„Czasy mijają. Umarli bogowie Egiptu, umarli bogowie Olimpu, umarli bogowie słowiańscy, a przecież przez lata rządzili. Czas na śmierć Jezusa. Nietzsche miał rację, prorok współczesny. Nie jesteśmy związani jako ludzkość z jedną czy drugą wersją religijną” – mówił ks. Wojciech Węgrzyniak podczas adwentowych rekolekcji zatytułowanych „Dlaczego warto wierzyć?” Takie założenie – według duszpasterza – można byłoby przyjąć, ale tylko w sytuacji, gdy ktoś chce być ciągle singlem. Dla pragnących wejść w relację opartą na prawdziwej miłości, głoszenie śmierci Jezusa może być bowiem problematyczne.
Pod opublikowanym na portalu pch24.pl tekstem pt. „Czyż i wy chcecie odejść?” Dlaczego ludzie tracą wiarę? pojawił się komentarz, w którym czytelnik o nicku „To elementarne, drogi Watsonie” pisze: „Czy naprawdę tak trudno jest stanąć twarzą w twarz z faktami i przyznać, że jakby nie patrzeć 2+2=4? Ks. Wojciech Węgrzyniak uczciwie wymienił szereg przyczyn, dla których ludzie tracą wiarę. Zabrakło tylko uczciwego przyznania, że stanowią one poważne, merytoryczne podstawy dla takich postaw i wyborów, natomiast nie ma poważnych, merytorycznych i sprawdzalnych argumentów mogących te postawy zmienić! Nie ma ich nie tylko w warstwie werbalnej, ale i w sferze przykładów osobistych wielu pasterzy, co samo w sobie każe wątpić w wartość ew. argumentacji. Pamiętajmy również, iż wspomniane rekolekcje odbyły się w końcu 2019 r., zatem jeszcze przed tzw. pandemią i obecną wojną na Ukrainie. Oba te zdarzenia na pewno nie umacniają wiary szarego człowieka. Są więc przyczyny, są i skutki. Nie ma tylko pomysłu, co z tym zrobić”.
Jest pomysł i są przykłady, tylko na problem trzeba spojrzeć w szerszej perspektywie.
Wesprzyj nas już teraz!
Zacznijmy od tego, iż autorka przywołanego tekstu, próbując odpowiedzieć na pytanie o przyczyny powszechnej dzisiaj utraty wiary, oparła się na wygłoszonych w ramach adwentowych rekolekcji rozważań wspomnianego duszpasterza, ks. Wojciecha Węgrzniaka. Warto nadmienić, że przytoczone wnioski rekolekcjonisty były wstępem do rozmyślań o wierze, które ks. Węgrzyniak zawarł w swoich kolejnych, również dostępnych na YouTubie, naukach. W części zatytułowanej „Dlaczego warto wierzyć?” duchowny poddaje pod rozwagę ten problem w kontekście specyfiki dzisiejszych czasów, w których może pojawić się takie myślenie: „Czasy mijają. Umarli bogowie Egiptu, umarli bogowie Olimpu, umarli bogowie słowiańscy, a przecież przez lata rządzili. Czas na śmierć Jezusa. Nietzsche miał rację, prorok współczesny. Nie jesteśmy związani jako ludzkość z jedną czy drugą wersją religijną”.
Taka myśl mogłaby być kusząca, ale tylko pod warunkiem, że człowiek chce być ciągle singlem. W sytuacji, gdy rodzi się w nas pragnienie wejścia w relację opartą na prawdziwej miłości, głoszenie śmierci Jezusa może być problematyczne. Spostrzeżenie duchownego zasługuje na chwilę uwagi, bo jest – jak się zdaje – fundamentalne. Trudno uwierzyć w prawdziwą miłość, która by nie została poddana próbie. Nawet niedoświadczony jeszcze młody człowiek potrafi rozpoznać faktyczną matkę żywego noworodka w słynnej biblijnej opowieści o dwóch nierządnicach. Jej wspaniałomyślne wołanie: „Litości, panie mój! Niech dadzą jej dziecko żywe, abyście tylko go nie zabijali!” (1 Krl 3, 26) które padło w odpowiedzi na rozkaz króla Salomona, aby mieczem rozstrzygnąć powstały spór, pokazuje postawę kogoś, kto autentycznie kocha.
Myśląc o rodzicielskiej miłości, szukamy w niej swoistej bezkompromisowości. Kwestii tej dotyka zasłyszany niegdyś przez piszącą te słowa przykład obrazujący instynktowną wręcz potrzebę nieugiętej postawy rodzica wobec zagrożonego życia swojego potomka. Wyobraźmy sobie, że nad przepaścią zawisł ojciec z synem. Człowiek, z racji większych szans na przeżycie, ratuje siebie, skazując dziecko na śmierć. Znamienny pozostał dla autorki puentujący ten widok komentarz: „Może i jest to zrozumiałe, ale… pozostaje jakiś niesmak”.
Gdy w tej perspektywie spojrzymy na ukazaną w Łukaszowej Ewangelii scenę z „Getsemani”, w której pocący się krwią w ekstremalnym stresie Chrystus modli się: „Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie”, to łatwiej będzie nam pojąć (choć nigdy nie będzie to możliwe do końca) nie tylko ciężar ludzkich grzechów, ale przede wszystkim radykalizm Bożej Miłości, która objawia się tu zgodą (również Boga Ojca) na najbardziej haniebną i przerażającą śmierć Syna Bożego. Ta bezkompromisowość wyłoniła się już wcześniej ze słów Zbawiciela w mowie pożegnalnej z uczniami w Wieczerniku: „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J 15,13), które dodatkowo wzmocnił św. Paweł, pisząc w liście do Rzymian: „Chrystus bowiem umarł za nas jako za grzeszników w oznaczonym czasie, gdyśmy jeszcze byli bezsilni. A nawet za człowieka sprawiedliwego podejmuje się ktoś umrzeć tylko z największą trudnością. Chociaż może jeszcze za człowieka życzliwego odważyłby się ktoś ponieść śmierć. Bóg zaś okazuje nam swoją miłość właśnie przez to, że Chrystus umarł za nas, gdyśmy byli jeszcze grzesznikami (Rz 5, 6-8).
Czy możemy sobie wyobrazić większą miłosną konsekwentność? Jeśli ktoś jej nie widzi w Jezusie Chrystusie, drzwi kościołów będą dla niego furtką, przez którą może odejść. Dlatego niezmiennie, od początku, pomysł jest jeden: głosić, w porę i nie w porę, Jezusa Ukrzyżowanego, bo „Skoro bowiem świat przez mądrość nie poznał Boga w mądrości Bożej, spodobało się Bogu przez głupstwo głoszenia słowa zbawić wierzących”(1Kor 1, 21). Ten głos nigdy nie zamilknie, a przykładów na to, że wiara rodzi się ze słuchania nigdy nie zabraknie. Wbrew wszelkim przeciwnościom. Z taką sytuacją spotykamy się w życiu bł. Pierre’a Claverie, dominikanina, biskupa i męczennika.
Wywodzący się z rodziny francuskich osadników żyjących w Algierze od czterech pokoleń duchowny pokazał, co to znaczy być chrześcijaninem, czyli podążać w ślad za Chrystusem. Lata jego formacji zakonnej przypadły na czas intelektualnej burzy we Francji, która była następstwem zmian zapoczątkowanych przez Sobór Watykański II. Charakterystycznym rysem osobowości zakonnika była jego pryncypialność wyrażająca się w woli czerpania z bogactwa duchowej i teologicznej tradycji dominikańskiego zakonu, co miało swoje konsekwencje. W czasie kiedy jego współbracia próbowali zmienić oblicze Kościoła, on starał się zmienić samego siebie, by lepiej odpowiedzieć na potrzeby zmieniającej się Algierii, do której zamierzał powrócić. Podczas gdy wielu opuszczało zakon, Claverie złożył śluby wieczyste, świadcząc o tym, że dobrowolne zobowiązanie do życia blisko krzyża może oznaczać, że będzie trzeba oddać wszystko, radykalnie i pryncypialnie. A gdy żyjąc już w Algierii, powiadomiono go, że został mianowany na biskupa Oranu, co miało miejsce w przededniu słynnego zamachu na Jana Pawła II na placu św. Piotra w maju 1981 r., miał powiedzieć: „Kościół, którego zwierzchnik może zostać zabity jakkolwiek inny – to wydaje mi się interesujące”.
Z upływem lat posługi biskupiej Pierre’a Claveire zmieniała się panująca w Algierii atmosfera – od sporadycznych aktów przemocy do coraz częstszych aktów terroru. Danina chrześcijańskiej krwi składana na ołtarzu islamskiej przemocy kazała mierzyć się duchownemu z natarczywymi pytaniami: „Co my tu jeszcze robimy? Czy nie powinniśmy uciekać – czy nie nakazuje tego rozsądek czy roztropność? A może należy kierować się ewangeliczną nadzieją, której świadectwem jest trwanie z uporem na swoich pozycjach nawet w obliczu największego zła?” Tym wątpliwościom duchowny poświęcał swoją uwagę, co daje się odczytać z jego rozlicznych homilii, rekolekcji, wizytacji, konferencji, wywiadów i artykułów tego czasu. Wnioski, do jakich doszedł, rozważając dramat obecności Kościoła w Algierii, zawarł w słowach: „bardziej niż gdziekolwiek indziej ( ten dramat – przyp. red.) przymusza nas, byśmy głęboko wnikali w to, co wydaje się szaleństwem krzyża, a co naprawdę jest jedyną mądrością”.
W kluczu tych słów odczytać można jedną z ostatnich homilii Pierre’a Claverie, wygłoszoną w czerwcu 1996 r. podczas zgromadzenia byłych skautów z Algierii: „Od czasu gdy rozpoczął się ten algierski dramat, pytano mnie często: Co Ty tu robisz? Dlaczego tu zostałeś? Strząśnij pył z sandałów i wracaj do domu! Do domu… A gdzie jest nasz dom? Jesteśmy tam ze względu na ukrzyżowanego Mesjasza. Dla żadnego innego powodu i dla nikogo innego! (…) Nie mamy żadnej władzy, ale trwamy tam tak, jak się trwa przy posłaniu przyjaciela, chorego brata, w milczeniu trzymając go za rękę i ocierając mu czoło. Jesteśmy ze względu na Jezusa, bo to on doznaje tej przemocy, bo to on jest na nowo krzyżowany w ciałach tysięcy niewinnych. Jak jego Matka Maria i Jan stoimy u stóp krzyża, gdzie Jezus kona, opuszczony przez bliskich i wyszydzony przez tłum. Czyż najważniejszą rzeczą dla chrześcijan nie jest być właśnie w takich miejscach osamotnienia i porzucenia? (…)Myślę, że Kościół umiera, bo nie stoi blisko krzyża swojego Pana”.
Jeśli mielibyśmy więc szukać „poważnych, merytorycznych i sprawdzalnych argumentów”, które mogłyby zmienić postawę wiernych pragnących opuścić Kościół, to są nimi przywołane słowa biskupa Oranu, który niedługo po ich wygłoszeniu zginął w zamachu bombowym, w chwili gdy wchodził do swojego domu. Być może taka postawa nie charakteryzuje dzisiaj większości katolickiego duchowieństwa, ale przykładów wiernych pasterzy na miarę błogosławionego Claverie nie brakuje. Decyzję o pozostaniu w Kościele nawet w sytuacji, gdy sami biskupi w obawie przed zarazą zamykają drzwi świątyń na cztery spusty, ułatwić powinna perspektywa braku alternatywy, którą obrazuje wypowiedź Szymona Piotra: „Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego” (J 6,68). Wydaje się, że rozstrzygająca kwestię ewentualnego trwania w wierze i kościelnej wspólnocie będzie zaduma nad dalszą częścią Piotrowych słów: „A myśmy uwierzyli i poznali, że Ty jesteś Świętym Boga” (J 6,69). Tylko ktoś, kto nie uwierzył i nie rozpoznał w Kościele Mistycznego Ciała Chrystusa, które jest dzisiaj tak strasznie krzyżowane, również przez Jego apostołów, może odejść…
Anna Nowogrodzka-Patryarcha