gorliwych funkcjonariuszy Ministerstwa Prawdy, jak i cynicznych oportunistów oraz zakompleksionych epigonów moralnego niepokoju, łączy wspólny mianownik: artystyczna miernota, ciasnota horyzontów, schematyzm i wtórność. Z ich produkcji wieje nudą, głupotą i pustką.

 

Niektórzy porywają się na duże tematy, ale wychodzi im to średnio. Ot, żeby nie być gołosłownym, Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł – film, ważny, dotykający dramatycznego zakrętu najnowszej historii Polski. Bezsprzecznie trzeba go zobaczyć; niewykluczone, że niejeden z widzów z niego właśnie dowie się, co zaszło przed czterdziestu laty na Wybrzeżu.

 

Czy jednak powyższa rekomendacja skłoni kogokolwiek do obejrzenia filmu (który wszak w sferze sztuki, nie publicystyki czy eseistyki, się lokuje)? Na lepszą, niestety, Czarny czwartek nie zasługuje. Nie tylko zresztą on – podobnie wszak rzecz się ma w przypadku obrazu Popiełuszkowolność jest w nas, Generał – zamach na Gibraltarze, Generał Nil i być może jeszcze jakichś, których nie pomnę (co notabene samo w sobie wydaje się wyrazistą opinią).

 

Narracja opowieści o Janku Wiśniewskim rozwija się wolno i skokami, fabuła się rozłazi, akcja nie trzyma się kupy, postaci są tak płaskie, że aż wklęsłe, a drewniani aktorzy deklamują kwestie jak na akademii. Atmosfera ulega ożywieniu, gdy na ekranie pojawia się starsza generacja, ale trwa to zaledwie krótką chwilę.

 

Polak nie potrafi?

Nie tak, panowie artyści, robi się kino, i to takie, które w zamyśle ma wychowywać. Gdzie gesty zapadające w pamięć na całe życie, gdzie niezapomniane dialogi? Gdzie strugi łez płynące po policzkach, gdzie ciary na grzbiecie?

3 października 1993 roku nad stolicą Somalii zestrzelono amerykański helikopter wchodzący w skład międzynarodowego kontyngentu wojskowego usiłującego zaprowadzić pokój w rozdartym wojną domową kraju. Doszło do chaotycznej bitwy, w wyniku której US Army straciła dziewiętnastu żołnierzy i dwa śmigłowce. Cała akcja trwała osiemnaście godzin. Ot, incydent – epizod bez znaczenia dla historii zarówno Stanów Zjednoczonych, jak i Somalii, a jednak Ridley Scott przekształcił go we wspaniałą epicką opowieść o bohaterstwie, męstwie i poświęceniu. Nie bojąc się patosu, wzniosłych słów, patriotycznej retoryki. I choć ani nas to ziębi ani grzeje, oglądamy tę historię z zapartym tchem (w czym notabene rolę niebagatelną odegrał autor zdjęć, Sławomir Idziak – jednak Polak potrafi…). Nie znam nikogo, komu by się Helikopter w ogniu nie podobał.

 

Gdzie jest generał?

Czy da się nic nie znaczący somalijski incydent porównać z polskim Grudniem 1970? Żadną miarą – to przecież jeden z punktów zwrotnych historii XX stulecia, nie tylko naszej; to wydarzenie wręcz legendarne, obrosłe nocnymi Polaków rozmowy. Wydawałoby się zatem, że przez cztery dekady polscy twórcy zdążyli temat głęboko i na wszystkie strony przemyśleć, i teraz już tylko trysną erupcją inwencji.

 

Tymczasem, nie dość, że widz dostaje silną dawkę prochów nasennych, to jeszcze obraz zionie karygodną luką faktograficzną, rodzącą filmowe pytanie: gdzie jest generał? W naradach spanikowanej komunistycznej wierchuszki nie bierze udziału nikt w mundurze. Jakże to? Czołgi na ulicach, wojsko strzela, socjalizmu bronić trzeba, a gdzie ówczesny minister obrony narodowej? Czyżby nie było go w Warszawie? Urlop miał? A może – działo się to wszak w grudniu – odbywał właśnie w odległym klasztorze rekolekcje adwentowe? Tak, chyba tak – tej wersji się trzymajmy…

 

Dał nam przykład Australijczyk…

Ale to już domena innych sztuk, my wróćmy do X Muzy, stawiając pytanie: kiedy już nie da się ukryć, że sięgnęło się ostatecznego progu dziadostwa? Kiedy zaczynają nas zawstydzać obcy. Na przykład, australijsko-amerykański reżyser, który w swej najnowszej produkcji opowiada kawał historii Polski. I to jakiej historii – nie smętnej, martyrologicznej, której mniej więcej wszyscy w mniej więcej jednakowej mierze mamy już dosyć, tylko zwycięskiej i triumfalnej, gdzie Polak rzuca wyzwanie zarówno morderczej machinie GUŁAG-u, jak i nie mniej bezwzględnej syberyjskiej przyrodzie, i ze starcia tego wychodzi zwycięsko!

 

Mowa oczywiście o filmie Niepokonani Petera Weira, którego scenariusz zbudowano na kanwie głośnej powieści Sławomira Rawicza Długi marsz, relacjonującej udaną ucieczkę siedmiu zeków z sowieckiego łagru. Nawet niespecjalnie ich goniono (w końcu wokół rozpościerało się dziesięć milionów kilometrów kwadratowych Syberii) w przekonaniu, że przecież daleko nie ujdą, że padną z głodu, wyczerpania, zamarzną bądź zostaną rozszarpani przez dziką zwierzynę najdalej po kilkudziesięciu kilometrach. Tymczasem uciekinierzy przebyli na piechotę sześć tysięcy kilometrów: przez tajgę, pustynię Gobi i Himalaje, aż do Indii. Prym w grupie wiodło trzech Polaków – to oni ów wyczyn zainicjowali i całą drogę podnosili na duchu pozostałych.

 

Peter Weir, szczerze zafascynowany opowieścią Rawicza (Uwielbiam tę książkę – wyznał w jednym z wywiadów), wszystko to pokazał, i to w typowym amerykańskim stylu, czyli wartko i z rozmachem, w pełnej napięcia dynamicznej akcji, a przy tym – co niezwykle ważne – bez typowych dla hollywoodzkiej produkcji płycizn intelektualnych. Oglądając Niepokonanych nie kiwamy co chwila głową ze zdumieniem i politowaniem, przeciwnie: dziwimy się, że historyczne tło zostało ukazane tak prawdziwie i wyczerpująco. Można wręcz odnieść wrażenie, że twórca inteligentnie drażni się z obeznanym w tematyce widzem: kilkakrotnie bowiem raczy nas jakąś padającą z ust bohaterów totalną ahistoryczną bzdurą, by już w następnej scenie zadać jej kłam, jak gdyby chcąc przy okazji wypunktować słabości podobnych obrazów rodem z przedmieścia Los Angeles.

 

…jak filmować mamy

Chwała australijsko-amerykańskiemu mistrzowi za wierność historycznym realiom, jak również za to, że adresując swój film do widza zachodniego, który ani historii zbyt dobrze nie zna, ani też go ona zanadto nie interesuje, uznał za stosowne nie ograniczać się do samej warstwy przygodowej i egzotyki, ale te realia ukazać i wyjaśnić. Chwała mu też za słowa prawdy o komunizmie.

 

Szczególny jednak powód do radości ma widz polski – dawno wszak nie miał okazji oglądać tak propolskiego filmu. Jego twórca nie kryje sympatii dla Polaków, prezentując ich jako ludzi wielkiego ducha, bezkompromisowych i wytrwałych we wszelkich przeciwnościach.

 

Trochę się w tym nawet zagalopował – obraz Okrągłego Stołu z kończącej film sekwencji scen dokumentalnych mocno razi (bo niby czyje zwycięstwo ma właściwie symbolizować?). Mimo to jednak w świat poszedł wyraźny komunikat, że Polska to najsilniejszy na świecie bastion antykomunizmu.

 

Swego (?) się wstydzą

Rodzi się zatem pytanie: dlaczego polska kinematografia nie realizuje podobnych filmów? Z pewnością nie dlatego, że jej na to nie stać – akurat na produkcję filmową pieniędzy w Polsce nie brak. Na stronie internetowej Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej czarno na białym stoi, jakie kwoty przeznacza się na jakie gnioty (obraz Petera Weira zresztą również powstał dzięki finansowemu wsparciu instytutu). Dlaczego zatem?

 

Można by wymienić całą litanię przyczyn, które i tak sprowadzają się do jednego – braku identyfikacji większości środowiska filmotwórczego z polską historią, kulturą i tradycją. Dla jego starszej części historia Polski zaczęła się wszak w roku 1944 (stąd jej punkty przełomowe to w ich optyce październik 1956, marzec 1968 i czerwiec 1976 – w istocie dla dziejów narodu marginalne), a lwia część młodych bezrefleksyjnie to dziedzictwo przyjmuje, a przy tym przewyższa starszych ignorancją.

 

Dziejów Polski niepodległej nie znają (a jeśli już to z Gombrowicza i Miłosza, czyli w sposób ograniczony i wypaczony), za wyłączną spuściznę emigracji uważają publikacje kręgu paryskiej „Kultury”, czyli de facto wąski wycinek. Ilu z nich przeczytało książkę Rawicza – na Zachodzie popularną od lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, przetłumaczoną na kilkanaście języków? Ilu zna powieści Józefa Mackiewicza – gotowe scenariusze do porywających filmów? Niewielu, bo dla większości z nich polskość to obciach.

 

Smutne memento

Dlatego właśnie jeżeli zdarza się polskojęzycznej kinematografii wypuścić dobry film historyczny, to zazwyczaj należy się w tym dopatrywać jakichś szczególnych okoliczności, na przykład, trzeba zablokować jakiś temat, bo jeszcze któryś z młodych niechcący chlapnie coś politycznie niepoprawnego (i tak powstaje Katyń Andrzeja Wajdy, by każdą inną próbę podejścia do tematu dało się odprawić krótkim: Nie, nie, o Katyniu już było, następny proszę), albo któremuś z filmowych dziadków przypomni się dzieciństwo.

 

Z takiego oto impulsu zrodził się ciekawy obraz Janusza Majewskiego Mała matura 1947 – opowieść o ostatnich chwilach pozornej normalności przed zapadnięciem stalinowskiej nocy, kiedy jeszcze mogło się wydawać, że wygraliśmy wojnę, że z Sowietami da się jakoś koegzystować, że – choć ze zmienionymi granicami – Polska może być Polską…

 

Jeszcze w sali sądowej na stole prezydialnym stoi krzyż, jeszcze wuefu w renomowanym gimnazjum uczy porucznik w battle-dressie z naszywką Poland, jeszcze nauczyciele otwarcie krytykują nowy porządek, jeszcze manifestacja trzeciomajowa gromadzi na rynku krakowskim nieprzebrane tłumy, ale z drugiej strony na wspomnianej sali sądowej prokurator, choć w polskim mundurze, niemiłosiernie kaleczy polszczyznę russkim jazykom, powoli wychodzi na jaw wszechwładza UB, już zaczyna się łamanie charakterów i nocne obławy…

 

Film został zrealizowany z niezwykłą pieczołowitością nie tylko w sferze scenografii i kostiumów, ale również ukazania postaw i codziennych zachowań. Szkoda tylko, że oprawę muzyczną pozwolono zepsuć Tomaszowi Stańce…

A może ta smętna trąbka ma głębszą wymowę? Może po prostu wygrywa smutne memento dla polskiego kina? Osiemdziesięciolatkowie, jak Janusz Majewski, przecież go na nogi nie postawią, a młodzi? Co oni wiedzą o Polsce?

Jerzy Wolak

Czarny czwartek – Janek Wiśniewski padł, reż. Antoni Krauze, Polska 2010, 100 min.

Niepokonani (The Way Back), reż. Peter Weir, USA-Polska 2010, 132 min.

Mała matura 1947, reż. Janusz Majewski, Polska 2010, 110 min.

 

 


Tekst powyższy został opublikowany w nr. 20 magazynu „Polonia Christiana”.

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie

Udostępnij przez

Cel na 2024 rok

Skutecznie demaskujemy liberalną i antychrześcijańską hipokryzję. Wspieraj naszą misję!

mamy: 133 153 zł cel: 300 000 zł
44%
wybierz kwotę:
Wspieram