Kończy się pierwsza faza kampanii wyborczej. Oto subiektywne spojrzenie na ważniejsze zjawiska, jakie mogliśmy obserwować w jej trakcie. Czego ważnego dowiedzieliśmy się o wyborach i kandydatach?
Degradacja prezydenta
W tej kampanii mamy do czynienia w istocie z wyścigiem żółwi. Właściwie ostatni wyścig po prezydenturę, w których wziął udział kandydat wysoki rangą, odbył się w 2010 roku. Kandydował w nich, nieco z konieczności, Jarosław Kaczyński, który przegrawszy uświadomił sobie – dużo później niż Donald Tusk – że wybory prezydenckie nie są warte angażowania zasobów własnych partyjnego lidera. To prestiżowa funkcja, ale jednak polegająca w dużej mierze na rzucaniu piasku w rządowe tryby. Nie twierdzę, że taki hamulcowy jest niepotrzebny, ale to jednak rola zbyt mało ambitna, by chcieli ją sprawować prawdziwi kreatorzy polityki.
Wesprzyj nas już teraz!
Poza tym Pałac Namiestnikowski alienuje jego mieszkańca z życia politycznego. Trudno zatem być i prezydentem, i liderem partyjnym. Nie sposób bowiem jednego dnia spotykać się z prezydentem USA czy królem Karolem III, a drugiego znaleźć się na partyjnej popijawie pod Lublinem.
Unikanie walki o prezydencki fotel przez polityków wagi ciężkiej, to problem, którego nie warto bagatelizować. Znamienne, że największe szanse w nim mają nominowani przez dwóch partyjnych liderów politycy. Na nic autoreklama politycznej niezależności Zandberga czy Mentzena. Wygrywa ów niemal rytualny akt pogardy wobec wyborców: na konstytucyjnie pierwszą osobę w państwie wyborcom podsuwani są politycy najbardziej odpowiadający z jednej strony Tuskowi, z drugiej – Kaczyńskiemu. Obydwaj pretendenci mają w dodatku gumowe kręgosłupy, odpowiednio przećwiczone wcześniej przez partyjnego lidera.
Dlatego obserwujemy kampanię mocno rachityczną, w której każdy z kandydatów mówi wyborcom dokładnie to, co chcą usłyszeć. To jasne, że politycy zazwyczaj tak właśnie postępują, jednak w tym przypadku mamy do czynienia ze spektaklem wręcz żenującym: oto ultraliberał Trzaskowski przekonuje nas, że jest antyimigranckim zwolennikiem obrony polskiego interesu w Brukseli, zaś popierany przez lewicową społecznie partię Prawo i Sprawiedliwości Karol Nawrocki, bez mrugnięcia okiem przekonuje nas, że obniżając podatki, zbuduje silną armię i wprowadzi wysoki socjał.
Paradoksalnie więc znacznie ciekawiej mówią dzisiaj ci politycy, którzy nie są lepieni przez partyjne machiny piarowskie, tacy jak Mentzen, Braun, Zandberg czy Jakubiak. Owszem, oni również patrzą w sondaże – polityka wszak to także populistyczny spektakl – ale nie pozwolili się całkowicie wypłukać z poglądów. I choć nierzadko się z nimi nie zgadzam – a ten ostatni z mojego punktu widzenia jest kompletnym kosmitą – to jednak trzeba im oddać, że zrobili w tej kampanii nieco więcej poza uważną lekturą sondaży opinii publicznej.
Sąd nad Tuskiem
Jeśli do drugiej tury faktycznie wejdą Nawrocki z Trzaskowskim, to weźmiemy de facto udział w plebiscycie dotyczącym tego, jak wielką władzę chcemy oddać w ręce Donalda Tuska. Gdyby wybory miał wygrać Trzaskowski, wówczas Tusk rządziłby niepodzielnie. Przy kompletnie pobitych koalicjantach i prezydencie-nowicjuszu, szukającym oparcia w partii-matce, lider PO mógłby zrobić dosłownie wszystko.
By być mądrym po szkodzie przypomnijmy, że z podobną sytuacją, gdy prezydent wywodził się z tej samej formacji, która akurat sprawowała władzę, mieliśmy do czynienia w czasach rządów PiS. I, przyznajmy, nie wyglądało to dobrze, choć prezydent Andrzej Duda potrafił czasami hamować zapędy swojego lidera, który lubił intepretować prawo po swojemu. Jednak w kryzysowym momencie czasów pandemii COVID-19, gdy spektakularnie łamano konstytucję i nasze wolności, prezydent milczał, posłuszny rządowej narracji.
Rządy Tuska są swego rodzaju „czasem pandemii” właściwie od początku sprawowania przezeń władzy, czyli od 13 grudnia 2023 roku. Tusk i jego przyboczni zamiast uznać szkodliwe nierzadko reformy PiS i naprawić je w legalnej drodze, postanowili wprowadzić permanentny stan wyjątkowy. Jeśli ów stan – wprowadzony wolą władcy, czyli poza jakąkolwiek kontrolą – zostanie przyklepany przez prezydenta, a to właśnie stanie się gdy Trzaskowski wygra wybory, Tusk wymontuje nam istotny bezpiecznik, stanowiący niejako gwarancję zachowania naszych wolności.
Nie twierdzę rzecz jasna, że po 1 czerwca Tusk zacznie represjonować Polaków, ale musimy liczyć się z tym, że jeśli będzie chciał osiągnąć określone cele polityczne, nic go nie powstrzyma. Przynajmniej przez pewien czas, wszak konflikt między „małym” a „dużym” pałacem, czyli pomiędzy Alejami Ujazdowskimi a Krakowskim Przedmieściem, jest wpisany w Konstytucję i prędzej czy później dojdzie też zapewne do konfrontacji między Tuskiem a Trzaskowskim. Będzie to jednak spór personalny, w którym obydwaj politycy poszczególne, nawet najbardziej palące zagadnienia, potraktują instrumentalnie i wpiszą je w ewentualną agendę negocjacji w sprawie podziału władzy.
Ideologicznie bowiem profil Tuska i Trzaskowskiego niespecjalnie się różnią. Rewolucja obyczajowa jest Tuskowi całkowicie obojętna i wprowadzi ją o tyle, o ile będzie to służyło utrzymaniu przezeń władzy. Dla Trzaskowskiego to już – jak się wydaje – kwestia przekonań, z których wyraźnie niechętnie rezygnuje na rzecz kampanii wyborczej, jedynie okazjonalnie wspominając o prawie do aborcji czy zawieraniu związków partnerskich. A przecież, obok tego startowego pakietu liberalnej agendy, są jeszcze najróżniejsze komisje badające tzw. szkodliwe wpływy obcych państw, zamach na wolność słowa w postaci penalizowania mowy nienawiści i inne, najróżniejsze wymysły, stanowiące pałkę na politycznych i ideowych przeciwników.
Te wybory na pewno nie są o tym czy Polska będzie istniała czy też nie. Nie sądzę, by Tusk z Trzaskowskim wymazali ją z mapy Europy. Nie są też o uczciwości i honorze żadnego z kandydatów. Nad wyborczymi urnami dokonamy po prostu osądu tego, czy naprawdę chcemy, by przez kolejne dwa lata – a może i dłużej – Tusk sprawował w Polsce pełnię władzy, ze wszystkimi tego konsekwencjami ideologicznymi, politycznymi i społecznymi. Konsekwencjami, które wprost przełożą się na nasze życie codzienne.
Seniorzy i wasale
Z przykrością muszę stwierdzić, że obecna kampania pokazuje też jak na dłoni, że o ile Polacy stopniowo wyzwalają się z kompleksów wobec reszty świata, o tyle politycy usilnie nas w te kompleksy wpychają. Albo zapewniają na każdym kroku, że bez prowadzenia za rękę przez Waszyngton przewrócimy się i wybijemy sobie zęby, albo przekonują, że Unia Europejska to najlepsze co przytrafiło się nam w historii, albo znów że lada moment staniemy się drugim państwem ukraińskim lub żydowską kolonią.
Wszystkie te strachy, podsycane przez polityków, są zlepkiem półprawd. Idzie o to, by wmówić wyborcom, że żyjemy w permanentnym stanie zagrożenia, a wybór danego polityka to gwarancja powstrzymania właśnie tej siły, która akurat – w zależności od barw partyjnych – jest najbardziej niebezpieczna.
I o ile kampanie wyborcze na całym świecie opierają się na zarządzaniu społecznymi lękami, o tyle chwalić Boga, Polacy są coraz mniej zakompleksieni i podatni na snucie kolejnych teorii o rychłym upadku Rzeczpospolitej, na skutek zewnętrznej ingerencji jakiejś siły. Mniej boją się już wojny z Rosją, obecność Ukraińców w Polsce budzi obawy głównie z powodów ekonomicznych i częściowo kulturowych, a Bruksela przestała być tak atrakcyjna, jak jawiła się jeszcze kilka czy kilkanaście lat temu. Przezornie miłujemy jeszcze Waszyngton, ale co do zasady kompleksów jest w nas coraz mniej: czujemy się na tyle silni ekonomicznie, że chcemy się rozwijać i rosnąć w siłę.
Dziwię się, że politycy nie wykorzystują tego parcia na rozwój. Jedyne wytłumaczenie, jakie znajduję jest takie, że wynika to z ubóstwa intelektualnego polskiej klasy politycznej. Po prostu nie jest ona zdolna do tego, by wyznaczyć nam ambitne cele, nawet kosztem nadszarpnięcia relacji z wasalami z Niemiec, Brukseli czy Waszyngtonu. I choć wielu polityków i publicystów przekonuje, że takie właśnie sojusze skazała nas geopolityka, to przecież nawet tak słaby charakterologicznie polityk, jak Andrzej Duda pokazał, że jest w stanie postawić się Amerykanom, podtrzymując relacje z Pekinem wbrew zaleceniom Waszyngtonu.
Jeśli zatem grozi Rzeczpospolitej upadek, to wyłącznie z winy naszej elity politycznej i milczącej zgody lub nawet aprobaty na jej działania ze strony niemałej części Polaków.
Większość naszych polityków wierzy, jak się zadaje, głęboko, iż jeśli będą karnymi wasalami, seniorzy przytulą ich do serca. A to ma im z kolei pomóc w budowaniu kapitału poparcia w Polsce. Wystarczy do tego jedno zdjęcia Karola Nawrockiego z Donaldem Trumpem czy kilkadziesiąt minut rozmowy Trzaskowskiego z Emmanuelem Macronem.
Niektórzy z wyborców takie działania aprobują, innym mogą wydawać się one zabawne, ale w gruncie rzeczy są tragiczne. Poszukiwanie legitymizacji poza granicami Polski powinno kojarzyć nam się bardzo źle. Znamy to z historii XVII i XVIII wiecznej Polski. To, po której stronie barykady stoją politycy nie jest tak bardzo znaczące dla oceny takich postaw. Konfederaci tarnobrzescy słusznie występowali przeciwko obecności wojsk saskich, sprowadzonych do Rzeczpospolitej przez Augusta II Mocnego, by wymóc na szlachcie spełnianie woli króla. Ostatecznie jednak obydwie strony sporu udały się po „pomoc” do cara Piotra I, który – czego nietrudno się domyślić – ochoczo zajął się sprawą.
Szaleństwo debat
Te wybory zostały zdominowane przez debaty. Okazało się, że cieszą się one popularnością nie tylko w telewizji, ale też w internecie. Co ciekawe, to pierwsze wybory w których alternatywne dla oligopolu trzech stacji telewizyjnych ośrodki medialne pokazały, że mogą być wehikułem zdobywania popularności przez polityków. Telewizja Republika, Kanał Zero czy Super Express skutecznie rozszczelniły medialny układ.
Dowodem tego nagranie negocjacji w sprawie debaty w TVP upublicznione przez Krzysztofa Stanowskiego. Gdy sztaby oprotestowywały prowadzenie tego wydarzenia przez Dorotę Wysocką – Schnepf, jeden z polityków rzucił mimochodem: pójdziemy do Telewizji Republika.
Ów proces rozszczelniania medialnego układu ma też niestety swoje cienie: niewykluczone, że ów układ, ucząc się nieustannie na kolejnych porażkach, będzie dążył do ograniczenia wolności działania w sieci. Już dzisiaj wiemy, jak mocne blokady cenzorskie potrafią nakładać wielkie platformy cyfrowe. Niewykluczone, że proces ten będzie się pogłębiał w imię walki z „prawicowym populizmem”.
Tymczasem mijający pierwszy etap kampanii obfitował w całą serię debat, realizowanych często bardzo ambitnie. Najbardziej nietypową udało się zorganizować „Super Expressowi”, który – nareszcie! – zrezygnował z nudnych bloków pytań od dziennikarzy wrzucających okrągłe pytania, na które politycy i tak nie chcą odpowiadać. Zamiast tego, dziennikarze przyjęli na siebie jedynie funkcję moderatorów, a kandydaci sami wchodzili w konfrontacje między sobą.
***
Wygląda na to, że czeka nas druga tura wyborów, w której najpewniej spotkają się Karol Nawrocki i Rafał Trzaskowski. Warto przypomnieć jeszcze, że nad końcowym wynikiem wyborów ciąży jeszcze niepewność akceptacji jego wyniku przez całą klasę polityczną. Jeśli faktycznie Tusk pozwoli na realizacją „scenariusza rumuńskiego” i unieważnienie wyborów na podstawie jakichś miałkich przesłanek, wówczas możemy spodziewać się prawdziwego wstrząsu politycznego.
Czy to możliwe? Oczywiście. Spokojne czasy w polityce się skończyły. Marzenie Johna Locke’a, że ludzie będą się stopniowo bogacić i poprawiać jakość swojego życia za cenę oddania władzy w ręce nowej elity, powstałej w miejsce arystokracji, rozpłynęły się już dawno w socialmediowej pulpie. Dzisiaj na powrót, jak pisał Mann, wszystko jest polityką, już nie ma nie-polityki.
Tomasz Figura