Minister zdrowia Adam Niedzielski już zapowiedział, że restrykcje nas nie miną. I wiele wskazuje na to, że ich ofiarą znowu padną szkoły. Czy to możliwe?
W czasie wzrostu zakażeń koronawirusem władza wyjątkowo restrykcyjnie podeszła do zamykania szkół. Nic dziwnego, wszak rząd wielokrotnie udowadniał, że w kwestiach obostrzeń zachowuje sztywne stanowisko, niczego nie konsultując z pokrzywdzonymi czy grupami ekspertów. A przecież o to, by pochopnie nie zamykać szkół apelowano niejednokrotnie, zwracając uwagę na szkody, jakie taka decyzja wyrządza dzieciom.
Rząd jednak niewiele sobie z tego wszystkiego robił. Dzisiaj, gdy obostrzenia zostały złagodzone, zdążyliśmy już zapomnieć o długich miesiącach, gdy pozamykane w domach dzieci skazane były na kontakty przez komunikatory. Tak, zapewne wielu uśmiecha się ponuro pod nosem na wspomnienie tamtych tygodni, ale kto powiedział, ale przecież wcale nie musi to być jedynie mgławicowe wspomnienie. Powtórka z rozrywki nie jest wykluczona.
Wesprzyj nas już teraz!
Stracone pokolenie
Nikt w rządzie nie poczuwa się do odpowiedzialności za tragedię, jaką zafundowano nie tylko samym dzieciom, ale też poniekąd nam wszystkim, jako wspólnocie. Żadne czarowanie rzeczywistości przez resort edukacji czy zdrowia nie zmieni tego, że uczniowie na cały rok wypadli de facto z systemu edukacji. Jeżeli o przyswojenie wiedzy nie zadbali rodzice, wyrwa pozostanie w nich bardzo głęboka i – jak twierdzą specjaliści – nie do zasypania. Tego właściwie nie da się nadrobić. I, co więcej, nikt nie ma pomysłu, jak tego dokonać. Zagubienie pedagogów doskonale uwidoczniło się w licznych komentarzach, stanowiących dobre rady dla nauczycieli, którzy pod koniec ubiegłego roku szkolnego skonfrontowali się na moment z powracającymi do szkół dziećmi. Jeśli chodzi o jakiekolwiek próby „nadrabiania” materiału czy poradzenia sobie z dziurą edukacyjną – tu pomysłów nie było żadnych. Jedyne, co pozostało to skądinąd słuszne zalecenia empatii i troski o stan psychiczny dzieciaków.
Nie zmienia to faktu, że coś jednak trzeba zrobić, by chociaż w części uratować zmarnowane miesiące. Rząd wydaje się tutaj całkowicie bezsilny. Niewykluczone, że ministrowi Czarnkowi nawet nieco wygodniej jest odpowiadać na pytania czy szkoły znowu zostaną zamknięte niż stawać przed wyzwaniem ratowania pokolenia słusznie określanego przez socjologów jako kowidowe.
Dlatego ze zdumieniem odkrywam, że wielu Polaków dość beznamiętnie podchodzi do faktu zamkniętych szkół, nie usiłując nawet rozliczać rządu z podejmowanych w ostatnich miesiącach decyzji. Wirus wirusem, ale na końcu zawsze jest przecież decyzja polityczna, która stanowi odpowiedź na zaistniały kryzys. Wbrew temu, co możemy usłyszeć w telewizji publicznej, nie było nigdy uniwersalnych metod walki z pandemią. Stosowano może podobne narzędzia, ale używano je w odmienny sposób. I tak polski rząd szkoły zamykał niemal od razu, nie mrugnąwszy nawet okiem. Tymczasem w takich krajach jak Niemcy, Włochy, Hiszpania czy Wielka Brytania obawy przed zamykaniem edukacji były dużo większe. Zdawano sobie doskonale sprawę, że zamykanie szkół to ostateczność. Brytyjski premier, Boris Johnson wyrażał te obawy głośno, deklarując, że zrobi wszystko, by nie zamykać placówek edukacyjnych. W końcu ugiął się, ale dopiero w styczniu 2021 roku. Czyli wtedy, gdy u nas dzieci zmagały się ze brakiem sprzętu do domowej nauki zdalnej czy niedostatkami internetu.
Nie jest jasne, na jakiej podstawie szkoły zamykano u nas już jesienią 2020 roku. Nikt nie przedstawił żadnych badań, ani wyliczeń a w takiej sytuacji powinno to być psim obowiązkiem władzy, by wyjaśnić w imię czego fundują dzieciom taki koszmar, którego owoce będą zresztą trawiły przez lata. Stawka, o jaką toczyła się tamta gra nie dotyczyła jedynie bieżących problemów w służbie zdrowia, ale przyszłości całego pokolenia, a zatem także naszego kraju. Fakt, że rządzącym udało się po tym wszystkim przejść do porządku dziennego jest niewyobrażalnym skandalem.
Pierwsze do zamknięcia?
O dziwo, retoryka rządu w sprawie obostrzeń w edukacji nie uległa zasadniczej zmianie. Nadal można usłyszeć, że jesienią za przyspieszenie tzw. II fali epidemii odpowiedzialne były szkoły. Nasuwa to prosty wniosek: jeśli liczba wystrzeli w górę, szkoły mogą pójść pod nóż jako pierwsze. Szczególnie, że Związek Nauczycielstwa Polskiego pokazuje najgorszą, korporacyjną twarz, powtarzając niczym mantrę frazesy o potrzebie troski o dobro nauczycieli, narażonych na zakażenie wirusem, zapominając zupełnie o tym, że – jakkolwiek górnolotnie to nie zabrzmi – głównym ich celem powinna być troska o dobro ucznia. Nie chciałbym, żeby ktoś odczytał te słowa, jako wizję jakiegoś upiornego dylematu pomiędzy imperatywem kształcenia młodego pokolenia, a narażeniem na śmiercionośne zakażenie. Ostatecznie – jeśli kogoś nie przekonują dane o bardzo niskiej śmiertelności z powodu zakażenia wirusem w grupach wiekowych do 60. roku życia – są szczepionki, które zgodnie z rządową retoryką mają nam zapewnić ochronę. Jeśli w takich warunkach nauczyciele odejdą od biurek, tłumacząc to troską o własne zdrowie czy życie, staniemy się świadkami kryzysu etycznego w kolejnej – po lekarzach – grupie zawodowej.
Owszem, dzisiaj wielu z nas oddycha z ulgą, że katastroficzne wizje głębokiego kryzysu gospodarczego na razie się nie spełniły. Czeka nas jednak kryzys społeczny, który eksploduje z opóźnieniem. Zapewne wtedy, gdy rząd Zjednoczonej Prawicy pozostanie już tylko wspomnieniem. W końcu byle do wyborów, reszta nie ma znaczenia. Wygląda na to, że liderowi obozu rządzącego z marzeń o funkcji emerytowanego zbawcy narodu, została już tylko sama emerytura. A za polityczne pasje, które na tej emeryturze postanowił nadal realizować, zapłacimy wszyscy.
Tomasz Figura