11 października 2019

Dekarbonizacja gospodarki i globalny zarząd energią

(Zdjęcie ilustracyjne. Źródło: unsplash.com (Dominik Vanyi))

Wezwanie do dekarbonizacji gospodarki, której domagają się agendy oenzetowskie, czołowe think tanki oraz największe gospodarki świata, często wiązane jest z alarmistycznymi ostrzeżeniami o zagrożeniach dla naszej planety. Sami ekonomiści od „zmian klimatycznych” wskazują, że tak naprawdę chodzi o ustanowienie „globalnego zarządu nad energią” i powstrzymanie konkurencji dla państw zachodnich ze strony krajów rozwijających się.

 

Podczas listopadowego szczytu grupy G-20 w Brisbane przed pięcioma laty przywódcy najbogatszych państw na świecie zgodzili się „zreformować” architekturę globalnego zarządzania energią. Nie wszyscy jednak chcieli ustanowienia de facto wąskiego zarządu, w którym dominującą rolę miałyby odgrywać nieliczne kraje – te, które najbardziej skorzystały na globalizacji, czyli grupa G-7.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Całkowita dekarbonizacja gospodarki – odejście do 2050 roku od ropy, gazu i węgla – ma z założenia zachować przewagę ekonomiczną krajów, które wyrosły jako potęgi po II wojnie światowej i opracowały nowe technologie Odnawialnych Źródeł Energii (OZE) czy szeroko pojętej geoinżynierii (wpływanie na pogodę).

 

Jak zauważył rok temu „Washington Post”, globalizacja została wprowadzona jako strategia, która miała przynieść korzyści zarówno bogatym jak i biednym. W Stanach Zjednoczonych czy Europie konsumenci mieli mieć do wyboru niedrogie produkty. Z czasem zniknęłyby bariery handlowe, postępowała ekspansja korporacji, poprawiła się współpraca międzynarodowa.

 

Jednak po latach globalizacji gwałtownie wyhamował handel, spadła liczba inwestycji, a po ostatnim kryzysie świat zmaga się z potężnym zadłużeniem.

 

„Nie ma wątpliwości, że globalizacja była dobrą rzeczą dla wielu krajów rozwijających się, które mają teraz dostęp do naszych rynków i mogą eksportować tanie towary” – zauważył na łamach „Forbesa” Mike Collins. Dodał, że „globalizacja była również dobra dla korporacji międzynarodowych i Wall Street”, ale „nie dla ludzi pracy (niebieskich czy białych kołnierzyków), i doprowadziła do trwałej deindustrializacji Ameryki”.

 

W dość obszernej analizie autor wskazał na zalety i wady otwarcia granic. Globalizacja miała uczynić świat lepszym miejscem do życia i rozwiązać głęboko zakorzenione problemy, takie jak bezrobocie czy ubóstwo. Teoretycznie miała zmniejszyć bariery handlowe, tymczasem to właśnie kraje najbogatsze wprowadziły od 2008 roku jeszcze więcej – ponad 1 200 – restrykcyjnych środków.

 

Globalizacja miała sprzyjać tworzeniu miejsc pracy, zwiększać konkurencyjność firm i obniżać ceny dla konsumentów. Jednak to nie działa w wielu przypadkach, ponieważ państwa na przykład manipulują walutą, by uzyskać przewagę cenową.

 

Ogólny zarzut dotyczący globalizacji polega na tym, że sprzyjała ona dalszemu, niesamowitemu wzbogaceniu zamożnych, a ubodzy stali się jeszcze ubożsi. Skorzystała finansjera, korporacje, ale bardzo stracił świat pracy.

 

Od czasu zawieszenia wymienialności dolara na złoto 15 sierpnia 1971 roku, przez prezydenta Richarda Nixona – co zdaniem niektórych było tożsame z bankructwem USA – nastąpiła szybka finansjalizacja gospodarki. Ustąpił budowany przez federalistów stary ład monetarny z Bretton Woods (1944 r.). W ramach dawnego porządku obowiązywał system sztywnych kursów walut w relacji do dolara; wymienialność dolara na złoto była zarezerwowana tylko dla banków centralnych.

 

Od czasu decyzji Nixona, żadna waluta nie ma oparcia w kruszcu, a banki centralne zostały uwolnione z ograniczeń w kreacji pieniądza. Świat w ciągu kilku lat przeszedł do systemu płynnych kursów walutowych, w którym relacja ceny jednej waluty względem drugiej jest w dużej mierze efektem działań spekulantów i decyzji banków centralnych.

 

Raj dla potentatów

Jak zauważa forsal.pl, usunięcie złota miało ogromne konsekwencje dla światowej gospodarki, w postaci zwiększenia bazy monetarnej – w USA niemal 45-krotnego. Zaowocowało to także przyspieszeniem inflacji, co niekorzystnie odbiło się na zwykłych pracownikach, drastycznie zmniejszając ich siłę nabywczą.

 

Potężna ekspansja kredytowa prowadziła do zwiększania nierówności. Bogaci stawali się coraz bogatsi, a biedni coraz biedniejsi. Rozpoczął się proces marginalizacji klasy średniej i wzrostu znaczenia jednego promila najbogatszych Amerykanów.

 

Spodziewając się kryzysu, już w latach 70. wpływowe think-tanki amerykańskich finansistów zaczęły promować program przebudowy struktury finansowej i energetycznej świata, zgodnie z ideałem „zrównoważonego rozwoju”.

 

W 1972 roku doszło do zwołania oenzetowskiej konferencji w Sztokholmie na temat środowiska. Maurice Strong, „prawa ręka” Rockefellerów, sekretarz generalny ONZ w czasie szczytu w Rio z 1992 roku, a także współtwórca Karty Ziemi wraz z Gorbaczowem i Nelsonem Rockefellerem – został szefem nowo powołanego organu.

 

Rok później pisał w lipcowym wydaniu magazynu „Foreign Affairs”: „Rok po Konferencji na temat środowiska niewiele osób zaczęło pojmować radykalne implikacje ustalonych tam zasad Deklaracji”. Przyjęta przez 113 państw „Deklaracja w sprawie środowiska ludzkiego” – jak zauważył Strong – była pierwszym potwierdzeniem przez wspólnotę międzynarodową nowych zasad postępowania i stanowiła podstawę do opracowania kodeksów prawa międzynarodowego w zakresie ochrony środowiska.

 

Można powiedzieć, że większość państw podjęła co najmniej pierwszy krok w kierunku opracowania polityki ekologicznej. To tam pojawiło się wezwanie do ustanowienia nowego systemu, który pozwoliłby na skoordynowane, międzynarodowe zarządzanie ludnością, energią i środowiskiem.

 

Przewidywano zadekretowanie globalnych podatków i uregulowanie kwestii manipulowania pogodą (techniki pozwalające np. na przekierowywanie deszczu z obszaru jednego państwa na drugie, co, zdaniem Stronga, mogło być źródłem potencjalnych konfliktów międzynarodowych). Mowa była też o inicjatywach na rzecz ograniczenia liczby ludności na świecie.

 

Lansowana przez Stronga „drastycznie nowa koncepcja zarządzania” z niewielką grupą decydentów na szczycie, stopniowo stawała się faktem.

 

W 1974 roku walka korporacji o surowce, wzrost cen ropy i polityka krajów OPEC doprowadziła do podpisania Deklaracji Cocoyoc UNEP/UNCTAD na temat „Wzorców wykorzystania zasobów środowiska i strategii rozwoju”, ważnej dla ukształtowania koncepcji „zrównoważonego rozwoju”. Deklaracja wskazywała na konieczność wprowadzenia nowego systemu gospodarczego, przedefiniowano cel rozwoju. To tam pojawiło się wezwanie, by kraje zrzekły się suwerenności i prawa do zarządzania swoimi zasobami na rzecz podmiotów międzynarodowych.

 

Korzystanie z „międzynarodowych dóbr publicznych” miało być opodatkowane. Tam też padło hasło „rozwoju ekologicznego”. Podobnie jak ma to miejsce dziś, przynaglano do podjęcia zdecydowanych akcji w celu ochrony planety.

 

Na początku lat 80. – jak wspomniał przed komisją senacką w USA Maurice Strong – zapał do realizacji „celów środowiskowych” znacznie przygasł, dlatego „Zgromadzenie Ogólne ONZ podjęło decyzję o utworzeniu Światowej Komisji Środowiska i Rozwoju pod przewodnictwem byłej premier Norwegii Gro Harlem Brundtland”. W 1987 roku Komisja, której członkiem był też Strong, przedstawiła raport pt. „Nasza wspólna przyszłość”. Wnioski zawarte w tym opracowaniu stanowią kamień węgielny realizowanej obecnie polityki „zrównoważonego rozwoju”. Od tamtego czasu przyjęto szereg ważnych konwencji i wytycznych.

 

Obecnie kraje, które niegdyś promowały globalizację, w obliczu konkurencji ze strony państw rozwijających się, próbują skorygować kierunek globalizacji, by zachować swoją przewagę.

 

Jak pokazuje opracowanie wpływowego think-tanku londyńskiego Chataham House, gdzie chętnie przemawiają światowi decydenci i politycy wszystkich opcji, udział Amerykanów w PKB światowym spadnie w 2030 roku w porównaniu z poziomem sprzed ośmiu lat z 23 do 18 procent, a Unii Europejskiej z 17 do 12 proc. Największymi beneficjentami będą Chiny (skok z 17 do 28 proc. PKB) i Indie (skok z 6 do 11 proc.) – dwa najludniejsze kraje świata.

 

UE i Ameryka za Obamy (plany finansjery komplikuje prezydent Donald Trump, który stara się jeszcze dać zarobić koncernom naftowym, zanim nastąpi przejście na inne źródła energii) uznała Agendę 2030 za priorytet, by móc zachować obecną pozycję w światowej gospodarce. Chińczycy Agendę popierają z innego powodu. Jako kraj rozwijający się mieliby skorzystać ze środków pomocowych na transformację gospodarki. Posiadają także dostęp do pierwiastków ziem rzadkich, co pozwala budować przewagę konkurencyjną w zakresie nowej technologii (komórki, wiatraki, panele słoneczne itp.).

 

W 2009 r. ONZ powołała specjalną grupę EMG, która przygotowała dwa lata później opracowanie pt.: „W kierunku inkluzywnej i zielonej ekonomii”, gdzie konkretnie wskazano, jak ma się odbywać tzw. zielona transformacja.

 

Jak zauważają Sybille Roehrkasten i Kirsten Westphal w opracowaniu zatytułowanym Sustainable Energy in the G20, obecne wezwania do transformacji energetycznej świata nie wynika z wyczerpywania się zasobów – wręcz przeciwnie, jest ich nadmiar – lecz z niemożności kontrolowania cen energii (różnice sprawiają, że towary z niektórych państw są bardziej konkurencyjne, co przekłada się na bilans handlowy innych).

 

Z kolei Philip Andrews-Speed i Xunpeng Shi sugerują, iż dominująca architektura globalnego zarządzania energią jest rozdrobniona, nieskoordynowana. Obserwuje się wyraźny trend wzrostu współpracy energetycznej wśród krajów Południa. Konsumpcja surowców przesuwa się z państw OECD do krajów rozwijających się, zwłaszcza w Azji (to tam zużycie energii ma osiągnąć poziom 60 proc. w skali świata).

 

Obecny system zarządzania energią zachowuje podział na kraje rozwinięte i rozwijające się. To te pierwsze faktycznie mają wpływ na to, co dzieje się z rynkiem energii – jednak coraz mniejszy.

 

Czołowe think-tanki proponują więc ustanowienie „globalnego zarządzania energią”. Miałaby się nim zajmować grupa G-20, a konkretniej mniejszy „klub” G-7 (niegdyś G-8 z udziałem Rosji, która straciła członkostwo po aneksji Krymu, a obecnie usilnie zabiega o powrót do grupy). Niektórzy analitycy wprost piszą w swoich opracowaniach o „podklubach” – jeszcze mniejszych ciałach w ramach G-7.

 

„Klub” zaledwie kilku państw ustalałby więc wysokość opłat za zbyt duże zużycie energii i de facto określałby, jakie kraje na świecie mogłyby się rozwijać, karząc jednocześnie za niedozwoloną industrializację.

 

„Zwolnić czy nie zwolnić”

O zasadach zarządu energią debatują naukowcy m.in. z Yale University, której absolwentem jest ubiegłoroczny zdobywca Nagrody Nobla w ekonomii – William D. Nordhause.

 

Ten właśnie profesor był głównym mówcą podczas tegorocznej edycji cyklicznej konferencji absolwentów Yale. Tłumaczył, dlaczego konieczna jest dekarbonizacja gospodarki. On wprost wskazuje, że „klub”, czyli grupa krajów w ramach G7 lub G20, której członkowie zgodzą się współpracować, ustali zasady nakładania ceł i kar na inne kraje, które nie należą do tego gremium. Ono zaś będzie czerpało z tego powodu korzyści.

 

Konferencja Energetyczna co roku zaprasza absolwentów, którzy zajmują czołowe stanowiska w strukturach międzynarodowych. Był tam też obecny Walter Schindler, promujący „zielone finanse” i gość specjalny – Peter Clark Rockefeller, który jest promotorem „zrównoważonego rozwoju rolnictwa”. Przygotowuje szczyt ONZ w tej kwestii.

 

Nordhaus otrzymał nagrodę „za włączenie zmian klimatu do długoterminowej analizy makroekonomicznej”. Podzielił się wyróżnieniem z Paulem M. Romerem, który rozwinął koncepcję pobudzania inwestycji przez państwo.

 

Nordhaus jest znany z opracowania modeli zmian klimatu i „zielonej księgowości”, nad którą pracował już w 1972 roku, kiedy opublikował wraz z Jamesem Tobinem (także laureatem Nagrody Nobla) raport pt. „Czy wzrost jest przestarzały?”, gdzie poruszono kwestię zrównoważonego rozwoju.

 

IPCC, słynąca z alarmistycznych raportów nt. domniemanych zmian klimatycznych powodowanych przez człowieka, opiera się bezpośrednio na pracach Nordhausa i jego modelach szacowania kosztów zmian klimatycznych.

 

Profesor „wynalazł” też podatek od emisji dwutlenku węgla. Jego brat Bob – prawnik – napisał ustawę o czystym powietrzu w 1970 r. Administracja Obamy wprowadzając regulacje klimatyczne, powołała się na te przepisy.

 

Wreszcie Nordhaus jest pionierem teorii politycznego cyklu koniunkturalnego, sugerującej, że politycy celowo manipulują gospodarką, stosując instrumenty pieniężne i fiskalne, by zwiększyć swoje szanse na ponowny wybór.

 

Profesor jest związany z Międzynarodowym Instytutem Analizy Systemów Stosowanych (IIASA), promującym Agendę 2030. W ramach tej instytucji w latach 1974-1975 prowadził pionierskie prace w dziedzinie klimatu, przygotowując dokument roboczy pt.: „Czy możemy kontrolować dwutlenek węgla?”. Pomysły Williama Nordhausa i Paula Romera ukształtowały dzisiejszą politykę dotyczącą emisji gazów cieplarnianych.

 

Profesor z Yale ma jednak zagorzałych krytyków i to pośród naukowców, którzy zarzucają mu, iż to z powodu jego nie dość radykalnej postawy rządy zwlekają z podejmowaniem zdecydowanych działań na rzecz klimatu.

 

Modele Nordhausa, analizujące w jaki sposób wzrost gospodarczy wpływa na emisje dwutlenku węgla i jak zmiany klimatu z kolei wpływają na wzrost gospodarczy pokazały, że gdybyśmy mieli szybko zmniejszyć emisję dwutlenku węgla zgodnie z tym, co naukowcy uważają za konieczne, aby uniknąć „katastrofy klimatycznej”, znacznie spadłoby tempo wzrostu gospodarczego.

 

Jak to przypomniał Jason Hickel na łamach „Foreign Policy”, Nordhaus w słynnym artykule z 1991 r. zatytułowanym „Zwolnić czy nie zwolnić” zdecydowanie opowiadał się za tą drugą opcją. Jego zdaniem, nie powinniśmy zbyt szybko redukować emisji, ponieważ koszty ekonomiczne dla obecnego pokolenia będą wyższe niż korzyści wynikające z ochrony przyszłych pokoleń. Nasi następcy będą znacznie bogatsi, a zatem lepiej poradzą sobie ze „zmianami klimatycznymi”.

 

Nordhaus długo twierdził, że z punktu widzenia „racjonalności ekonomicznej” nie ma co się martwić „ociepleniem planety” nawet o 3,5 stopnia C. IPCC nalega na próg 1,5 stopnia C! Zarzuca się mu, że dał argumenty decydentom niechętnym wobec pomysłów prowadzących do szybkiej dekarbonizacji gospodarki.

 

Po podpisaniu porozumienia klimatycznego w Paryżu w 2015 r. i pomimo obietnic rządów, świat wciąż zmierza w kierunku ocieplenia o około 3,3 stopnia C – narzeka Hickel. Tłumaczy, że tak naprawdę ekonomiści nie biorą na serio kwestii wzrostu temperatury, bo jak to wyjaśnia model Nordhausa, nawet najgorsze katastrofy nie zaszkodzą światowej gospodarce. Może najwyżej o 1 punkt procentowy lub dwa do końca wieku – to znacznie mniej niż koszty, jakie wiązałyby się z szybką dekarbonizacją.

 

Zgodnie z jego koncepcją, jeśli nawet doszłoby do załamania klimatu i pojawił się głód, to dotknie on kilkaset milionów zubożałych Afrykanów czy Azjatów, co odnotowane zostałoby jako znikomy spadek światowego PKB.

 

„W końcu biedni ludzie nie wnoszą dużej „wartości” do światowej gospodarki. To samo odnosi się do owadów, ptaków i dzikich zwierząt, więc nie ma znaczenia, czy globalne ocieplenie przyspieszy masowe wymieranie. Z punktu widzenia kapitału to, co większość z nas uważa za ogromne problemy etyczne, a nawet egzystencjalne, dosłownie się nie liczy” – oburza się Hickel.

 

Co więcej, Nordhaus uważa, że ​​sektory najbardziej narażone na domniemane globalne ocieplenie –rolnictwo, leśnictwo i rybołówstwo – mają stosunkowo niewielki udział w globalnym PKB, tylko około 4 procent. Tak więc nawet gdyby cały globalny system rolny miał się załamać w przyszłości, koszty w kategoriach światowego PKB, byłyby minimalne…

 

„Argumenty te oczywiście obrażają zdrowy rozsądek – podkreśla Hickel – i rzeczywiście, naukowcy szybko je skrytykowali” – czytamy.

 

Wychodzi na to, że wykładowca z Yale, który wymyślił podatek od dwutlenku węgla, najwyraźniej zrobił to z innych niż ekologiczne czy „altruistyczne” powody, czego nie może mu wybaczyć Hickel.

 

Nordhaus został ogłoszony zwycięzcą Nagrody Nobla tego samego dnia, w którym IPCC opublikowało swój alarmistyczny raport na temat zmian klimatu, wzywając świat do ograniczenia emisji o połowę do 2030 r., a do połowy wieku do zera.

 

Nowy, zielony ład

Dekarbonizacja gospodarki, do której wzywa IPCC, zdaniem „ekspertów” od klimatu nie może być odkładana, bo PKB – jeśli nic się nie zmieni – potroi się do 2050 r., a wtedy będzie niemal niemożliwa transformacja energetyczna. „Musimy rzucić wszystkie siły, jakie mamy”, „potrzebujemy masowej mobilizacji”, by jak najszybciej zdekarbonizować światową gospodarkę, na potęgę montując panele słoneczne czy wiatraki – apeluje Hickel.

 

Nie dziwi więc ton wypowiedzi niektórych „ekspertów”, mobilizacja dzieci, strajki klimatyczne, dramatyczne zachowanie rozemocjonowanej młodzieży, rekordowe ilości raportów różnorakich think-tanków, konferencje w sprawie skutków „ocieplania się klimatu” rzekomo powodowanego przez człowieka (klimat to niezwykle skomplikowany system i wybuch choćby jednego wulkanu potrafi lokalnie obniżyć temperaturę na wiele miesięcy). W sprawie nauki o klimacie istnieje więc „konsensus” części naukowców i wiele kontrowersji…

 

Ekonomiści tacy jak Nordhaus twierdzą, że ciągły wzrost PKB jest niezbędny dla dobrobytu ludzi. Hickel uważa, że z tego powodu o trzy dekady opóźniono działania w dziedzinie klimatu. Nawet duża część polityków po lewej i prawej stronie uważa wzrost za najważniejszy cel polityczny. Ale to zaczyna się zmieniać.

 

W ostatnich latach tzw. ekonomiści ekologiczni przedstawiają alternatywną wizję „nowego zielonego ładu”, nawiązując do polityki prezydenta Roosevelta. Wskazują na potrzebę daleko posuniętego interwencjonizmu państwa i redystrybucję bogactwa.

 

Mówią, że „naturalny kapitał” Ziemi zapewnia ważne usługi, od zaopatrzenia w wodę po zapylanie. W jednym z dokumentów z 1997 r. wyceniono roczną podaż „usług ekosystemowych” na 33 biliony dolarów, czyli 1,8 razy więcej niż globalny PKB w tamtym czasie.

 

Ekonomiści ekologiczni są podejrzliwi w stosunku do PKB – ich zdaniem, prymitywnego miernika, który nie uwzględnia domniemanego wyczerpywania się zasobów, nieodpłatnej pracy i niezliczonych innych czynników.

 

Jak mówi Herman Daly, były ekonomista Banku Światowego i eko-guru, ideałem jest gospodarka, w której zużycie materiałów i energii jest stałe. Autor tej koncepcji nawiązuje do myśli Thomasa Malthusa, XVIII-wiecznego duchownego protestanckiego, który straszył przeludnieniem i głodem (podobne ostrzeżenia Klubu Rzymskiego z lat 70. okazały się błędne).

 

Ludzka pomysłowość znajduje rozwiązanie niektórych najbardziej dokuczliwych problemów. Ale ekonomiści ekologiczni ostrzegają przed samozadowoleniem. Argumentując, że działalność człowieka już przekracza bezpieczne granice planety, jeśli chodzi o różnorodność biologiczną i zmiany klimatu, przekonują, że jedynie globalny „zielony nowy ład” może zapewnić rządom siłę potrzebną do pokonania „kryzysu klimatycznego”.

 

„Globalny zielony nowy ład” proponuje najnowszy raport agencji rozwoju ONZ – UNCTAD. Wzywa ona rządy do radykalnej przebudowy systemu handlu międzynarodowego i walutowego, tak by możliwa była szybka dekarbonizacja całej gospodarki światowej.

 

Wśród wielu globalnych reform UNCTAD zalecił przyznanie ulg i rewizję struktury długu, aby umożliwić krajom rozwijającym się opłacenie ekologicznej polityki. Agencja wezwała do utworzenia globalnego funduszu ochrony środowiska. Nawiązując do ostatnich apeli o powołanie Europejskiego Banku Klimatycznego, autorzy zasugerowali zmianę roli banków centralnych, by zamiast walczyć z inflacją, zaczęły agresywnie wspierać „zielone projekty”. Raport kładzie nacisk na „zielone finanse”.

 

„Zielony nowy ład” – koncepcja pierwotnie opracowana w 2008 roku w Londynie przez grupę ekonomistów, czerpie inspirację z „nowego ładu” – pakietu stymulacyjnego prezydenta USA Franklina Roosevelta, który miał przeciwdziałać skutkom wielkiego kryzysu i zreformować rynek finansowy. Brytyjska ekonomistka Ann Pettifor, należąca do londyńskiej grupy Green New Dealers, porównała przebudowę systemu monetarnego, zalecaną przez UNCTAD do decyzji Roosevelta o nacjonalizacji złota.

 

W stronę „zeroemisyjności”

MFW i Bank Światowy naciskają na szybkie zmiany, spodziewając się kolejnego krachu. „Przez ostatnie 11 lat światowa gospodarka przetrwała na diecie banków centralnych – niskich stopach procentowych i dzięki kreacji pieniędzy, ale ten bodziec jest obecnie stopniowo wycofywany” – ostrzegał w ub. roku Larry Elliot na łamach „The Guardiana”. W jego przekonaniu, obecny kryzys kapitalizmu jest bardziej dotkliwy niż w latach trzydziestych XX wieku, ponieważ wszystko, co było wtedy naprawdę potrzebne, to pobudzenie wzrostu, zapewnione przez nowy ład, tani pieniądz, surowsze kontrole finansów i zbrojenia. W dzisiejszym kontekście taka strategia nie sprawdzi się. Autor analizy argumentuje, że należy całkowicie odrzucić ideę wzrostu, ale trudno do tego przekonać społeczeństwo.

 

Elliot pisze, że konieczne jest zwalczanie globalnego wzrostu populacji, zwłaszcza w krajach Afryki i ustanowienie nowej Światowej Organizacji Ochrony Środowiska, która byłaby w stanie nakładać podatek od emisji dwutlenku węgla na całym świecie.

 

Sekretarz generalny ONZ Antonio Gutteres, który zwołał ubiegłoroczny nadzwyczajny szczyt klimatyczny, apelował, by we wrześniu tego roku – po niepowodzeniach katowickiego COP 24 – światowi liderzy przyjechali do Nowego Jorku z planami ograniczenia emisji dwutlenku węgla do zera w perspektywie 2050 roku.

 

Po szczycie sekretarz był rozczarowany, mimo że niektóre kraje – Rosja obiecała ratyfikować porozumienie klimatyczne – zapowiedziały zwiększenie swoich zobowiązań albo co najmniej ich rozważenie.

 

Droga do zerowej emisji netto, to coś, co właśnie odkrywamy – komentował Laurence Tubian, były ambasador Francji ds. klimatu i dyrektor generalny Europejskiej Fundacji Klimatycznej. – Ale najwyższe poziomy rządu nie są jeszcze zaangażowane – ubolewał.

Do połowy wieku kraje mają odwrócić 150 lat bardzo szybkiego rozwoju gospodarczego, opartego na paliwach kopalnych. Była kolumbijska negocjator ds. klimatu, Isabel Cavelier zauważyła, że zmiany w całej gospodarce nie mogą nastąpić, „chyba że będzie to wynikało z silnej woli głów państwa”.

 

Nowy rząd Danii, mający ambitne cele zmniejszenia emisji o 70 procent do 2030 r., zmienia strukturę procesu decyzyjnego, powołując komisję ds. zmian klimatu, przed którą odpowiedzialne będą wszystkie inne ministerstwa. To przykład – według ekspertów – reorganizacji rządów w pożądanym kierunku – komentowała Rachel Kyte, szefowa SE4All i specjalny przedstawiciel sekretarza generalnego ONZ ds. SE4all (zrównoważona energia).

 

Kobieta wezwała podczas sesji ONZ do ustanowienia „nowego Bretton Woods”, by naprawić globalny system finansów poprzez dekarbonizację gospodarki. – Musi być nowy szczyt (…), zorganizowany przez sekretarza generalnego ONZ António Guterresa z udziałem liderów z Chin, UE i USA przy stole w celu przekształcenia systemu światowego i dostosowania wszystkich inwestycji publicznych do działań na rzecz klimatu – powiedziała Kyte publiczności w Nowym Jorku.

 

 

Agnieszka Stelmach

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij