Czy łatwo jest zabić? Wydaje się, że na wojnie to pytanie możemy zadawać jedynie na początku naszej „przygody”. Ale czy na pewno? Łatwo jest zabijać z daleka, kosząc nieprzyjaciół ciężkim karabinem maszynowym bądź działem artyleryjskim. Ale co trzeba zrobić, by z zimną krwią zadźgać drugiego człowieka bagnetem?
To pytanie zadaje bohater Diabelskiej gwardii i to nie na początku książki i bynajmniej nie będąc żółtodziobem w wojennym fachu…
Hans Josef Wagemueller opisuje złożony proces psychologiczny, który prowadzi do tego, że żołnierz – będąc przecież wciąż człowiekiem – jest w stanie przebijać innych ostrzem na końcu karabinu – nie raz, nie dziesięć, ale setki razy. I to nie zawsze w bitwie, a często „na sucho”, gdy ma przed sobą pojmanych wrogów. C’est la guerre! – taka jest wojna, jak powtarza narrator.
Wesprzyj nas już teraz!
Gdy zaczynamy czytać Diabelską gwardię, zachowujemy dystans. Rozeznajemy, kto jest kto. To przecież Niemcy! Droga naszych niemieckich bohaterów przez wietnamską dżunglę to droga odkupienia z grzechów nazizmu, czego – przy całej dozie szacunku do ojczyzny i do siebie samych – mają świadomość.
Kto nie słyszał o podwójnym życiu Niemców z oddziałów hitlerowskich? Na wojnie zbrodniarz – w domu czuły mąż i ojciec. W opowieści spisanej przez George’a Roberta Elforda na podstawie rozmów z Wagemuellerem spotyka‐ my tę drugą stronę. Z tym że bohaterami są ludzie, którzy zakończyli wojnę na froncie czechosłowackim i nie mieli po co wracać do domu. W Niemczech na byłych esesmanów polowali Amerykanie. Wyruszają więc na Daleki Wschód w mundurach francuskiej Legii Cudzoziemskiej.
W Diabelskiej gwardii krew leje się obficie, a akty okrucieństwa nie są maskowane przez narratora niczym w greckiej tragedii. Są szczegółowo opisane masakry, jest niewyobrażalny sadyzm zdziczałych wietnamskich komunistów, bestialstwo nie do opisania – a jednak opisane przez autora tak, że czytamy z wypiekami na twarzy, pochłaniając strona za stroną, bo jednak Elford doskonale balansuje chwile grozy i zaskakujący humor w dialogach.
Jest wreszcie odwet „naszego” niemieckiego oddziału, który musiał przystosować się do nieludzkich warunków, by nie zakończyć kariery (a wraz z nią życia) po dwóch miesiącach… Jest prawo wojny – oko za oko, śmierć za śmierć, pożoga za pożogę – nie w akcie bezsensownego bestialstwa, jak podkreśla Hans Wagemueller, ale żeby wysłać wrogowi jasny i czytelny sygnał: z nami się nie zadziera.
Twarde, straszne, brutalne prawo wojny w swoim rozkiełznanym żywiole ognia, cierpienia i krwi – to jednak nie jedyny wątek książki, która po raz pierwszy trafia do rąk polskiego czytelnika.
Przez cały wartki tok opowieści co raz przebija się pytanie o sumienie, o moralność, o to, co ludzkie, i o to, co powinno pozostać przyzwoite w tym piekle „sto mil za plecami Boga”. Ten głos sumienia daje wymowne świadectwo człowieczeństwa wplecionego w okrutne tryby nieludzkiej wojny.
Czy będą to wątki romansowe – łącznie ze wzruszającą sceną ślubu w środku dżungli – czy też dramatyczny w swoim wyrazie politycznej bezradności wywiad, jakiego Wagemueller udziela międzynarodowym dziennikarzom, z każdej strony przebija nieubłagana szczerość człowieka, który musi twardo stąpać po ziemi, gdyż każdy nieostrożny krok mógłby, dosłownie, skończyć się wejściem na minę.
W Diabelskiej gwardii widzimy, ile w I wojnie indo‐ chińskiej (której kontynuacją była później wojna amerykańsko‐wietnamska) było rzeczywistej walki w polu, a ile… polityki i zamętu sianego przez prasę, szczególnie tę, która ulegała sowieckiej i komunistycznej propagandzie.
Dramatyzm sytuacji doskonale oddaje krótki list, jaki nasz bohater otrzymał od pięknej Wietnamki imieniem Lin, którą uratował z wojennej pożogi:
Mam nadzieję, że nie narażasz się zbytnio na niebezpieczeństwo. Wiadomości o Indochinach są dość przerażające. Proszę, nie ryzykuj własnego życia dla przejściowych korzyści, które i tak zostaną utracone. Tutejsze gazety piszą, że bez względu na to, co zrobicie (lub co osiągną brytyjscy Tommies na brytyjskich terytoriach zależnych), przyszłość kolonii zostanie rozstrzygnięta tu, w Europie, a może w Ameryce. Nie ryzykuj swojego życia, goniąc za cieniem zwycięstwa, które nie będzie twoim udziałem, Hans.
Diabelski chichot historii nie oszczędził i – co dotkliwe do dziś! – wciąż nie oszczędza bohaterów naszej książki. Gdy czytamy popularne artykuły o tzw. brudnej wojnie (toczącej się w latach 1946‐1954), wciąż powtarzane są stare kłamstwa na temat walki „wyzwoleńczej” biednych Wietnamczyków, choć połowę z nich stanowili maoistyczni Chińczycy, a stałe wsparcie szło ze Związku Sowieckiego i właśnie Chin, które notorycznie łamały umowę pokojową z Francją, natomiast jedynym, co siepacze „wujka Ho” mieli do zaproponowania były grabież, gwałt i terror na wzór bolszewicki.
Ze względu na decyzje polityczne i uleganie komunistycznej propagandzie prasowej Francja „odpuściła” wojnę o uwolnienie Indochin od widma komuny, swoim umierającym w chwale żołnierzom faktycznie zostawiając jedynie cień zwycięstwa…
O naszych „łowcach głów” historia prawie że milczy. Podobnie zresztą, jak o głównym bohaterze, którego nazwisko – Wagemueller – zostało zmyślone na potrzeby książki. Jego rodzina pozostała bowiem w Niemczech, gdzie bezwzględnie rozliczano się z każdym, kto służył w szeregach SS, niezależnie od tego czy walczył z Sowietami ( jak nasz bohater), czy mordował Żydów w Polsce jak te świnie, z których kpił oddział Wagemueller, wytykając, że łatwiej jest mordować niewinnych w obozie zagłady, niż ryzykować życiem na prawdziwym froncie…
Może kiedyś poznamy prawdziwe nazwisko dowódcy niemieckiego oddziału Legii Cudzoziemskiej w Wietnamie, a tymczasem oddajemy do rąk czytelników zapis jego barwnych i nieraz mrożących krew w żyłach przygód na Dalekim Wschodzie!
Filip Obara
Wstęp do wydania polskiego
George Robert Elford; Diabelska gwardia
De Reggio s.496