12 grudnia 2022

Dekonstrukcja po katolicku: Czy Arnold Schwarzenegger prawowiernie walczył z Lucyferem?

Filmu I stanie się koniec nie zaliczam do kategorii na tyle zły, że aż dobry – raczej do tych, o których mówimy: szkoda, że nie jest lepszy, bo byłby świetny. Ale jednocześnie jest on wręcz nadźgany katolicką symboliką i dlatego warto – w ramach cyklu „dekonstrukcja po katolicku”– zadać pytanie, jaki obraz katolicyzmu wyłania się z produkcji pochodzącej z protestanckiej Ameryki, gdzie w głównej roli wystąpił Arnold Schwarzenegger. Jakby nie było – z pochodzenia katolik…

Już samo imię głównego bohatera filmu End of Days – Jericho – zdradza, że film będzie upstrzony biblijnymi odniesieniami. Ale od początku przekonujemy się, że nie jest to chrześcijaństwo w jakimś „ogólnym” ujęciu, ale w kontekście stricte katolickim. Widzimy, jak kardynałowie zbierają się u papieża, by – jak co tysiąc lat – rozmawiać o powstrzymaniu szatana, który osobiście opanowuje ciało człowieka, aby o określonej porze dokonać zapłodnienia jednej określonej kobiety, która ma wskutek tego… urodzić antychrysta.

Jesteśmy w Watykanie, rok 1979 i już na początku mamy do czynienia z absurdalnym konceptem. Oto na straży świata przeciwko tym zamiarom księcia ciemności stoi… masońska sekta „Kawalerów Watykańskich”. Pewnie nie dowiemy się, czy miało to służyć ociepleniu wizerunku wolnomularstwa, zbudowaniu atmosfery tajemnicy czy też wynikało po prostu z ignorancji twórców, w każdym razie to wrażenie ignorancji będzie nam towarzyszyć przez cały seans.

Wesprzyj nas już teraz!

Patrząc na tę popkulturową powierzchowną recepcję katolicyzmu, przypomina się scena ze, świetnego skądinąd thrillera Seven, gdzie młody arogancki policjant, grany przez Brada Pitta, aby rozwikłać zagadkę morderstwa, musi sięgnąć do… Dantego. Kulturowego „dramatu”, jakim jest dla bohatera trudność odczytania klasycznego tekstu Boskiej komedii, nic nie odda lepiej niż jego własne słowa: Cholerny Dante, pieprzonemu pedałowi zachciało się pisać wiersze.

Ale jednocześnie twórcy próbują podejmować refleksję moralną. Ma narodzić się dziewczynka, której szatan chce użyć do realizacji swoich planów. Kawalerzy Watykańscy upierają się, że trzeba ją zabić, ale papież odpowiada: Jeżeli poświęcimy niewinne życie, nie będziemy godni zbawienia. Ta bezkompromisowość przenosi nas dwadzieścia lat później do właściwej akcji, kiedy los dziewczyny o imieniu Christine splata się z losem byłego policjanta z problemem alkoholowym, którego gra Arnold.

Jericho jest niewierzący i jako taki wkracza do najściślejszego starcia pomiędzy siłami wiary a mocami ciemności na ziemi, mając przekonanie o swojej ludzkiej wszechmocy. O tym przekonaniu świadczą choćby słowa wypowiedziane do księdza, który zawiaduje tajnymi działaniami przeciwko planom antychrysta: Mając do wyboru twoją wiarę i mojego glocka, wybieram glocka.

Motyw „przyjścia” szatana na ziemię oparty został o cytat z Apokalipsy św. Jana (20, 7): A gdy się skończy tysiąc lat, z więzienia swego szatan zostanie zwolniony. Słowa te, jeżeli już odczytywano je dosłownie, to w odniesieniu do panowania Chrystusa w okresie średniowiecza oraz do późniejszego buntu, jaki zrodził się w łonie ludzkości. Z kolei sam Lucyfer, w którego wciela się (nomen omen) Gabriel Byrne jest przedstawiony w sposób typowo hollywoodzki, jako przystojny, tajemniczy mężczyzna, który mówi powoli i miękko, uśmiecha się kącikiem ust i odnajduje szczególne upodobanie do uwodzenia kobiet i do okrutnych zbrodni.

W gąszczu chaotycznych motywów

Właściwie to nawet trudno spójnie podążyć za kolejnymi motywami, gdyż akcja toczy się dość chaotycznie, a ilość symboli i odniesień jest tak duża, że film jawi się bardziej jako kolaż, niż płynne wkomponowanie katolickich wyobrażeń w fabułę, jak miało to miejsce w przypadku Seven. Wśród odniesień do katolicyzmu mamy niewidomego księdza – który nawet nie wiadomo, czy istnieje – dającego wskazówki głównemu bohaterowi. I tu ni stąd ni zowąd okazuje się, że ów kapłan-widmo ma na imię… Thomas Aquinas, czyli po prostu Tomasz z Akwinu. Ale to tyle… ze św. Tomasza.

Wszystko w tym filmie służy jakiejś dziwacznej i nieuporządkowanej wizji twórców, tak że nagle widzimy – w roku 1999 – kościół, gdzie w prezbiterium jest tylko ołtarz, a nie ma „stołu” Novus Ordo, by potem przenieść się do podziemi i spotkać równie dziwaczną stygmatyczkę, „wieśniaczkę z Polski”, gadającą w podobnym języku, co satanista na początku filmu.

Walka dobra ze złem toczy się w niemniej chaotyczny sposób, przez który przeplatają się frazesy w rodzaju wypowiedzi księdza: Tylko człowiek o czystym sercu może pokonać czyste zło. Odnosi się to oczywiście do wewnętrznej walki samego Jericho, ale wydźwięk wydaje się być bardziej gnostycki niż katolicki, gdyż nigdzie w całym filmie nie ma odniesienia do łaski uświęcającej, do sakramentów, do mocy Różańca czy też do roli Tej, która zmiażdżyła głowę szatana. Właściwie można powiedzieć, że w jej miejsce wkracza… Arnold.

End of Days to sprowadzenie apokalipsy do popkulturowych kliszy, a szkoda, bo temat – nawet w tak uproszczonym, sensacyjnym ujęciu – daje duże możliwości. Ale do tego trzeba by innego spojrzenia na katolicyzm, niż tylko przez pryzmat figur w kościele i grzbietów książek w starej bibliotece. Film jest napchany katolickimi symbolami i od tej obfitości… pęka w szwach niczym niezbyt dobrze dobrana skóra na klacie Schwarzeneggera. Powiedzmy sobie szczerze, Terminator to to nie jest, ani nawet nawet żaden z niewybitnych artystycznie, ale do bólu klasycznych filmów z Arnoldem. Gdyby nie był tak zły, to można by powiedzieć, że ma potencjał refleksji może nie tyle teologicznej, ale na pewno religioznawczej.

Choć żaden z motywów nie jest rozwijany, tylko migają one przed naszymi oczami, to jednak trzeba przyznać, że jest kilka ciekawych. Gdy szatan wchodzi do ściśle strzeżonego miejsca, gdzie przechowywany jest jeden z księży zamieszanych w sprawę, strażnik mówi mu, że nie ma przejścia. Ale drzwi się otwierają, gdy zły stawia mu przed oczy jest najbardziej skrywane grzechy i zbrodnie, mówiąc: Chłopcy, który uwiodłeś zostawili na tobie swą woń. Pamiętaj, komu służysz. Mamy tu więc przynajmniej jasne odniesienie do tego, kto jest panem grzechu i czyimi niewolnikami się stajemy, popadając weń. W tym kontekście pada jeszcze jedno ważne zdanie: Największą sztuczką szatana było wmówienie ludziom, że nie istnieje.

Analiza wewnętrznego zła w człowieku to bodaj jedyny wątek, który mocniej zapadł mi w pamięć po ponownym seansie po latach. Gdy Jericho schodzi do satanistycznych kazamatów, gdzie ma dojść do stosunku Lucyfera z Christine, niewidomy strażnik wejścia mówi do niego: Masz w sercu nienawiść i żądzę zemsty – możesz wejść. Widzimy w tej scenie, jak wewnętrzny motyw działania człowieka może być w sprzeczności z jego zewnętrznym działaniem. Teoretycznie chce on uratować świat i pokonać szatana, jednak w sercu nosi te same uczucia, co jego przeciwnik. Zresztą sam Lucyfer w pewnym momencie przekonuje go, że są do siebie podobni, na co bohater odpowiada z humorem znanym z sensacyjniaków z Arnoldem: Myślisz, że jesteś zły? W porównaniu do mnie jesteś chłopcem z kościelnego chóru. Tym razem wypada to jednak bardziej groteskowo, niż stylowo… Można tu także zwrócić uwagę na katolicką definicję dobra, która obejmuje właśnie motywy wewnętrzne, a nie tylko prostą zewnętrzną ocenę pożytku lub szkodliwości danego uczynku, co jest tak charakterystyczne dla systemów liberalnych i protestanckich.

Jeszcze jedno jest oddane całkiem nieźle. Cynizm i pewność siebie, z jakimi książę tego świata dąży do celu, choć wie, że ostatecznie przegra. Jednak wypełnia swoje nienasycone pragnienie nienawistnego niszczenia i przez chwilę wygląda, jakby nikt nie mógł mu się postawić… oczywiście z wyjątkiem Schwarzeneggera, który ostatecznie przechodzi ekspresową przemianę wewnętrzną i odbywa brawurową walkę z szatanem w nawie głównej kościoła.

I stanie się koniec – film naznaczony „końcem kinematografii”

Będzie to moja całkowicie autorska interpretacja, z którą nikt nie musi się zgadzać, ale powiem, że End of Days to obraz naznaczony końcem kinematografii, a przynajmniej pewnego jej etapu…

W tekście Słodki sen liberalizmu i epoka żywych trupów. Kiedy umarła kultura? zastanawiałem się nad tym, co wydarzyło się na przełomie lat 90. i 2000, dochodząc do wniosku, że ostatnia dekada XX wieku była momentem schyłkowym kultury, którą znaliśmy (liberalnej, ale bazującej jeszcze na tradycyjnych wyobrażeniach). Wraz z odejściem od „stereotypów płciowych” (mężczyzną i kobietą stworzył ich) podważone zostały same podstawy naszej egzystencji jako ludzi. Utraciliśmy wigor kulturowy, a filmy akcji, które powstają po roku 2000 nie mają już tej świeżości i oryginalności, jaką nadawały jej szalone dekady od lat 70. do 90.

Film o walce Schwarzeneggera z szatanem nakręcono w roku 1999 i poczytuję to w kategoriach symbolicznych. Nie wiem, czy film byłby lepszy kilka albo kilkanaście lat wcześniej, ale mocno czuć już w nim drażniącą woń „odgrzewanych kotletów”. Obecne czasy, dla których cezurą jest nowe milenium, uważam za epokę „post-ludzką”, ponieważ nie ma już, co wycisnąć z człowieka, który najpierw odszedł od Boga i katolickiej wizji porządkującej życie i świat, by potem „przehulać” swoje człowieczeństwo w trwającym od rewolucji seksualnej liberalnym karnawale. Dlatego też, jak sądzę, film o tematyce eschatologicznej nie mógł udać się bez głębszego sięgnięcia do katolickiej egzegezy biblijnej czy choćby nauki wspomnianego wcześniej Akwinaty.

Trochę szkoda, bo Arnold nie ucieka w swojej autobiografii od faktu, że wychował się w katolickim środowisku, po czym zakochał się w dziewczynie z katolickiej rodziny, z którą wziął ślub również katolicki. Kiedyś, gdy przestał już być gubernatorem Kalifornii, wypowiedział takie zdanie na temat zaangażowania w politykę: Dorastałem jako katolik, chodziłem do kościoła, chodziłem do katolickiej szkoły, uczyłem się Biblii i katechizmu. I z tamtych dni pamiętam termin, który jest aktualny i dziś: serce sługi. Oznacza to służenie czemuś większemu niż ty sam. To, czego potrzebujemy teraz od naszych wybieranych przedstawicieli, to serce urzędnika państwowego. Potrzebujemy urzędników państwowych, którzy służą czemuś większemu niż ich własna władza lub własna partia. Potrzebujemy urzędników państwowych, którzy będą służyć wyższym ideałom, ideałom, na których powstał ten kraj, ideałom, do których odwołują się inne kraje.

Co ciekawe, w ubiegłym roku do katolickiego ślubu przygotowywała się również córka Arnolda, Katherine, która o naukach przedślubnych wyraziła się, że były one „niesamowitym darem”, a ze swoim mężem, jak wyznała, poznała się w kościele. Jak widać katolicyzm chodzi po rodzinie Schwarzeneggerów i choć dla samego Arnolda pewnie już wiele czasu nie zostało, to miejmy nadzieję, że coś „wychodzi”. Jeżeli nie w sferze prawdziwie katolickiego imaginarium na ekranie, to przynajmniej w jego… sercu.

Filip Obara

Dekonstrukcja po katolicku: James Bond jako agent rewolucji seksualnej

Dekonstrukcja po katolicku: James Bond jako agent rewolucji seksualnej

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij