Sobór Watykański II tak mocno osłabił Kościół i świat Zachodu, że rewolta roku 1968 stała się możliwa i co gorsza – skuteczna. Kiedy Paweł VI próbował postawić tamę tej rewolucji poprzez wspaniałą encyklikę „Humanae vitae” oraz równie wspaniałe Credo Paulinum, czyli wyznanie wiary, które publicznie złożył on 30 czerwca 1968 r. na placu św. Piotra w Rzymie, było już za późno. Rewolucja wybuchła i nic nie mogło jej zatrzymać – mówi w rozmowie z portalem PCh24.pl prof. dr hab. Marek Kornat.
Jak wyglądała sytuacja Kościoła Katolickiego i jego wiernych po zakończeniu I Wojny Światowej, która odczłowieczyła samego człowieka sprowadzając go do roli cyferki czy też elementu rachunku zysków i strat?
Wesprzyj nas już teraz!
Nie ma żadnych wątpliwości, że I Wojna Światowa, przez niektóre narody, zwłaszcza naród francuski nazywana Wielką Wojną, była katalizatorem głębokich procesów laicyzacji. Te procesy dotknęły również Kościół, jednakże sytuacja przed stu laty nie była aż tak zła w porównaniu z dzisiejszymi realiami.
Oczywiście Kościół Katolicki poniósł dwie ciężkie klęski. Pierwszą było zwycięstwo bolszewizmu w Rosji. Wyrosła ateistyczna tyrania jakiej wcześniej świat nie widział. Drugą klęską był rozpad monarchii Austro-Węgier. Cokolwiek byśmy jako Polacy o tym imperium nie sądzili – było ono jednak pozycją po stronie aktywów Kościoła w rachunku zysków i strat z epoki jaka nastała po Rewolucji Francuskiej. Obydwa wspomniane wydarzenia znacznie więc osłabiły jego „stan posiadania”.
Należy jednak pamiętać, że 100 lat temu państwa, które dzisiaj są postrzegane jako twierdze laickości, jak na przykład Francja, w 1918 roku i w czasie dwudziestolecia międzywojennego były wciąż jeszcze głęboko katolickie. III Republiką rządził wprawdzie establishment liberalny, ale pomimo tego była ona, zwłaszcza na prowincji, głęboko katolicka. Do czasów Soboru Watykańskiego II Holandia dostarczała Kościołowi najwięcej misjonarzy. Katolicyzm niemiecki w niczym nie ujawniał protestanckiej mentalności – jak dzisiaj.
Podobnie rzecz się miała w zdecydowanej większości państw zdominowanych przez środowiska liberalnej demokracji. Procesje Bożego Ciała, nabożeństwa maryjne, stale rozwijająca się prasa katolicka – wszystko to działało i angażowało dziesiątki milionów wiernych. Mało tego! Nikt 100 lat temu nie nauczał takich rzeczy jak dzisiaj kardynał arcybiskup Fryzyngi i Monachium Reinhard Marx (który jawnie poparł nawet homoseksualizm). W całym Kościele Urząd Nauczycielski wiernie strzegł ortodoksji.
Pius XI jako papież był dalekowzrocznym mężem Kościoła i mężem stanu. We wspaniałej encyklice (opublikowanej 11 grudnia 1925 roku) „Quas primas”, o królewskim panowaniu Chrystusa Pana, stworzył on doniosły traktat teologiczny. Dał wiernym diagnozę położenia religii katolickiej swoich czasów i zarazem busolę do ręki w przedmiocie misji Kościoła. Ma on być rzecznikiem boskiego Królestwa Odkupiciela na ziemi. Chociaż ono nie jest „z tego świata” – mamy je budować tu, na ziemi, stawiając czoło ideologii komunizmu i liberalizmu. Inaczej oddamy pole przeciwnikowi w życiu publicznym. I owoce odkupienia będą zniweczone.
Ojciec Święty uważał, że trzeba odejść od dotychczasowej doktryny postępowania Stolicy Apostolskiej, która konkordat traktowała, jako coś wyjątkowego i coś do zaoferowania państwu niekatolickiemu. Pius XI przyjął, że należy zawierać jak najwięcej tego typu umów z państwami i dążyć do umocnienia i prawnego zabezpieczenia praw Kościoła głównie na dwóch polach, tj. nauczania religii w szkołach i obrony katolickiego małżeństwa, gdzie tylko to będzie możliwe.
To nauczanie Piusa XI – wielkiego papieża – stało się odpowiedzią na procesy laicyzacji, z których występowania zdawał on sobie dobrze sprawę. „Pax Christi in Regno Christi”, czyli „Pokój Chrystusa w Królestwie Chrystusa”, to jego dewiza pasterska. (Zdobi dziś ona jego grób w Grotach Bazyliki Watykańskiej).
Mógłbym w tym miejscu próbować szkicować jak wyglądało położenie Kościoła po roku 1918 w poszczególnych krajach w Europie i na świecie, ale zdecydowanie przekroczyłoby to rozmiary niniejszej rozmowy. Powtórzę: I Wojna Światowa wstrząsnęła podstawami zachodniej cywilizacji, ale jej nie zburzyła. Uruchomiła wybitnie destrukcyjne procesy, które kilkadziesiąt lat później wkroczyły w decydującą fazę, i których skutków doświadczamy do dzisiaj. Jednak Kościół Katolicki pod przywództwem wielkich pasterzy – dalekowzrocznych mężów Kościoła i mężów stanu – był nadal prowadzony pewną ręką ku przyszłości. Umacniało się szkolnictwo katolickie, powstawały uniwersytety katolickie (nie pseudokatolickie), kwitła prasa katolicka, działał ożywczo ruch liturgiczny. Kościół żył duchem misyjnym, a nie ideologią ekumenizmu. Doktryna „społecznego panowania Chrystusa” była wykładana i wyznawana. Wszystko to wzmacniało Kościół.
Do kiedy trwało to prężne głoszenie Słowa Bożego i umacnianie wiary w świecie?
Wbrew pozorom odpowiedź jest stosunkowo prosta. Wspaniały pontyfikat Piusa XI miał kontynuację w dużo trudniejszych realiach za sprawą równie wspaniałego pontyfikatu Piusa XII. Niestety już w okresie dwudziestolecia międzywojennego rozpoczęły się knowania modernistów wewnątrz Kościoła. Trwały po cichu. Mam tu na myśli rozmaitych teologów nauczających czegoś, co było na pograniczu herezji i ortodoksji. Dowodzili oni – w duchu nie do przyjęcia z punktu widzenia tradycji – że niezbędne są daleko idące reformy Kościoła. Postulowali kolegializm, unowocześnienie liturgii (jej uproszczenie i porzucenie łaciny), porzucenie dotychczasowego nauczania moralnego (a w każdym razie jego poważne zmodyfikowanie). Domagali się liberalnego dialogu Kościoła ze wszystkimi ludźmi w imię „humanizmu integralnego”, co w roku 1936 ogłosił otwarcie świecki profesor filozofii, posiadający duże (i rosnące) wpływy w Kościele, Jacques Maritain.
Wszystkie te postulaty były w Kościele obecne (zwerbalizowane) na długo zanim 9 października 1958 roku umarł Pius XII. Po jego śmierci zostały one zebrane przez legalnie zwołany, zgodnie z prawem Kościoła, przez Jana XXIII Sobór Watykański II, na którym doszło do rewolucyjnego przewrotu, tak jak w pierwszej fazie Rewolucji Francuskiej.
Co ma Pan na myśli?
Jak wiadomo, w 1789 r. Ludwik XVI zwołał we Francji Stany Generalne. Przekształciły się one w Zgromadzenie Narodowe. Potem wypowiedziano bunt królowi. Sobór Jana XXIII to takie „Stany Generalne” Kościoła. Nie jest to oczywiście moje porównanie. Jako pierwszy przedstawił je kard. Józef Ratzinger (a więc późniejszy Benedykt XVI), który powiedział do biskupów chilijskich w 1988 r., że Sobór Watykański II to były w rzeczywistości „Stany Generalne Kościoła”. I to jest prawda.
Pomimo działań zapobiegawczych i represyjnych podjętych przez Piusa XI i Piusa XII w Kościele rozwijała się nowatorska, liberalna teologia. Nie twierdzę oczywiście, że każdy z głoszących ją teologów, jak m.in. Yves Congar i inni nie mieli całkowicie racji w swych postulatach odnowy, ale zdecydowana większość głoszonych przez nich poglądów była całkowicie sprzeczna z dotychczasowym nauczaniem Kościoła i to właśnie z ich „nauk” w Kościele wyrósł niewyobrażalny przewrót.
Stało się to właśnie podczas Soboru Watykańskiego II, kiedy „nowa doktryna” została poparta przez większość biskupów przy całkowitym milczeniu papieża.
Czy można w związku z tym powiedzieć, że rewolucja obyczajowa roku 1968 miała swój zalążek w roku 1958, w którym to zwołano Sobór Watykański II?
Absolutnie nie! Ani papież Jan XXIII, ani Sobór Watykański II nie proklamował rewolucji obyczajowej.
Stało się coś innego: Sobór Watykański II tak poważnie osłabił Kościół, a w każdym razie jego nauczanie, tak potężnie zachwiał Kościołem, że rewolta roku 1968 została bardzo ułatwiona.
Jan XXIII nie proklamował rewolucji moralnej (w dziedzinie seksualnej). Z tego co mi wiadomo nigdy nawet nie zabierał głosu w tej sprawie. Mówił oczywiście o dialogu z komunizmem i budowaniu w ten sposób pokoju, ku czemu zapalił zielone światło w encyklice „Pacem in terris” (uznanej za jego testament). Zebrał za to pochwały od Sowietów. Nie mówił jednak o zmianie moralności i potrzebie jej relatywizacji. Wydał nawet encyklikę w obronie łaciny jako języka publicznej modlitwy Kościoła (Veterum sapientiae).
Nie zmienia to jednak faktu, że Sobór Watykański II tak mocno osłabił Kościół i świat Zachodu, że rewolta roku 1968 stała się możliwa i co gorsza – skuteczna w tak wielkiej skali.
Kiedy Paweł VI próbował postawić tamę tej rewolucji poprzez wspaniałą encyklikę „Humanae vitae” oraz równie wspaniałe, tzw. Credo Paulinum, czyli wyznanie wiary, które publicznie złożył 30 czerwca 1968 r. na placu św. Piotra w Rzymie. Było jednak już za późno. Rewolucja wybuchła i nic nie mogło jej zatrzymać. Porzuciło zakon tysiące księży. Kościół utracił jedność nauczania. Zgasła doktryna „społecznego panowania Chrystusa”.
Czy można w związku z tym powiedzieć, że „studenci” postrzegani dzisiaj jako kluczowi rewolucjoniści roku 1968 mieli podstawy do odrzucenia tradycyjnej nauki Kościoła i tradycyjnej moralności? Skoro moderniści w Kościele rozpoczęli wprowadzanie relatywizmu, to de facto dali podstawę do odrzucenia tradycyjnego nauczania Kościoła i tradycyjnej moralności…
Narastający w Kościele modernizm (wśród hierarchii) prowadził do obezwładnienia Kościoła – sprawienia, aby nie reagował on na zło. To tylko jedna z przyczyn takiego stanu rzeczy. Drugim – prawdopodobnie decydującym zjawiskiem był tzw. katolicyzm liberalny (narastający raczej oddolnie), co Czesław Miłosz, którego ustosunkowanie do religii katolickiej było nader problematyczne, zauważył jakże trafnie w Kalifornii gdzie mieszkał.
Polski poeta, który był jak wiadomo niezbyt gorliwym katolikiem, ale przyzwyczajonym do wspaniałej, podniosłej liturgii trydenckiej, wszedł pewnego razu do jednego z kościołów w Kalifornii. To co zobaczył przeraziło go. Wszystko było na wesoło. Orężem postępu szatan „Kościół zagiął” – pisał poeta do Jerzego Giedroycia. Pokazuje to, że nawet ktoś, kto nie może być uznany za przedstawiciela ortodoksji katolickiej, ale rozumem poety i profesora Uniwersytetu w Berkeley potrafił dostrzec zło i je nazwać.
Później przyszło jeszcze gorsze. Nieustające tańce, łamanie bochenka chleba i rozdawanie wiernym, pod hasłem, że to Ciało Chrystusa. Księża przebrani w jakieś łachmany, którzy brali w rękę mikrofon, podbiegali do dzieci i mówili: „A teraz to ty będziesz mówił homilię zamiast mnie”. Po cóż modlitewna cisza i skupienie. Powinno przecież być wesoło…
Dzisiaj widzimy, że przeprowadzenie Soboru Watykańskiego II w takiej formie jak się dokonało, było „wylaniem dziecka z kąpielą”. Powtórzę raz jeszcze: sam w sobie Sobór nie stanowił zalążka rewolucji 1968, ale tak osłabił siły zachowawcze cywilizacji Zachodu, że rewolta została ułatwiona, i nabrała siły.
Reakcja, jak wspominałem przyszła, i to bardzo szybko. Niestety były to jedynie dwa konserwatywne posunięcia Pawła VI. Z pewnością broniły one wiary. Jednak już kilka chwil po podpisaniu wspaniałych dokumentów, czyli „Humanae vitae” i „Credo Ludu Bożego”, tą samą ręką papież podpisał Konstytucję Apostolską „Missale Romanum”, promulgującą rzekomo „odnowiony” Mszał Rzymski, czyli tzw. nową Mszę (stworzoną „za biurkiem” przez komisję teoretyków). Jej kształt jest nam doskonale znany. Stoły zamiast ołtarzy. Brak Kanonu Rzymskiego. Dowolność niemal we wszystkim. Itd.
Czy była szansa na bardziej energiczne działanie?
Tak. I tego domagali się wierni. W 1969 roku polski pisarz polityczny (którego nie czuję się wyznawcą) Jędrzej Giertych napisał broszurę „W obliczu zamachu na Kościół”. Podkreślił w niej, że Kościół Katolicki znajduje się w tragicznym położeniu, ale Paweł VI rusza do kontrofensywy. Błagajmy Boga – wywodził – żeby stanął z Ojcem Świętym w tej walce. Giertych prosił papieża, żeby nie ustawał w swoich działaniach w walce o normalność katolicką i ocalenie tradycji. Niech papież obsadza ważniejsze diecezje ludźmi oddanymi tej sprawie. Niech nie cofa się przed sankcjami karnymi kanonicznymi kiedy to konieczne. Niech piętnuje wrogów, którzy są wewnątrz Kościoła. Tylko dzięki temu wszystkiemu my katolicy zwyciężyć możemy zło trawiące go. Niestety przed 50 laty pragnienia takie okazały się tylko pobożnym życzeniem…
Dziękuję za rozmowę.
Tomasz D. Kolanek