30 kwietnia 2014

Defilada, która sparaliżowała ubecję

Zamanifestujemy naszą wolę służenia Ojczyźnie w dniu Święta Królowej Polski – wezwał swoich partyzantów Henryk Flame „Bartek”. Wielka defilada jego zgrupowania miała się odbyć pod samym nosem komunistycznego wojska, UB i MO.

 

Gdy legendarny dowódca oddziałów NSZ, kpt. Henryk Flame „Bartek” tworzył swoje zgrupowanie w ramach VII Okręgu Śląsko-Cieszyńskiego, był 26-letnim, doświadczonym już żołnierzem Wojska Polskiego. Miał za sobą walkę w kampanii 1939 roku, pobyt w niemieckim obozie pracy i działalność w konspiracji. Flame zbudował oddział – jak na warunki partyzanckie – potężny, bo liczący około 300 żołnierzy (w szczytowym momencie nawet 312). Rozbudowawszy swoje siły „Bartek” dowodził żołnierzami NSZ w czterech powiatach dwóch województw śląsko-dąbrowskiego i krakowskiego: cieszyńskim, bielskim, bialskim, pszczyńskim i żywieckim. By dowodzić tak dużym zgrupowaniem nie wystarczyło być jedynie sprawnym żołnierzem, ale przede wszystkim charyzmatycznym i twardym przywódcą.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Modlitwa i kara śmierci

 

Flame był bardzo pedantyczny. Chciał, żeby jego żołnierze zawsze byli ubrani w – na miarę możliwości – schludne mundury. Chodziło nie tylko o kwestię estetyki, ale także o wymiar propagandowy takiego ubioru. Społeczeństwo bowiem, jak twierdził dowódca zgrupowania, miało chętniej utożsamiać się z dobrze umundurowanymi żołnierzami.

 

Obraz życia codziennego oddziału znacznie odbiegał od tego, jaki rysują nierzadko dzisiaj promotorzy narracji historycznej o degeneracji, zepsuciu i nędzy antykomunistycznych powstańców. Rozkład dnia oddziału Flamego był zgodny z zaleceniami specjalnej instrukcji powszechnej dla wszystkich oddziałów NSZ. Gdy partyzant otwierał oczy nad ranem, pierwszą jego czynnością była modlitwa. Oto jej poruszająca treść: „Panie Boże Wszechmogący, daj nam siły i moc wytrwania w walce o Polskę, której poświęcamy życie nasze. Niech z krwi niewinnie przelanej braci naszych, pomordowanych w lochach gestapo i czeki; niech z łez naszych matek i sióstr wyrzuconych z odwiecznych swych siedzib; niech z mogił żołnierzy polskich poległych na polach naszych i na obczyźnie – powstanie Wielka Polska! O Mario, Królowo Korony Polskiej, błogosław pracy naszej i naszemu orężowi! O spraw Miłościwa Pani, Patronko naszych rycerzy, aby wkrótce u stóp Jasnej Góry i Ostrej Bramy zatrzepotały polskie sztandary z Orłem Białym i Twoim wizerunkiem. Amen”. Podobnie żołnierze modlili się przed snem. W ciągu dnia czyszczono broń i sprzęt, organizowano piętnastominutowe pogadanki ideowo-wychowawcze, prowadzono ćwiczenia.

 

Żołnierze spali w jaskiniach, namiotach lub szałasach. Sam Flame zorganizował swój sztab w trudno dostępnym miejscu Beskidu Śląskiego, na Baraniej Górze. Otoczył się tam najbliższymi ludźmi, stąd rozpuszczał swoich łączników, którzy wędrowali z rozkazami do poszczególnych grup.

 

„Bartek” był twardym dowódcą. Doskonale wiedział, czym może grozić poluzowanie dyscypliny w oddziale partyzanckim. Nie chcąc więc dopuścić do demoralizacji żyjących w surowych warunkach żołnierzy, Flame nie wahał się karać swoich podwładnych śmiercią. Najwyższy wymiar kary wymierzany był za współpracę z UB, morderstwa, złodziejstwo czy nawet odmowę podporządkowania się rozkazom dowódcy.

 

„Idziecie prać komunistów?”

 

3 maja 1946 roku Flame zarządził koncentrację oddziałów w swojej kwaterze na Baraniej Górze. Najpierw zaczął dyscyplinować podległych sobie żołnierzy, niektórym udzielił nagany. Następnie motywował swoje zgrupowanie, przypominając, że celem walki jest obrona wiary katolickiej oraz walka o wielką, narodową Polskę. Na koniec „Bartek” miał wezwać oddziały do zamanifestowania woli „służenia Ojczyźnie w dniu Święta Królowej Polski”.

 

Po tych słowach zgrupowanie wyruszyło do Wisły, by tam defilować w pełnym umundurowaniu, na oczach mieszkańców miasta. O wielkich chwilach wzruszenia w trakcie marszu ludzi „Bartka” wspomina w książce Tomasza Greniucha „Król Podbeskidzia” dowódca jednego z największych oddziałów zgrupowania, Antoni Biegun „Sztubak”: „Ruszyły oddziały za oddziałami, partyzanci (…) jak na paradę: w pełnych mundurach, z przypiętymi orzełkami na mieczu, z ryngrafami z Matką Boską. (…) Szliśmy radośni i podnieceni, a na drodze, którą maszerowaliśmy, zaczęły rozgrywać się niezwykłe, wzruszające sceny. Spotkanych po drodze ludzi, kiedy po chwilowym osłupieniu, zorientowali się, kogo mają przed sobą, ogarniał szał radości. (…) Wielu ludzi pytało, podobnie jak niedawno niektórzy spośród nas: czy już się zaczęło? Czy idziecie prać komunistów?”.

 

Podczas marszu, partyzanci spotkali też ciężarówki z wycieczkowiczami. „Czy to już powstanie?” – mieli pytać, po czym wręczali żołnierzom czekoladę i papierosy.

 

W takiej atmosferze zgrupowanie „Bartka” dotarło do Wisły.

 

„Pozostaliśmy wierni”

 

Gdy oddziały dotarły do celu, kpt. Flame odebrał defiladę. Żołnierze, w zwartych szeregach maszerowali przed swoim dowódcą, na oczach licznie zgromadzonych mieszkańców. W książce Greniucha można odnaleźć poruszające wspomnienie należącej do oddziału Ireny Stawowczyk „Sarny”: „To była nasza pierwsza defilada! (…) Dla nas wojna jeszcze się nie skończyła! (…) Nie zapomnę nigdy tego uczucia podniecenia i radości, jaka ogarnęła nasze szeregi, tego uczucia dumy, że możemy ogłosić wszem i wobec: oto jesteśmy, nie poddaliśmy się, pozostaliśmy wierni!”.

 

Uroczysta defilada partyzantów „Bartka” budziła respekt nie tylko z uwagi na podniosłą atmosferę, ale także dlatego, że żołnierze maszerowali pod nosem komunistycznego wojska, Armii Czerwonej, oraz funkcjonariuszy MO i UB. Ubezpieczający defiladę świetnie uzbrojony oddział „Sztubaka” nie miał jednak dużo pracy. Komuniści bowiem po prostu przestraszyli się oddziałów zgrupowania Flamego. Manifestacja Narodowych Sił Zbrojnych musiała ich niemal sparaliżować, bo mimo, że żołnierze zgrupowania nie planowali żadnej akcji o charakterze zbrojnym to, jak wynika ze wspomnień samego „Sztubaka”, funkcjonariusze MO i UB w Żywcu zabarykadowali się ze strachu, a ubowcy z Milówki po prostu uciekli.

 

Jak imponująco musiała wyglądać defilada zgrupowania „Bartka” obrazuje też wspomnienie komunistycznego pisarza-propagandzisty, Jana Brzozy zamieszczone w książce „Beskidzkie noce”: (…) syrena fabryczna zagwizdała na alarm. Maszyny stanęły i robotnicy wybiegli przed tartak (…). Wszyscy spieszyli w stronę bramy, skąd rozległy się okrzyki: „Wojsko idzie!”. (…) Potem szmer przycichł, gdyż zza rogu pojawił się jeździec na białym koniu. Był w mundurze wojskowym typu angielskiego, na plecach wisiał mu maszynowy pistolet, głowę przykrywał szeroki beret aliancki. (…) Za nim nadeszły kolumny żołnierzy. Szli dwójkami po obu stronach ulicy w szyku bojowym (…). Każda grupa stanęła przed „Bartkiem” na baczność, meldując mu stan liczebny i gotowość bojową. Po przyjęciu raportu „Bartek” krótko przemówił, podkreślając, że NSZ walczy o wielką narodową Polskę, w obronie wiary katolickiej”.

 

Kpt. Flame był dumny ze swoich żołnierzy. Po defiladzie podziękował im za dyscyplinę, podkreślając przy tym ogromne znaczenie propagandowe takiej manifestacji. „Bartek” zagrał na nosie komunistom. Bezradność sił bezpieczeństwa wobec wielkiej defilady partyzantów doprowadziła władze do białej gorączki. 3 maja 1946 roku był tym dniem, gdy czerwoni nabrali determinacji do tego, by zlikwidować burzące im krew w żyłach grupy leśne NSZ z VII Okręgu NSZ. Od tego momentu „Bartek” dla regionalnych sił bezpieczeństwa stał się celem numer jeden.

 

 

Krzysztof Gędłek

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij