Dzisiaj

Dekonstrukcja po katolicku: Born in the USA! Pierwsze i ostatnie pokolenie amerykańskich degeneratów

1969 i 1991 – to lata, w których powstały filmy Easy RiderHarley Davidson and the Marlboro Man. Te dwie daty łączy odcinek podróży (kontr)kulturowej, podczas której męskość zatraciła swój smak, a wyrzutki społeczeństwa stali się bohaterami. Gdy spojrzymy krytycznie na drogę, którą przebyło kino, stanie się jasne, jak podstępnym wirusem jest liberalizm, który tak barwnie opiewała kultura masowa lat 70-90.

Easy Rider oraz Harley Davidson i Marlboro Man to filmy głęboko wobec siebie kompatybilne, jak prolog i epilog. Pierwszy powstał zaledwie rok po symbolicznym wybuchu rewolucji seksualnej i otwiera epokę kontrkultury z otwartą przyłbicą. Drugi (zdecydowanie niedoceniony) otwiera epokę schyłkową, a więc szalone lata 90. To ostatni prawdziwy western przed śmiercią kina. Opowiada o mężczyznach, którzy nigdy nie dojrzewają i o tym, że na końcu każdej drogi jest… Bóg. Zderzenie tej myśli z nieprzekraczalnym bezsensem egzystencji stanowi doskonałą klamrę dla epoki, która ukształtowała nasze filmowe imaginarium.

Western na Harleyu

Wesprzyj nas już teraz!

Zaczynamy seans: LA CONTENTA BAR – walący się budynek obskurnego baru o latynoskiej nazwie, z pobielanymi ścianami i muralem z bykiem okiełznywanym przez człowieka w białej płóciennej koszuli; po drugiej stronie napis Liquors, beers and wines; obok taczka, opona i dwie siedzące postacie; podjeżdżają dwaj motocykliści…

Easy Rider opowiada o pierwszym pokoleniu degeneratów, którzy rzucili wyzwanie społecznym konwenansom. Bohaterowie grani przez Petera Fondę i Dennisa Hoppera kupują narkotyki od Meksykanów, po czym z (na oko) czterokrotnym narzutem sprzedają jakiemuś bogatemu snobowi. Ukrywają brudne pieniądze w baku Harleya pomalowanym na kolory amerykańskiej flagi. Te same barwy widzimy na kasku, który oczywiście jest używany wyłącznie jako ozdoba przytroczona do oparcia…

Wszystko ma być emblematyczne. Wszystko ma w rytmie rock’n’rolla wychwalać nieograniczoną swobodę, która nie dba na moralność i dobro innych ludzi, a jej znakiem jest błogi i beztroski uśmiech na twarzach bohaterów, którym wiatr rozwiewa włosy, a kokaina podtrzymuje poziom dopaminy. Stają pod motelem i krzyczą do obsługującego go mężczyzny „Macie pokój?”, ale ten trzaska im drzwiami przed nosem. Urażona duma wiedzie ich znów do krajobrazu iście westernowego, ale już współczesnego, ponieważ przy ognisku w szczerym polu zamiast koni widzimy motory, a zamiast wraku porzuconego wozu – przewróconego, zardzewiałego pickupa.

Czy w takim filmie może o „coś” chodzić? Czy może być w nim cokolwiek moralnego? Albo jakikolwiek ślad rozumnej refleksji? Tym bardziej, że to dzieło dwóch aktorów (scenariusz, reżyseria i produkcja), a aktorzy hollywoodzcy mądrością zazwyczaj nie grzeszą…

Pierwsze pokolenie degeneratów

Tak zaczyna się jazda pełna spotkań i przygód. Zbaczają do przypadkowej rodziny rednecków, by skorzystać ze stodoły i narzędzi, żeby załatać oponę w motorze. Mamy motyw południowej gościnności. Nasi dwaj „barbarzyńcy wolności” siadają z domownikami do stołu, a gospodarz pyta jednego czy mógłby zdjąć kapelusz i nie jest to pierwsze zdziwienie naszego długowłosego buntownika, gdyż dalej następuje modlitwa i podziękowanie za dary „w imię Syna Twego, Jezusa Chrystusa, Pana naszego”.

Żona o meksykańskich rysach jest katoliczką. Jeden z jeźdźców chwali głowę rodziny, że ma ładne gospodarstwo i okazuje mu szacunek, że nie każdy potrafi utrzymać się „na swoim” z własnej pracy. Jest w tym ten dziwny rys amerykańskiej kontrkultury – pewna „ekumeniczność”, umiejętność wejścia w dyskurs i docenienia dobrych cech, nawet jeżeli bohaterowi są one całkowicie obojętne czy wręcz obce.

Gdy bohaterowie docierają do komuny hipisów widzimy upojenie słodkim snem liberalizmu w jego pierwszej fazie, w której trwają jeszcze naturalne instynkty i pewne elementy organicznej ludzkiej wspólnoty. Są jeszcze są dzieci – mnóstwo dzieci (pomijając, jaki był ich los). Są potrzeby estetyczne (przedstawienie artystyczne wyrażające ich ideowe credo). Jest też namiastka struktury i ustroju społecznego – trudnią się drobnym rolnictwem na własne potrzeby. Na tym etapie mamy jeszcze chłonięcie „życia”, a nie komercyjną konsumpcję, w której człowiek jest celem wielkich korporacji.

Jest nawet… modlitwa. O dobre plony i dziękczynna za pożywienie, które otrzymali od innych i mogą „dzielić się z bliźnimi”. Społeczność wkracza więc w ten upadek kulturowy i moralny taka, jaką była przez wieki. Co więcej, przez cały czas zastanawiamy się do kogo oni się właściwie modlą i czy zaraz nie nastąpi rytuał przyjęcia „komunii” w postaci LSD – ale okazuje się, że na końcu wybrzmiewa gremialne: Amen.

Oczywiście jest w tym głębokie filozoficzne oszustwo. Człowieka żyjącego zgodnie z porządkiem natury (w małżeństwie i w uszanowaniu dobrych obyczajów odziedziczonych po przodkach) podmieniono na „człowieka natury” w rozumieniu rousseau’wskim – prymitywa żyjącego poza rozumnymi kategoriami dobra i zła, dla którego źródłem doraźnego szczęścia jest porzucenie cywilizacji i czerpanie radości z zaspokajania zwierzęcych potrzeb. To twórcy malują nam z poetycką emfazą w obrazkach, w których przeplatają się „wolna miłość” i kwitnąca wiosenna przyroda…

Reakcja społeczeństwa jest jednoznaczna. Miejscowi patrzą na nich spode łba, szeryfowie szukają pretekstu, by ich aresztować, czemu towarzyszy w jednym miasteczku komentarz, że „pajaca z długimi włosami” należałoby umieścić w celi dla kobiet, a tak naprawdę to wszystkich „zamknąć w klatce i pokazywać za pieniądze”. To się nazywa ludowe poczucie humoru – podsumowuje postać grana przez Jacka Nicholsona, która dołącza w pewnym momencie do naszych bohaterów. To w jego usta Fonda i Hooper wkładają słowa o tym, że społeczeństwo boi się ich, ponieważ są… „wolni”. Na marginesie, z dzisiejszej perspektywy można by zadać jedno pytanie: Gdzie jest owa wolność promowana przez liberałów? Bo dziwnym trafem, prawdziwa wolność osobista ostała się bynajmniej nie w stanach liberalnych, lecz w najbardziej konserwatywnych…

[UWAGA, SPOJLER] Pod koniec – jak pamiętamy – akcja osiąga swą kulminację w scenach w domu publicznym (pełnym symboliki katolickiej i monarchicznej, co pokazuje gdzie współczesna antykultura plasuje te dwa zjawiska) i na cmentarzu. Parafrazując Norwida, bruk sięga po ideał, gdy pijana i naćpana prostytutka zaczyna recytować Skład Apostolski. Po czym następuje bluźniercza orgia, pokazująca jak żywotne dla religii symbole (krzyż, różaniec) stają się w duszy współczesnego człowieka jedynie niezrozumiałym wspomnieniem z dzieciństwa i rzeczywistością zamkniętą na cmentarzu niczym w muzeum. Zatraca się sacrum, a przedmioty łączące nas bezpośrednio ze światem nadprzyrodzonym ulegają tej swoistej muzealizacji, w ramach której przedmiot uśmiercony dla świata, niespełniający już swojej roli, zaczyna żyć nowym, hermetycznym „życiem”, oderwanym od jego właściwego celu.

Easy Rider to film, którego który nie sposób postrzegać wyłącznie w kategoriach obyczajowych. Są w nim momenty, gdy kultura katolicka przemawia spośród łajdackiego otoczenia (ten dziwny paradoks, że gdy Amerykanie chcą coś symbolicznie powiedzieć o wierze, to sięgają właśnie po motywy katolickie, a nie protestanckie!). Jest i ogólne przesłanie, że dwóch degeneratów spotyka koniec, na jaki zasłużyli w swej bezsensownej drodze, której jedynym dostępnym szczytem jest obrazoburcza orgia.

Na dodatek na końcu bohater grany przez Hoppera (ten bez skłonności do refleksji) cieszy się, że są „bogaci” i „wolni”, ale drugi odpowiada: „Schrzaniliśmy to”, ale nie mówi wprost o co chodzi… W następnej scenie widzimy, jak dla zasady odstrzelają ich strzelbą dwaj przedstawiciele „uporządkowanego” społeczeństwa. Mamy tu zakończenie podwójnie otwarte, bo otwiera nową epokę w filmie, a jednocześnie nie stroni od towarzyszącej jej intuicji upadku

… i pokolenie ostatnie

O ile w Easy Rider „dziwacy” ignorujący tradycyjne zasady są wyrzutkami w purytańskim społeczeństwie, o tyle w Harley Davidson i Marlboro Man są już bohaterami, którzy „rozwalają system”. Dochodzi do podmiany. Antybohater staje się bohaterem. Jakby w epilogu narracji rozpoczętej w 1969 roku ktoś mówił: No i kto miał rację, wy pruderyjne burżuje?

Ale czy kontrkultura może mieć rację? Przecież w filmie z Mickym Rourke i Donem Johnsonem widzimy jasno, że bohaterowie są nie mniej pogubieni niż w Easy Riderze i de facto niezdolni do szczęścia, bo słynne amerykańskie pursuit of happiness (pogoń za szczęściem) wymaga zasad i ram, w których się odnajdujemy. Postać o pseudonimie Harley Davidson (znowu ta emblematyczność!) próbuje mówić coś o Bogu, o potrzebie transcendencji – jakiejś zasady, która porządkuje świat. Ale jest to szukanie po omacku. Z kolei jego kolega – Marlboro Man (!) – wszelką wiarę neguje, a jednocześnie widzimy, jak rani kobietę, która go kocha, ale nie może liczyć na nic więcej, niż przelotne odwiedziny…

To poszukiwanie Boga z jednej strony (jakby dalekie echo zapisanej w ludzkiej naturze potrzeby kontaktu ze Stwórcą) i niedojrzałość mężczyzny, który wygląda jak kowboj, ale ma jakąś tragiczną wyrwę w duszy, są kwintesencją duchowej kondycji lat 90. Z jednej strony brawurowo dogasają ostatnie płomienie zdrowego rozsądku i życia zgodnego z porządkiem natury, a z drugiej wkraczamy w epokę ostatecznego kryzysu męstwa i rodziny.

Prawdziwy mężczyzna (archetypicznie ukazany w naszej kulturze choćby pod postacią Robin Hooda), doświadczony w wojennych przygodach, marzy o jednym: o tym, by poślubić miłość swego życia i założyć z nią rodzinę. Marzy o domu pełnym dzieci, w którym żona czuje się bezpiecznie, a mąż jest dumny, że przekazuje swoje ideały następnym pokoleniom. Pamiętamy scenę z Robin Hooda z Kevinem Kostnerem, gdzie protagonista przy ognisku dzieli się z lady Marian takim właśnie marzeniem.

Harley Davidson and the Marlboro Man to opowieść o ludziach, których oczy są beznadziejnie zwrócone w przeszłość. Są gotowi ryzykować życie, by ratować bar przyjaciela, w którym spędzili przy piwie lwią część swego życia, ale nie są zdolni, by – dla własnego szczęścia – sięgnąć po głębszą refleksję na temat Boga (przywoływanego przez motocyklistę-filozofa), ani po odrobinę pokory, by przyjąć, że nie można zjeść ciastka i mieć ciastka, co wyraża scena desperackiej reakcji motocyklisty-agnostyka, gdy dowiaduje się, że jego ukochana wychodzi za mąż – nie z miłości, ale dlatego, że chce się wreszcie ustatkować.

Tak kończy się szalony rajd, który ciągnął się na ekranie przez trzydzieści lat. Jaki jest ciąg dalszy, wiemy aż nazbyt dobrze. Od lat 2000. mamy w popkulturze do czynienia z trupem odartym z dawnej werwy – odzwierciedlającym rzeczywistość, w której nihilizm nie ma już nawet pozorów czegoś atrakcyjnego, o czym pisałem już parokrotnie (linki poniżej).

Bowiem gdy Bruce Springsteen dobywał z siebie salwy zachrypłego entuzjazmu, wyśpiewując I was born in the USA, a bohaterowie kultowych filmów rozpuszczali dzikie serca na bezdrożach pustynnych prerii, w duszy narodu amerykańskiego zagnieżdżał się zdradziecki wirus, którego pierwszym objawem jest wyrzuty dopaminy, ale końcem – śmierć wszystkiego, co w człowieku piękne, szlachetne i twórcze…

Filip Obara

Zobacz także:

Słodki sen liberalizmu i epoka żywych trupów. Kiedy umarła kultura?

Kulturowe zombie i toksyczne wampiry. Dlaczego w XXI wieku nie powstają już arcydzieła?

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie