Czy prezydent Andrzej Duda będzie zdolny powstrzymać ewentualną lewicową rewoltę nowego rządu Donalda Tuska? Wątpię, czy przez 8 lat prezydentury zrozumiał on, jaki jest ustrojowy charakter prezydenta w Polsce oraz czym w istocie jest polityka. I czy w ogóle będzie miał na to ochotę, wszak w obozie PiS kiełkuje myśl o liberalizacji kursu.
W „nowej rzeczywistości”, jaka nastała po porażce PiS w wyborach parlamentarnych, wiele środowisk konserwatywnych z nadzieją spogląda w kierunku Pałacu Namiestnikowskiego przy Krakowskim Przedmieściu. To tam ma mieścić się ostatnia reduta obrony wartości, które w polskim prawie nadal są – lepiej lub gorzej, ale jednak – chronione. Mowa chociażby o prawie do życia, małżeństwie w jego naturalnym kształcie, czyli związku kobiety i mężczyzny czy szkolnictwie nadal broniącym się, choć coraz słabiej, przed permisywnymi edukatorami seksualnymi.
Czy jednak nadzieje te nie są płonne? Czy prezydent faktycznie jest zdolny do tego, by skutecznie przeciwstawić się lewicowo-liberalnej koalicji? I wreszcie: czy Andrzejowi Dudzie nie przyświecają już dzisiaj zgoła inne cele niż walka z obozem Tuska?
Wesprzyj nas już teraz!
Czego nie rozumie prezydent?
W sensie proceduralnym Andrzej Duda na pewno może utrudnić życie nowej władzy. Prezydent w polskim systemie jest nader często traktowany z lekceważeniem, jako swego rodzaju galowy strój reprezentacyjny – z pałacem, żyrandolem i minimalnymi prerogatywami. A jednak jest w takim myśleniu zaledwie ziarno prawdy, wszak prezydent pełni ważną rolę „systemowego hamulca ręcznego”. To on może istotnie wpłynąć na poprawę błędów legislacyjnych, ale też skutecznie patrzeć władzy na ręce.
Weto i rzeczy wspólne, łączące prezydenckie prerogatywy z rządem (np. kwestie polityki zagranicznej czy obronnej) to narzędzia z których zręczny polityk jest w stanie zrobić naprawdę świetny użytek. Należy jednak mieć przy tym minimum pojęcia o praktyce politycznej, czyli świadomość, że polityka w codziennym wydaniu to tak naprawdę umiejętność rozgrywania partykularnych interesów. Przed laty – o czym wspominał swego czasu Ludwik Dorn – ważny polityk PiS Przemysław Gosiewski, umiejętnie przeciwstawiając sobie interesy środowisk prawniczych, przeprowadził ustawę o rozszczelnieniu kryteriów przyjmowania aplikantów radcowskich czy adwokackich. Wykorzystał środowiskowe napięcia pomiędzy prawnikami akademickimi a korporacyjnymi. Z pomocą i poparciem tych pierwszych udało mu się dopiąć swego. W ten sposób coś co z pozoru wydawało się prawie niemożliwe (rozbicie wsobnej korporacji zawodowej), nagle okazało się realne za sprawą żmudnej, ale skutecznej pracy. I dzięki talentowi politycznemu.
Mam poważne wątpliwości, czy Andrzej Duda rozumie te mechanizmy. Cała jego prezydentura jest jakimś dziwnym tańcem, w którym nie do końca wiadomo o co chodzi. Do czego prezydent dążył w trakcie kilku lat kadencji? Co chciał osiągnąć? Na te pytania prezydent Duda odpowiedziałby pewnie w swoim, dobrze wszystkim znanym, stylu: że o interes Polski i Polaków. Wspaniale, tylko nawet w polityce międzynarodowej, która z natury rzeczy jest mniej narażona na partykularyzmy, prezydent ponosi porażki. Tą największą są jego relacje z Wołodymyrem Zełenskim, z którym łączą go, jak się wydaje, bardzo silne i równocześnie niezwykle toksyczne emocjonalne więzi.
Uśpiony fajter?
Dla lepszego scharakteryzowania modus operandi Andrzej Dudy można chyba użyć słowa „naiwność”. Bo choć z całą pewnością jest człowiekiem bardzo ideowym, to nie sposób dostrzec w jego działaniach jakiś cel, a już na pewno nie widać tak ważnych dla polityka sprytu i determinacji. Nawet wówczas, gdy jak tacy otrzymywał wielką szansę, by przyszpilić niewygodnych polityków i rozegrać interesy wewnątrzpartyjnych koterii. Tak było w przypadku szantażu dotyczącego ustawy przyznającej TVP gargantuiczną dotację. Prezydent obiecał swój podpis w zamian za zwolnienie ówczesnego szefa telewizji, Jacka Kurskiego. Prezes PiS szybko poradził sobie z tym „problemem” i wyczekawszy aż lokator Belwederu podpisze ustawę, rychło przywrócił na stanowisko wyrzuconego wcześniej akolitę. Duda, jak łatwo można się domyślić, nie miał już niczego więcej w zanadrzu.
Czy zatem prezydent, który nie potrafił zarządzać konfliktem interesów we własnym obozie i wzmocnić swojej pozycji w dość komfortowych warunkach, nagle okaże się fajterem? Byłaby to doprawdy spektakularna metamorfoza. Duda bowiem nazbyt często w kluczowych momentach politycznych, które akurat nie dotyczyły go bezpośrednio, wykazywał bierność i nadzwyczajną ospałość. Mógł stać się recenzentem rządu w czasie pandemii, ale wolał wówczas zniknąć a jego aktywność ograniczyła się do… telefonu do ówczesnego ministra rozwoju Jarosław Gowina i cokolwiek dziwacznej deklaracji, że nie zaakceptuje zamykania stoków narciarskich. Przełykał przy tym bez problemu zamykanie świątyń, nakładanie bezprawnych restrykcji, skandalicznie wysokie kary administracyjne dla niepokornych obywateli.
Podobną powściągliwość zachowywał, gdy Morawiecki wprowadzał swój autorski Polski Ład, dewastując i tak już sypiący się pod ciężarem regulacji system podatkowy. Nabrał też wody w usta, gdy tenże Morawiecki oddawał Brukseli kolejne obszary naszej suwerenności, formułując tzw. kamienie milowe KPO. We wszystkich tych sprawach Duda mógł szukać zaplecza, rozgrywać wewnątrzpartyjne interesy, i dać sygnał wierchuszce pisowskiej, że jest naprawdę poważnym graczem. Sądzę, że poparcie dla takiej aktywności z pewnością by znalazł. Ale wolał milczeć lub akceptować jak leci najgłupsze pomysły rządu Zjednoczonej Prawicy. Co ciekawe, znacznie bardziej asertywnie zachowywał się w większości wyżej wymienionych przypadków Zbigniew Ziobro, i to pomimo tego, że – z uwagi na pełnioną funkcję – miał kłopoty z uzasadnianiem swojej kontry wobec szefa rządu.
Zostawmy jednak Ziobrę i wróćmy do Dudy. Chyba najbardziej spektakularnym popisem konformizmu prezydenta była jego wolta wobec hałastry, która przetoczyła się przez polskie miasta, domagając się aborcji na życzenie i dewastując świątynie. Przerażony najwyraźniej skalą tej awantury Duda postanowił „odwołać” wyrok Trybunału Konstytucyjnego (sic!) i zaproponował przywrócenie tzw. kompromisu aborcyjnego. Czyli de facto powrotu do zabijania chorych nienarodzonych dzieci. Jestem przekonany, że stało za tym głębokie przekonanie prezydenta, iż działa w interesie Polski, chcąc chronić ją przed konfliktem i wizją ulicznej rewolty. Kłopot w tym, że Andrzejowi Dudzie, jak to w jego przypadku zazwyczaj bywa, pomieszały się porządki spraw i wywróciła hierarchia wartości.
No dobrze, ale być może prezydent poszedł jednak po rozum do głowy i doszedł do wniosku, że stając w opozycji wobec trójkoalicji KO-TD-Lewica – wszak nominacja premierowska dla Mateusza Morawieckiego to raczej akt zwyczajowy – zbuduje sobie poparcie wewnątrz PiS i pozyska sympatię konserwatywnych wyborców? Może – pomyśli ktoś – iż zatrudniając Marcina Mastalerka, postanowił wreszcie zająć się poważną polityką, czego efektem będzie jego opór wobec progresywnych zmian w kwestiach obyczajowych?
Jaka kohabitacja?
Wydaje się to, niestety, wątpliwe, choć ciekawym jest rozważnie jaki model kohabitacji wybierze Duda: czy jawnego konfliktu, jak jego polityczny patron, czy też konfliktu utajonego, w czym lubował się Aleksander Kwaśniewski. Wydaje się, że Dudzie może być bliżej do Lecha Kaczyńskiego. Choć jego spór z Donaldem Tuskiem był mocno naznaczony poczuciem osobistej krzywdy ówczesnego prezydenta, związanej z odsunięciem od władzy jego brata. Współpracownicy Kaczyńskich często wspominali, że każdego z bliźniaków najbardziej dotykały ataki na tego drugiego. Owszem Lech pozostawał w sporze politycznym z Tuskiem, ale pod podskakującą głośno przykrywką bulgotała też głęboka niechęć osobista. W przypadku Dudy aż tak głębokiej niechęci nie będzie, stąd konflikt może być bardziej wyrachowany, o ile sam prezydent utrzyma emocje na wodzy. To jedno.
Po drugie zaś, Duda – choć zdystansowany do Tuska z powodu przynależności partyjnej – wcale niekoniecznie musi być tak odległy ideowo od centrowych polityków ewentualnej nowej koalicji. Mastalerek nie przypadkiem odbył pielgrzymkę po największych mediach, by przypomnieć, że jego szef rzucił parę lat temu jakiś frazes o centroprawicowej kolacji Zjednoczonej Prawicy z PSL, co obecnie jest dość pokrętnie przedstawiane jako niespełniony program tej prezydentury. Jeśli chodzi o kwestie programowe, nie ma tutaj sztywnych barier uniemożliwiający mariaż z PSL-em czy niektórym politykami KO lub Trzeciej Drogi. Wyżej wspominałem już o stosunku prezydenta do aborcji, a dodam jeszcze, że swego czasu kluczył on w sprawie związków partnerskich, stanowiących przecież swoiste preludium do legalizacji „małżeństw” osób tej samej płci.
Zresztą zatrudnienie w kancelarii Mastalerka to nie tylko zwieranie szyków na czas sporów z rządem Tuska, lecz także przypieczętowanie sojuszu z Mateuszem Morawieckim. Nie mówi się o tym wystarczająco głośno, ale Mastalerek od dłuższego czasu doradza także politykowi PiS nominowanemu niedawno przez Dudę na trzecią kadencję szefa rządu. Zwornikiem w tej relacji jest wspólny przyjaciel Mastalerka i Morawieckiego – Mariusz Chłopik. To w tym trio pojawiła się już jakiś czas temu myśl o obraniu kierunku na centrum i szukania koalicji z PSL. Działania Dudy – nominacja na funkcję marszałka seniora dla Marka Sawickiego czy powracanie do koncepcji Koalicji Polski Spraw PiS-PSL – doskonale wpisują się w ten model. Koncepcją „centrowania” PiS należy tłumaczyć też dystansowanie się przez Morawieckiego do obrońców życia i kwestii zakazu aborcji eugenicznej, czemu dał wyraz w wywiadzie udzielonym portalowi interia.pl. To jasny sygnał, że „nowe pokolenie” w Zjednoczonej Prawicy wie, iż bez koalicjanta najpewniej bardzo długo nie wróci do władzy. Ukoalicyjnienie PiS-u skłania ich zatem do moralnych kompromisów i rezygnacji z paradygmatu Kaczyńskiego zamykającego się w prostym haśle: „na prawo od PiS tylko ściana”.
Kierunek Zachód?
Żeby była jasność: wiem, że Duda jest katolikiem, wychowanym w domu, gdzie wiara odgrywała zasadniczą rolę. To nie oznacza jednak, że nie jest gotowy na kompromisy. Słabość jego charakteru wielokrotnie ujawniała się w trudnych sytuacjach: czy to podczas kryzysu kowidowego, czy wojny na Ukrainie. Dlaczego nie miałby się ugiąć pod presją społeczną zwolenników lewicowo-liberalnego rządu? Jeśli miałbym antycypować, to sądzę, że radykalne rozwiązania ustawowe raczej będzie blokował, ale przecież bardziej niebezpieczne są te „kompromisowe”. Wszak to one usypiają czujność, nadając działaniom pozór słuszności i pragmatyzmu. Często też towarzyszą im prawne szczegóły i detale, których większość ludzi nie zgłębia. To ułatwia przesuwanie punktu ciężkości w stronę liberalizacji. Tym bardziej, że Mastalerek już zapowiedział, iż w sprawie aborcji prezydent nie pozwoli zrzucić na siebie winy za ewentualne fiasko pomysłu zmiany prawa. Czy to już sygnał, że Duda jest gotowy na centro-prawicowość, czyli rozluźnienie swojego podejścia do niektórych spraw?
Jaki jednak interes miałby prezydent w ewentualnej zmianie swojej orientacji ideowej? Raczej nie sądzę, by snuł plany objęcia sterów w PiS po Jarosławie Kaczyńskim. Tym, co kusi Dudę jest oczywiście kariera w strukturach instytucji międzynarodowych. To dla pięćdziesięciolatka niepozbawionego apetytu życia na pewnym poziomie zdaje się być wręcz idealny korytarz do emerytury. Ewentualny marsz ku centrum i złapanie nici porozumienia z rządem trójkoalicji, może zapewnić mu przychylność zagranicznych gremiów. Byłaby to nawet swoista kwarantanna, za sprawą której Duda zmyłby z siebie łatkę „prezydenta populistycznej prawicy”.
Jeśli miałbym wziąć udział w jakimś zakładzie, nie postawiłbym niczego na to, że Andrzej Duda stanie się jednoosobową twierdzą, broniącą tradycyjnych wartości przed neo-oświeceniową gorączką ustawodawczą. Choć oczywiście życzyłbym sobie, by taka twierdza istniała. Być zatem może będę musiał wskoczyć pod ławę i odszczekać wszystko to, co napisałem wyżej. Oby tak się stało.
Tomasz Figura