Epos rycerski o katolickim męczenniku za narodową sprawę Szkotów – tak najkrócej można by opisać kultowe dzieło z Melem Gibsonem w roli głównej. Ale czy Braveheart faktycznie zasługuje na miano filmu katolickiego lub choćby powstałego w orbicie katolickich zasad? Co do tego mam daleko idące wątpliwości…
Gibsona utożsamiamy z „twórcą katolickim”, ale zwróćmy uwagę na dwa fakty. Po pierwsze jest głównie aktorem i samodzielnie stworzył niewiele filmów. Jest reżyserem siedmiu produkcji, z których tylko jedną możemy określić jako katolicką (chodzi oczywiście o Pasję). Po drugie – jako aktor w „katolickiej” produkcji wziął udział po raz pierwszy dopiero w roku 2002 i był to film Byliśmy żołnierzami. Niedawno próbował sił w Ojcu Stu, ale wyszło, jak wyszło, czyli kiepsko (o tym filmie pisałem tutaj). Braveheart powstał w roku 1995 i nic mi nie wiadomo, by miał być manifestem katolickiego światopoglądu albo żeby sam odtwórca głównej roli tak go traktował. Mało tego, wątek katolicki został potraktowany po macoszemu, o czym zaraz.
O prawdziwej historii Williama Wallace’a napisano sporo. Celem tego tekstu nie jest rozstrzygnięcie, na ile film jest zgodny z rzeczywistością, ale ocenienie go z perspektywy katolickiej. Dlatego wspomnę tylko o tym, co należy do tematu. Po pierwsze Wallace jest bohaterem dwóch antagonistycznych „narracji”: prawica bierze go na sztandary, bo był patriotą, a do tego katolikiem; lewica zaś potępia go w czambuł, bo będąc patriotą i katolikiem, odznaczał się jednocześnie brutalnością (czego nie neguje bardziej wnikliwa prawica).
Wesprzyj nas już teraz!
Zobrazuję to na dwóch przykładach. W portalu Onet ukazał się swego czasu tekst Pamiętasz „Braveheart”? Mało jest filmów, które tak fałszują historię. Autor skupia się wyłącznie na okrucieństwach, których bohater dopuścił się walcząc z Anglikami, a ponadto wytyka twórcom bardzo luźne podejście do faktów z jego życia. Z drugiej strony, lata temu w nieistniejącym już portalu włoskiego środowiska TFP (pontifex.roma.it) ukazał się tekst (omawiany następnie w „La Stampa”, Vatican Insider i w polskiej Aletei), w którym stwierdzono jakoby największą bronią historycznego Wallace’a była jego „żarliwa katolicka wiara”, a fakt, że był wychowywany przez dwóch mnichów podniesiono wręcz do rangi jakiegoś pustelniczego życia (napisano, że ów „pół wojownik, pół mnich”, gdy wybuchło powstanie „nie nosił kiltu, ale habit” – pomijając ciekawostkę, że w tamtych czasach Szkoci nie nosili jeszcze kiltów).
W jednym wypada się jednak zgodzić z autorem tekstu w portalu Pontifex: w filmie z udziałem Mela Gibsona przemilczano katolicką tożsamość Williama Wallace’a. O tym będzie dalsza część tekstu, w której zapraszam Czytelnika do zwrócenia uwagi, co twórcy pominęli, a co… niepotrzebnie przekoloryzowali, odzierając tę opowieść z jej katolickiego potencjału.
Zmyślona kochanka szkockiego bohatera
Przed śmiercią (historyczny) William Wallace poprosił o dwie rzeczy: księdza, by móc odbyć spowiedź oraz swój psałterz, by mógł pomodlić się słowami króla Dawida. Scena ukazujące to nie pojawiła się w filmie. Podobnie zresztą, jak katolicyzm jako taki (z wyjątkiem sceny ślubu, którego w lesie potajemnie udziela Williamowi i Murron zakonnik).
Jeszcze ważniejsze – gdy próbujemy ocenić moralny wydźwięk tego filmu – wydaje się to, co twórcy samowolnie do niego dodali. Chodzi mianowicie o postać francuskiej księżniczki Izabeli, która została żoną następcy tronu, księcia Edwarda. Otóż, gdy rozpoczęło się szkockie powstanie, Izabela została niedawno odstawiona od piersi, a gdy Wallace umierał, wciąż była dzieckiem i jej noga nie postała jeszcze na angielskim dworze.
Po co więc twórcy dodali i tak mocno wyeksponowali tę postać (pomijając fakt, że gra ją Sophie Marceau)? Ano po to, by… przetrącić kręgosłup moralny opowieści. Proszę mi wybaczyć tak łopatologiczną odpowiedź, a ja tymczasem już tłumaczę o co chodzi.
Prawdziwy Wallace stracił z rąk Anglików ojca i brata, ale nie jest chyba nawet pewne czy miał żonę. Zatem dodanie żony (granej przez Catherine McCormack) wydaje się dobrym posunięciem, ponieważ przydaje (zresztą bardzo ładnie i klasycznie poprowadzonej) osnowy romansowej. Natomiast księżniczka Izabela jest tam, jak to się mówi, ni przypiął ni przyłatał. Zdradzić króla mógłby równie dobrze kto inny – bez wprowadzania tego miłosnego „trójkąta”.
Romans Wallace’a z Izabelą wprowadza symbolikę wręcz pogańską – jakby stawała się ona żywym trofeum szkockiego wojownika, który rzucił wyzwanie Anglii, a przy okazji posiadł jej przyszłą pierwszą damę. Wiadomo, że Izabela nie była zachwycona ze swego położenia (dlatego zdradziła męża – i politycznie i osobiście), ale mimo wszystko można podejrzewać, że zawarła małżeństwo w sposób ważny. Tymczasem Wallace od początku do końca nie okazuje najmniejszych skrupułów czy wyrzutów sumienia (z powodu współżycia z mężatką) czy też uczuciowego dylematu (biorąc pod uwagę, że dopiero co pochował swoją żonę, którą kochał uprzednio przez wiele lat).
Cały wątek romansu z Izabelą poprowadzony jest tak, jakby było to całkowicie normalne, że mężczyzna zdobywa przy okazji politycznej intrygi „łup” w postaci żony wrogiego księcia. Oceniając to z perspektywy ściśle katolickiej, niezależnie od motywacji czy okoliczności, tego typu współżycie należy uznać za grzech ciężki. To rzucałoby poważny cień na opinię Wallace’a jako „męczennika” za sprawę narodową. Dlaczego piszę, że rzucałoby? Oczywiście dlatego, że wątek ten jest zmyślony!
Wychodzi to tym gorzej, że wspólnym scenom Gibsona i Marceau towarzyszy tkliwa muzyka, a motyw przedśmiertnej spowiedzi, jak już wspomniałem, został całkowicie pominięty. Jedynym przełamaniem tej narracji jest fakt, że Wallace przed śmiercią myśli o żonie, natomiast Izabela jest pokazana sama. Możemy się oczywiście domyślać, że zgodnie z ówczesnym obyczajem skazany otrzymał możliwość przystąpienia do sakramentu pokuty, ale nie zostało to pokazane, co w sposób rażący zaburza moralny wydźwięk filmu.
Gdyby film powstał przed rokiem 1968, a więc w okresie obowiązywania w Hollywood tzw. Kodeksu Haysa, to o takim zakończeniu nie byłoby mowy. Katolicy z powołanej przez papieża Piusa XI Legii Przyzwoitości wymusili bowiem na twórcach z Fabryki Snów wprowadzenie szeregu zabezpieczeń moralności publicznej, w tym zakazu pokazywania seksu pozamałżeńskiego.
W tym sensie Braveheart – choć należy do panteonu wybitnych filmów naszych czasów – jest jednocześnie dzieckiem kulturowej rewolucji. I to w sposób najgłupszy z możliwych, bo „inkrustowany”. Wątek, który stanowi skazę w tym eposie rycerskim, został wymyślony niezgodnie z historią i dodany chyba tylko po to, żeby było bardziej pikantnie i żeby scena łóżkowa z Sophie Marceau przyciągnęła więcej widzów do kin. Jest to niezwykle ciekawy przypadek tego, jak ignorowanie zasad moralnych w imię zysku zaburza strukturę dzieła w punkcie tak ważnym, że zmienia wręcz jego istotę.
Pytaniem bez odpowiedzi zostanie zapewne: Na ile usposobienie samego Gibsona odegrało tu rolę? Czy wątek z Izabelą został napisany „pod niego”? Czy on nie protestował? W każdym razie, gdy spojrzymy na perypetię jego życia prywatnego, można podejrzewać, że coś jest na rzeczy…
Filip Obara
Zobacz także:
Co się liczy w produkcji filmów?
,,Braveheart”, to ogromny sukces kasowy, powszechne uznanie krytyki, a przede wszystkim: 11 nominacji i 5 Oscarów – w tym nagroda dla najlepszego filmu roku a także za najlepszą reżyserię dla Mela Gibson oraz za zdjęcia, autorstwa Johna Tolla („Wichry namiętności”).
Ciekawa jestem sukcesu, uznania, nagród, gdyby uwzględnić wszystkie zastrzeżenia autora powyższej recenzji i nakręcić film według jego sugestii.
Jak na hollywoodzki film jest wręcz przeciwnie do tego, co głosi tekst. Katolickich akcentów jest w sam raz aby się „nie ulało”, a przepiękna scena klękania szkockich wojowników (w tym oczywiście Wallace’a) przed bitwą w celu pobłogosławienia ich przez chudych skromnych księży na ZAWSZE ukształtowała we mnie wzór męskości. Co do romansu z księżniczką, to ci, co film widzieli parsknęliby śmiechem na „trofeum” – chyba jednak nietrafiona interpretacja, która więcej mówi o p. Obarze niż o relacji (i sytuacji) bohaterów. A ta końcowa plotkarska insynuacja jest obrzydliwa, choć w sumie w dziwny sposób dopełnia całość tej z lekka inkwizytorskiej (sic) „recenzji”…
1. To fim rozrywkowy i nie co filozować. 2. Wtedy Szkoci i Anglicy byli katolikami i nie trzeba mieszać religii do tej wojny o panowanie. 3. W 1953 r. w filmie „Stąd do wieczności” pokazano miłość między kawalerem i mężatką. 4. I tyle.
Dekonstrukcja, serio? Dlaczego katolik (jak rozumiem) na katolickim portalu nie może się oprzeć, by stręczyć lingwistyczny postmodernizm Jacquesa Derridy… Analiza to widocznie już zupełnie niemodne słowo, nawet wśród katolików.
ten film nie ma nic wspólnego z historią w USA mają straszny kompleks braku historii średniowiecza na swoim kontynencie i zmyślają geografię i fakty historyczne… i tak dobrze że nie nakręcili filmu w Kings Valley z Indianami …
Rozumiem rezerwację autora tekstu gdyż pisze on na portalu katolickim, i ma prawo osądzać filmy pod wzgledem relacji do Kościoła Katolickiego. Braveheart nie był dla mnie filmem katolickim, do głowy by mi to nie przyszło. Oglądałam to przez moje zainteresowanie historią Szkocji. Wydaje mi się że film nakręcono w okresie gdy wzmogła się walka polityczna Szkotów o niepodległość, która osiągnęła pewne apogeum w 2010, ale ciąg dalszy przed nami. Dzieło powstalo na bazie scenariusza Randala Wallace który później wydał powieść; amerykański scenarzysta inspirował się poszukiwaniem więzi z krajem przodków naturalnie Szkocją. Jego fantazja zapewne miała też źródłó w popularnych wersjach legend średniowiecznych tak jak je postrzegają Amerykanie. Do tego chęć zwiększenia atrakcyjnosci filmu przez dodanie wątków romansowych. Osobiście bylam zaskoczona historią z romansem z królewiczową angielską, moje racjonalne podejscie historyka mówiło że to absolutnie nieprawdopodobne i taka wizja razi w filmie majacym pokazywać fakty historyczne. Ale to nagminne we współczesnych filmach. Powiedzmy ze byłam gotowa to zniesć i wytrzymać dla reszty narracji dotyczacej walki o wolnosc Szkocji,. Ogólnie obraz byl naprawde udany i wart jest pamietania. A to, że nie byl katolicki, no cóż… Nie można oczekiwać tego po komercyjnym dziele z Fabryki Snow..
Bardzo dobry artykuł. Zwraca uwagę na omijanie katolickości filmowych bohaterów. W Braveheart zręcznie opuścić ostatnią spowiedź, w Czterech Pancernych przemilczeć chrzest Janka, a w Titanicu nawet nie zająknąć się na temat bierzmowania Rose i Jacka – i efekt jest dziś widoczny – młode pokolenie nie widzi potrzeby sakramentów. Niby niewinne spychanie sfery sakramentalnej z przestrzeni publicznej przynosi dziś takie owoce, jakich doświadczamy w tych bezbożnych czasach. Więcej takich artykułów! Trzeba otwierać innym oczy!
Braveheart nigdy nie był nazywany filmem dokumentalnym więc reżyser miał pełne prawo do swojej wizji. Równie dobrze można by się doczepić że serial :Janosik” nie mówi o prawdziwym Janosiku prawdy
W tym filmie tak naprawdę chodzi o to jak wtedy naprawdę wyglądała bitwa „na noże”. Myślę że tak naprawdę było jeszcze gorzej i krwawo. Ale Gibson dobrał sobie marnych historyków a posłuchał ekonomistów… Czyli oszustów w białych kołnierzykach. Ale kogo dziś interesuje prawda? Wszak dziś Czyngis Han czy Aleksander Macedoński są bohaterami, którzy wymordowali dziesiątki mln ludzi.
To film fabularny, osadzony w kontekście historycznym. Trochę zbyt ostra krytyka. Ten film to krytyka nadużycia władzy.