Świadomość niechlubnej genezy Międzynarodowego Dnia Kobiet oraz towarzysząca mu polityczno-konsumpcjonistyczna otoczka przysparzają niejednemu katolickiemu konserwatyście poważnej zgryzoty – czy powinien on to „laickie święto” zbojkotować, narażając się na dąsy bliskich mu kobiet, czy jednak zacisnąć zęby i spełnić pokładane w nim oczekiwania względem życzeń i obowiązkowego zakupu podarunku? Przed podjęciem tej decyzji warto zadać sobie pytanie, czy istnieje wyjście pozwalające pogodzić tutaj zasady, oczekiwania i interesy obu stron i czy ludzie Kościoła nie mierzyli się już aby z podobnymi problemami w przeszłości.
Chrześcijaństwo natykając na swej drodze kolejne pogańskie święta, zawsze potrafiło rozeznać, czy zawierają one w sobie jakieś elementy wartościowe. Jeżeli rozeznanie to okazało się pozytywne, dochodziło do ich „ochrzczenia” (żeby wspomnieć chociaż słynną słowiańską Noc Kupały, którą związano z wigilią narodzin św. Jana Chrzciciela). Dodatkowym atutem takiego postępowania była jego swoista pragmatyka – często od wydawania tradycyjnym lokalnym obchodom żmudnej i przeciwskutecznej walki, bardziej roztropnym okazywało się napełnienie ich chrześcijańskim duchem, po uprzednim okrojeniu z elementów fałszywych i duchowo szkodliwych. Czy Dzień Kobiet należy pod tym względem do dobrze rokujących przypadków? Odpowiedź na to pytanie wydaje się dosyć złożona.
Katolicyzm bez kompleksów
Wesprzyj nas już teraz!
W kwestii upodmiotowienia płci żeńskiej, kultura chrześcijańska (a zwłaszcza katolicka) żadnych kompleksów względem innych odczuwać nie powinna. Konieczność dodatkowego docenienia kobiety (a to wydaje się podstawowym sensem Międzynarodowego Dnia Kobiet w potocznym jego rozumieniu) z góry zakłada brak symetrii w uznaniu jej statusu i roli względem pozycji mężczyzny w społeczeństwie. Tego typu poczucia niższości mógłby już prędzej doświadczać świat liberalny czy socjalistyczny, gdzie stosowano zupełnie odmienne kryteria oceny wartości człowieka – kryteria zwykle utylitarne, podług których kobieta może niektórym jawić się jako ta mniej wydajna i naprawdę niezbędna jedynie w swej funkcji rozrodczej. Z tego typu problemami wspomniane ideologie borykały się już u swego zarania.
W dawnym piśmiennictwie feministycznym często mogliśmy natknąć się na utyskiwania ówczesnych działaczek, jakoby dla ich męskich towarzyszy liczył się wyłącznie fakt, że kiedyś urodzą im one nowych rewolucjonistów. Uwagi te dobrze oddawały typowo socjalistyczne postrzeganie kobiet w którym sama kobiecość była cechą drugorzędną wobec klasowości, co wytykała w swym eseju pt. „Nieszczęśliwe małżeństwo marksizmu i feminizmu” znana feministka Heidi Hartmann. Wspomniane przesunięcie – zdaniem autorki – niejednokrotnie prowadziło do instrumentalizowania kobiety w systemie socjalistycznym, przy deklaratywnym tylko podnoszeniu jej podmiotowości. Nie lepiej było w przypadku tzw. Nowej Lewicy. Aktywistki pokolenia 1968 roku narzekały na (łagodnie rzecz ujmując) niepoważne i „maczystowskie” traktowanie ze strony zrewoltowanych studentów z paryskich czy berlińskich komun. Z kolei współcześnie, jako jedną z przyczyn trudności w prowadzeniu lewicowego aktywizmu wskazuje się reprodukowanie seksistowskich norm w obrębie emancypacyjnych ruchów społecznych.
Kompleksy może mieć również liberalny kapitalizm, redukujący kobietę do jej roli konsumencko-produkcyjnej. Często bezwzględnie eksploatuje charakterystyczne dla niej cechy jak odpowiedzialność i sumienność, a także premiuje wyniesienie kariery zawodowej ponad życie rodzinne. Uprzedmiotowienie seksualne kobiety przez stanowiącą wizytówkę kapitalizmu sferę marketingu (o branży porno nie wspominając) również nie dodają mu na tym polu chwały. Podobnie jak z kapitalizmem i socjalizmem, rzecz ma się ze światem religii niechrześcijańskich.
O świecie islamu, chyba wspominać tu nie musimy; ale nawet w rzekomo pro-feministycznej doktrynie buddyjskiej znajdziemy głębokie zakorzenione przekonanie o niższej wartości kobiet – jak choćby w przytaczanych często słowach samego Buddy, który miał stwierdzić, że „jeśli zaczniemy wyświęcać siostry, buddyzm, zamiast tysiąca, zdoła przetrwać zaledwie pięćset lat”.
Chrześcijański (a zwłaszcza katolicki) sposób uznania zarówno żeńskiej podmiotowości, jak i uznania wkładu kobiet we wszelkie przejawy życia społecznego i duchowego, jest więc czymś w dziejach świata bezprecedensowym. Stanowiący nieodłączny element kultury katolickiej szacunek do kobiet ma również wymiar praktyczny: materializuje się choćby w najniższych statystykach dotyczących ilości gwałtów czy aktów przemocy – nie ma dla kobiet bezpieczniejszych zakątków na świecie, aniżeli kraje, w których dominuje (lub przynajmniej do niedawna dominowała) duchowość katolicka. Nie wolno też zapominać o społecznym nauczaniu Kościoła, które systematycznie wywierało presję na kapitalistów i władze państwowe w celu zabezpieczenia socjalnych interesów kobiet i ich rodzin.
Można więc zapytać – dlaczego tak życzliwy kobietom katolicki świat miałby uciekać się do ekspiacji w postaci celebrowania podejrzanych genetycznie obchodów, skoro celebracja kobiecości odbywa się w nim bezustannie? Niech czynią to światy o nieczystym sumieniu, które takiego listka figowego dla przykrycia swej wstydliwej przeszłości (a często i teraźniejszości) potrzebują!
Dzień bezinteresownej miłości
Skoro z perspektywy katolickiej odrzucamy Międzynarodowy Dzień Kobiet jako bezzasadną ekspiację, a tym bardziej wyraz emancypacji, która zawiodła nas w stan kulturowego rozkładu, to czy odnajdujemy w jego obchodach jakikolwiek jasny punkt, który sprawiałby, że warto je ochrzcić wzorem dawnych pogańskich świąt? Spoglądając na sam przynależny mu akt obdarowania kobiety moglibyśmy postawić tezę, że posiada on potencjał cennego i jak najbardziej chrześcijańskiego okazania bezinteresownej miłości. By akt ten mógł spełnić swoje przeznaczenie, powinien jednak zaistnieć w ściśle określonych warunkach. Najważniejszym z nich wydaje się intymność i kameralność celebrowania takiego zwyczaju, przy pominięciu działania w sposób zinstytucjonalizowany. Legitymizowanie własną obecnością jakichkolwiek większych i oficjalnych obchodów Międzynarodowego Dnia Kobiet w czasach gdy – z jednej strony jest on „świętem” bezmyślnej konsumpcji i okazaniem uległości względem presji producentów towarów, a z drugiej – manifestacją ideologii feministycznej, wydaje się być mocno problematyczne.
Podobnie problematyczne jest wykorzystywanie Międzynarodowego Dnia Kobiet przez niektóre wspólnoty religijne do propagowania tzw. feminizmu chrześcijańskiego. Przy założeniu, że nie mamy tu do czynienia ze złą wolą, nie przestaje zdumiewać poziom naiwności, jakim trzeba się wykazać, by ignorować liczne zagrożenia, jakie niosą za sobą próby dokonania tego typu mariażu. Pierwszym i chyba największym jest tworzenie wrażenia, że istnieje jakiś „dobry feminizm”. Nawet gdyby teoretycznie tak było, patrząc na historię tej ideologii, a zwłaszcza jej ostatnie kilka dekad, odnotowalibyśmy zaledwie promil jego dobrych owoców. To wielkość pomijalna i każdorazowe uwzględnianie jej w wygłaszanych ocenach tej ideologii przyniosłoby dla postronnego odbiorcy skutek dezinformujący. Po drugie – wbrew feminizmowi, w chrześcijaństwie nie chodzi o żadną „władzę dla kobiet”, a harmonijną koegzystencję kobiety i mężczyzny, według prawa nadanego przez Boga. Feminizm jest ideologią gniewu i władzy („ni męża, ni pana!”), chrześcijaństwo zaś: pokory i posłuszeństwa. Są to niedające się pogodzić pryncypia i metody. Poza tym, w perspektywie feministycznej podstawową miarą, podług której powinniśmy patrzeć na świat, społeczeństwo i kulturę jest płeć. Chrześcijaństwo, choć rozpoznaje ludzką płciowość jako istotną, nie przypisuje jej w dziele Zbawienia roli nadrzędnej. Jeżeli dodamy do tego fakt, że określanie chrześcijaństwa mianem „religii feministycznej” wynika zazwyczaj z chęci nadania jego doktrynie nowoczesnego brzmienia (nie baczącego na skutki uboczne, takie jak jej powolne zafałszowywanie), powinniśmy zastanowić się, czy nie ulegamy modnemu dziś, a dla doktryny zabójczemu przekonaniu, że wizerunek religii jest ważniejszy od jej istoty.
Co zrobić ósmego marca?
Choć wydaje się, że istnieje przynajmniej jeden element Międzynarodowego Dnia Kobiet, stwarzający nadzieję na jego ochrzczenie („bezinteresowne obdarowanie”), w tej chwili nie widać jakiejś odgórnej zmierzającej ku temu aktywności, poza wspomnianymi „chrześcijańsko-feministycznymi” samowolkami, czynionymi przez niezbyt roztropnych duszpasterzy. Każdy z nas pozostaje więc z tym małym dylematem sam na sam. Wręczenie kwiatów czy innego podarku kobiecie w dniu ósmego marca, by uchronić ją przed uczuciem przykrości czy odrzucenia wskutek zignorowania święta, które poczytuje za swoje własne, można odczytać jako akt bezinteresownej miłości, niekoniecznie oznaczający włączenie się w obchody Dnia Kobiet z całym jego ładunkiem ideologicznym. Tego typu forma kameralnego ochrzczenia tej daty wydaje się rozwiązaniem nie popadającym w oportunizm, ale i nie wspierającym wymuszonego konsumpcjonizmu czy niechętnych chrześcijaństwu ideologii. Kluczową rolę odgrywa intencja i przesłanie, jakie do takiej osoby zostaje tego dnia skierowane; gdy w centrum naszej uwagi jest jej dobro, nie zaś wywiązanie się z przykrego obowiązku, można uczynić ten dzień naprawdę wyjątkowym, i to w duchu chrześcijańskim.
Ludwik Pęzioł