Nie tylko osoby ogarnięte lewicową obsesją są niechętne ćwiczeniom wojskowym, które zapowiada MON. Dlaczego pomysł ten wzbudza tak duże kontrowersje?
Informacja o powoływaniu Polaków na ćwiczenia wojskowe, także tych z tzw. pasywnej rezerwy, wywołała szeroką dyskusję. Stanęło nam przed oczami widmo poboru, który przez lata był zmorą wielu Polaków, jako negatywna spuścizna po PRL i latach 90., kiedy to wojsko nie miało, delikatnie mówiąc, najlepszej prasy. Po uzawodowieniu armii młodsze pokolenia Polaków zapomniały już, czym jest obowiązek udania się do koszar, dlatego informacja o tym, że Wojskowe Centra Rekrutacji rozsyłają powołania na ćwiczenia, wywołała mnóstwo spekulacji o planach rządu na epokę końca pokoju w Europie.
Oczywiście szybko wybiła się agresywna krytyka ze strony kręgów lewicowych czy osób, których umysły przeżarte są wirusem pacyfizmu a pobyt w koszarach kojarzy się z niedogodnościami, jakimi są chociażby wizje jedzenia posiłków w stołówce a nie wegańskich dań przy Nowym Świecie z obowiązkowym sojowym latte na finiszu. Nie ma sensu zajmować się tymi osobami, wszak w przypadku ewentualnej agresji nie będzie z nich najpewniej wielkiego pożytku – szybko opuszczą kraj lub zadekują się w jakiejś bezpiecznej norze, byle przetrwać we w miarę komfortowych warunkach. Ustalmy zatem, że obowiązek obrony Ojczyzny spoczywa na każdym Polaku, który tylko jest w stanie w jakiś sposób przyczynić się do wzmocnienia naszych możliwości militarnych w starciu z wrogiem. Jeśli nie w wojsku, to w ramach obrony cywilnej. W tym drugim przypadku Polska również ma bogate tradycje, zatem fakt, że ktoś nie spędził w wojsku kilku miesięcy, nie zwalnia nikogo z powinności stanięcia do konfrontacji z ewentualnym agresorem.
Wesprzyj nas już teraz!
Obok jednak lewicowego trollingu, w dyskusji o powołaniach na ćwiczenia wojskowe i rosnącym prawdopodobieństwie przywrócenia poboru powszechnego, pojawiły się argumenty zgoła rzeczowe. Wskazują one z jednej strony na chaos organizacyjny panujący wokół tej kwestii, ale także liczne i wieloletnie zaniedbania naszego państwa, jeśli chodzi o – nazwijmy to górnolotnie – krzewienie w narodzie patriotycznego ducha.
Chaos
Tak naprawdę nie jest jasne, o co chodzi z ćwiczeniami wojskowymi. Możliwość tego typu powołania rezerwistów daje nowa ustawa o obronie Ojczyzny z 11 marca 2022 roku. Przyszłoroczna akcja, o której głośno zrobiło się w mediach, regulowana ma być specjalnym rozporządzeniem, które jeszcze nie weszło w życie, a na rządowych stronach można znaleźć zaledwie jego projekt. Nie ma tam niczego, co może nas zaskoczyć. Rozporządzenie określa liczbę powołanych, ale jak twierdzą przedstawiciele Centralnego Wojskowego Centrum Rekrutacji, liczba 200 tysięcy osób, które planowo mają stawić się na ćwiczenia w 2023 roku, jest umowna. Nikt bowiem nie chce zdradzać, jak wielu naszych rodaków jest powołanych i przećwiczonych. Z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa, są to bowiem dane wrażliwe. I to można jeszcze zrozumieć, natomiast nie jest jasne, skąd zamieszanie z długością trwania takiego przeszkolenia.
Początkowo bowiem mówiono o okresie 30-dniowym, ale później już o 14-dniowym, a wreszcie – nawet weekendowym. O ile miesięczne przeszkolenia mają jakiś sens, choćby po to, by obyć się z podstawowymi czynnościami, jakie być może przyjdzie nam spełniać na wypadek wojny, o tyle przyjazd do koszar na weekend nie ma żadnego sensu, poza chyba jakąś formą dodatkowej rozrywki.
Nie jest też jasne, co z wynagrodzeniem dla tych, którzy faktycznie zostaliby powołani na 30 dni. Z informacji, jakie płyną z Centralnego Wojskowego Centrum Rekrutacji wynika, iż powołań – obok osób, które w przeszłości przeszły już przeszkolenie – mogą spodziewać się te osoby, których zawodowe doświadczenie może być cenne z punktu widzenia armii. Są to m.in. lekarze, pielęgniarki, sanitariusze, weterynarze, informatycy czy kierowcy. Jeśli ktoś z pełniących cywilny zawód zostanie powołany do wojska, otrzyma oczywiście bezpłatny urlop. Ale nie zachowa już prawa do wynagrodzenia. Te koszty bierze na siebie wojsko. Wypłaca ono żołd w zależności od stopnia wojskowego. Jest to maksymalnie 191,52 złotych dziennie. Mało czy dużo? Zależy od zarobków, jakie powołany miał na rynku, ale wziąwszy pod uwagę ich wzrost związany z wysoką inflacją, nie są to na pewno pieniądze, które zrekompensują utratę zarobków wszystkim powołanym.
Pomyślano jednak i o tym: jeżeli komuś takie kwoty nie zrekompensują utraty zarobków, może otrzymać wyższe, ale nieprzekraczające 1/21 dwuipółkrotnego przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia w sektorze przedsiębiorstw obowiązującego w roku poprzedzającym pełnienie służby. Obecnie będzie to kwota maksymalna w wysokości 720 zł brutto dziennie. To wygląda znacznie lepiej, ale problemem – zwłaszcza w przypadku ludzi wolnych zawodów – mogą być także finansowe konsekwencje związane z utratą ważnych zleceń. Nie jest jasne, na ile informatyk może umawiać się z WCR-em, żeby ten w danym miesiącu odpuścił mu ćwiczenia i powołał na przykład za pół roku, kiedy nie zaplanuje on sobie żadnych poważniejszych zleceń. Z drugiej strony istnieją przecież zawody, gdzie zamówienia na usługi nie sypią się jak gruszki z drzewa, ale przychodzą dwa/trzy w ciągu roku i to one pozwalają utrzymać się zleceniobiorcy. W takich przypadkach jakiekolwiek opóźnienia w realizacji mogą skutkować nie tylko rozwiązaniem kontraktu i utratą zajęcia, ale też zapłatą kary. Kto wtedy zrekompensuje taką stratę?
Nie są to problemy błahe i jednostkowe. Brak regulacji w tej sprawie wskazuje na kompletne nieprzemyślenie kwestii powołań na ćwiczenia przez MON, a – patrząc nieco bardziej globalnie – „legislacyjny hurraoptyzmizm” władzy, która stanowi prawo często bezmyślnie, w oderwaniu od realnych problemów ludzi.
Czego mamy bronić?
Ten bałagan prawny nie jest tylko wyrywkowym problemem. Niestety, Polska od lat – a właściwie od początku istnienia III RP – jest państwem, którego wizytówką jest pogarda dla obywatela. Brak kultury prawnej, szacunku dla własności prywatnej, niski poziom kultury politycznej – to tylko niektóre problemy powodujące wręcz niechęć Polaków do własnego państwa. Należy je oczywiście oddzielić od kwestii patriotyzmu, wszak czym innym są instytucje, tworzone przez polityczną kastę a czym innym Ojczyzna, z jej dorobkiem kulturowym, na które pracowały całe pokolenia, również w lepszych czasach. Obecnie, choć przekonuje się nas, że żyjemy w „najlepszym czasie w historii”, de facto państwo kadłubowe. Gdyby nie dyktat europejskich regulacji, stanowiących warunek naszego wstąpienia do Unii Europejskiej, najpewniej do dzisiaj bylibyśmy państwem-dżunglą wyjętym żywcem z lat 90., przeżartym korupcją, nieformalnymi układami, oplecionym mafijnymi strukturami.
Od tamtych czasów w Polsce zmieniło się w podejściu polityków tylko jedno: uznali, że warto obdarowywać Polaków socjalnymi prezentami, za które mogą kupić sobie przychylność przy urnach wyborczych. Nie ma w tym żadnej logiki: ani budżetowej, ani rozwojowej, ani demograficznej. Jest po prostu czysta socjotechnika. Demoralizacja naszego państwa najlepiej była widoczna w czasie pandemii COVID-19, kiedy panował niespotykany chaos prawny, gardzono prawem do własności prywatnej, dominował woluntaryzm, a nie porządek legislacyjny. Jesteśmy państwem z jednym z najbardziej skomplikowanych i nieprzejrzystych systemów podatkowych na świecie, a odtrąbiony przez Zjednoczoną Prawicę jako wielki sukces Polski Ład tylko pogłębił ten problem. Czy można być z takiego państwa dumnym? Nawet rząd PiS, uchodzący za patriotyczny i niepodległościowy, zdążył obrzydzić wielu ludziom kult pamięci o wielkości naszego państwa. Władza pokpiła sobie stulecie niepodległości Polski, demonstracyjnie zlekceważyła też stulecie Bitwy Warszawskiej. Jedyne, w czym jej politycy są mocni, to retoryka i odwoływanie się do tradycji AK. To oczywiście zawsze trochę lepsza postawa niż prezentowana przez inne środowiska polityczne retoryczna pogarda wobec całej polskiej historii, ale jednak wciąż bardzo niewiele.
Trudno mieć w związku z tym pretensje do tych, którzy zniechęceni przez elitę polityczną i zdruzgotani opłakanym stanem naszego państwa, nie czują potrzeby poświęcenia się dla służby Ojczyźnie. Pamiętajmy, że minione pokolenia Polaków nie tylko odczuwały powinność obrony granic, ale też motywowała ich chęć walki o bezpieczeństwo swoich bliskich i zachowanie dobytku. Dzisiaj nie tylko stajemy się ofiarami cywilizacyjnego kryzysu przejawiającego się rozpadem wspólnoty, ale także pogardy polskiego państwa wobec własności prywatnej.
Partia wojny
Stan polskich elit uwidacznia się także w samym ich stosunku do wojny na Ukrainie. To przerażające, ale w gruncie rzeczy robią one niewiele, by ochronić nas przed ryzykiem konfliktu zbrojnego. Owszem, pojawiają się zapowiedzi budowy silnej armii, ale zakupy broni to jedno, ale przecież wojna jest także przedłużeniem polityki. Jeśli ta druga prowadzona jest nieporadnie, jak mamy wierzyć, że poradzimy sobie z tą pierwszą, która jest wielkim wyzwaniem dla każdego państwa?
Rządząca Zjednoczona Prawica, chcąc nie chcąc, stała się „partią wojny”. Rząd uznał bowiem, że po 24 lutego interes ukraiński stał się tożsamy z polskim. Owszem, możemy znaleźć punkty styczne jak osłabienie czy wręcz pokonanie Rosji (cokolwiek ma to oznaczać), ale Ukraina ma także i takie interesy, które stoją w sprzeczności z naszymi. Należy je definiować i neutralizować, zwłaszcza w momencie, gdy to od nas w niemałej mierze zależą losy trwającej tam wojny.
Rząd zdaje się też nie mieć żadnego pomysłu na to, w jaki sposób zakończyć trwający na wschodzie konflikt. Tragedia w Przewodowie to jasny sygnał, że rosyjsko-ukraińska wojna zagraża także nam, i to egzystencjalnie. Niewielka iskra może rozpalić pożar. A ten byłby dla nas wielką tragedią. Stąd warto zapytać, czy mamy jakiś pomysł „wygaszania” konfliktu na Ukrainie? Czy, gdy USA zdecydują o końcu wojny, zachowamy jakiś wpływ na ustalenie warunków pokojowych? Jeśli nadal będziemy tkwili na stanowisku, że jedynym możliwym zakończeniem tej wojny jest kapitulacja Rosji i śmierć Putina, próżno oczekiwać, że uzyskamy jakąkolwiek możliwość choćby zbliżenia się do stołu, przy którymi będą się toczyć przyszłe pokojowe negocjacje.
Piszę o tym wszystkim dlatego, że niezwykle trudno zachować morale wśród ludności cywilnej i potencjalnych rekrutów, jeśli nie rozumieją oni strategii politycznej naszego państwa wobec największego wyzwania ostatnich dekad. Z pewnością nie dotyczy to zbyt wielu Polaków, ale zakładam, że jednak część z nich może być zaskoczona nieporadnością i niesamodzielnością w prowadzeniu polityki zagranicznej przez tutejszy rząd. To istotnie wpływa na gotowość odbycia służby czy choćby ćwiczeń wojskowych.
Oczywiście w żadnym wypadku nie twierdzę, że odmowa czy niechęć do odbycia ćwiczeń wojskowych może zostać usprawiedliwiona. Ostatecznie bowiem mamy obowiązek obrony granic. Warto jednak rozumieć pobudki niektórych osób, kwestionujących rządowe plany ćwiczeń czy poboru do armii. Kryją się za tym nierzadko bardzo racjonalne argumenty, niekoniecznie wynikające z ideologicznych obsesji czy strachu. Jak słusznie zauważył John Stuart Mill – w innych sprawach nierzadko głęboko się mylący, w tej jednak dość pryncypialny – „wojna to rzecz brzydka, ale nie najbrzydsza z brzydkich: gorsze są upadek i degeneracja uczuć moralnych i patriotycznych, które rodzą pogląd, że nic nie jest warte wojny”.
Tomasz Figura
MON ogłasza pobór na ćwiczenia wojskowe! CZEGO BOJĄ SIĘ POLACY?