2 października 2022

Dekonstrukcja po katolicku: Czy „Cobra Kai” wyraża nadzieję na odrodzenie ludzkości?

Serial Cobra Kai to fenomen nie tylko w skali Netflixa. Produkcja z grubsza mieści się w konserwatywnych ramach nie tylko dzięki temu, że jest kontynuacją serii Karate Kid z lat 80. To przede wszystkim świadectwo, że współczesny człowiek jest coraz bardziej zmęczony stagnacją liberalnego świata, i że zaczynają ciążyć mu na co dzień kajdany poprawności politycznej. Wiemy co karate wniosło w rzeczywistość kalifornijskich nastolatków z Cobra Kai, ale co serial wnosi w naszą refleksję nad współczesnym stanem człowieczeństwa?  

W latach 80. i przez kolejne dwie dekady powtórek śledziliśmy losy Daniela Larusso, który przełamywał swoją słabość pod okiem swojego senseja, pana Miyagi. Amerykański bohater wojenny japońskiego pochodzenia był uosobieniem filozofii Wschodu z ewidentnymi inspiracjami chrześcijańskimi, takimi jak jego nauki na temat miłosierdzia. Pan Miyagi nie tylko zastąpił ojca nastoletniemu Danielowi, ale był też archetypicznym wcieleniem bohatera, stanowiącego w opowieści źródło równowagi – dzięki swojej mądrości i dojrzałemu męstwu, które tak rzadko dziś spotykamy.

Serial Cobra Kai to podjęta po latach kontynuacja losów Daniela Larusso i jego ringowego przeciwnika Johnny’ego Lawrence’a, który walczył w kimonie mrocznego dojo o nazwie Cobra Kai, z dwoma socjopatycznymi szaleńcami w rolach sensejów. W produkcji Netflixa – której 5. sezon właśnie „wjechał” na platformę – wierność oryginałowi to nie tylko ukazanie emocjonujących wewnętrznych zmagań młodych, rodzących się wojowników. To też osadzenie akcji w de facto konserwatywnym imaginarium. W Cobra Kai nie ma propagandy LGBT (co czyni z serialu wyjątek na tle innych produkcji Netflixa), a jeżeli wspomina się o „osobach transpłciowych”, to ku powszechnej drwinie całej klasy w kalifornijskim liceum. Jest ukazany dramat wykolejonego Johnny’ego i jego droga ku moralnej przemianie, a w ostatnim sezonie pojawia się nawet… wątek pro-life!

Wesprzyj nas już teraz!

Wartości, jakie propaguje produkcja, to dyscyplina, samokontrola, szacunek dla starszych, męstwo, dojrzałe ojcostwo i odpowiedzialność. W Cobra Kai stary świat z hukiem (i bólem!) wkracza w miękką rzeczywistość współczesnej Kalifornii (podobnie jak w Ostatnim najemniku z Jean-Claude Van Dammem ma to miejsce we Francji). Zresztą kontrast jest na wyciągnięcie ręki również po drugiej stronie ekranu. Wystarczy pooglądać programy o Cobra Kai, w których YouTuberzy produkują się, rozmawiają z aktorami, a w jednym przypadku nawet próbują udawać… złych twardzieli, czego uczy ich serialowy Chozen (Yuji Okumoto). Dwóch YouTube’owych lamusów szczerzy zęby, wypina cherlawe piersi, ale iskra nie idzie… Na tych filmikach widzimy „cis-genderowych” osobników, ubierających się w infantylne t-shirty, spod których wyglądają dziwaczne tatuaże. Za ich plecami widać jeszcze bardziej infantylne i osobliwe gadżety z filmów czy kreskówek robionych dla niewiadomo kogo.

W takiej rzeczywistości spotykamy raz jeszcze (wszystkich!) bohaterów Karate Kid. Ale serial to coś znacznie więcej niż próba zaspokojenia sentymentów starszych pokoleń kinomaniaków. Odnajdujemy w nich jak najbardziej aktualne pytania na temat zasadniczych kwestii życiowych…

 

W poszukiwaniu męstwa i odkupienia

Pan Miyagi (nieżyjący już w momencie, gdy toczy się akcja Cobra Kai) uczył młodego Daniela Larusso, że karate to sztuka wyłącznie defensywna. Ale sytuacja stawia Daniela przed koniecznością kontrofensywy i przy okazji dowiaduje się (spotykając po latach swojego dawnego przeciwnika z Okinawy), że styl Miyagi-Do to nie tylko obrona…

Potykanie się z męstwem – z dylematem: walczyć czy być biernym i pozwolić złu dominować – to chleb powszedni bohaterów. W nich samych dochodzi do walki pomiędzy wykrzywionym męstwem (współczesny miękki, akceptujący zło człowiek) a… innym wykrzywionym męstwem (twardziel uznający tylko prawo pięści).

Omawiając produkcję Netflixa w ramach serii o katolickiej dekonstrukcji, trzeba zauważyć, że w Cobra Kai nie ma prawdziwego męstwa, które realizuje się wyłącznie na drodze cnoty. Takie męstwo reprezentował – choć na sposób wschodni – pan Miyagi. Nikt ze współczesnych bohaterów nie był w stanie wzbić się na takie wyżyny męstwa przeżywanego w skromności, prostocie i cichości. Ale potykanie się z męstwem to także problemy na linii ojciec-syn i ojciec-córka. Takich nie brakuje w serialu. Tu wypada wtrącić, że sam model rodziny państwa Larusso, żyjących bez zdrad przez dwadzieścia lat i wychowujących dzieci, również nie ma sobie nic rewolucyjnego. Podobnie jak fakt, że pomiędzy zakochanymi nastolatkami nie dochodzi do scen seksu, a co najwyżej do pocałunków – jak w oryginalnej serii Karate Kid.

Gdy przeszperamy amerykańskie portale chrześcijańskie w rodzaju Christian Post czy Thinking Christian, znajdziemy ciekawe analizy netflixowej produkcji. Zwraca się tam uwagę na motyw odkupienia, którego warunkiem jest przebaczenie. – Wybacz mi, Ojcze, bo zgrzeszyłem – słyszymy na początku trzeciego odcinka w sezonie trzecim. Po pierwsze, musimy uzyskać przebaczenie u Boga, potem przebaczyć innym, a wreszcie, co bywa najtrudniejsze, samym sobie – przekonuje dawny kumpel Johnnego, a obecnie pastor. Ale „przebaczanie jest sednem chrześcijaństwa” – dodaje. Innym razem ten sam bohater przekonuje, że „nie postępujemy słusznie, bo dobrze na tym wychodzimy, ale dlatego, że tak trzeba”. Jest to niewątpliwie wyraz odwagi, której brakuje dziś światu i której nie promuje współczesna kultura.

Jeden z protestanckich komentatorów wskazuje też, że postać Johnny’ego Lawrence’a jest jak wehikuł czasu, w którym widzimy jak w zwierciadle, że ideologia homoseksualno-genderowa zwyczajnie nie ma sensu. Przy wszystkich brakach, jakie cechują bohaterów Cobra Kai, można powiedzieć – co zauważa Jay Atkins na łamach Christian Post – że rozprawiają się one z lansowanym przez współczesną lewicę mitem „toksycznego męstwa”. Przywracają mianowicie pozytywny stereotyp mężczyzny jako tego, który potrafi walczyć w dobrej sprawie, użyć siły i nie bać się konsekwencji.

 

Walka zła ze złem…?

Cztery części Karate Kid, a teraz serial Cobra Kai świetnie ukazują cywilizacyjny dyskurs pomiędzy Wschodem i Zachodem, o którym wyraziście pisał swego czasu Okakura Kakuzō w swojej Księdze herbaty. Temat ninja i sztuk walki bynajmniej nie znika dziś z ekranu, ale wiele nowszych produkcji przechyla się zdecydowanie na Wschód, pomijając duchowe dziedzictwo Zachodu. Doskonałym przykładem jest debiut reżyserski Keanu Reeves’a z 2014 roku – Człowiek Tai Chi. Ta amerykańsko-chińska koprodukcja kręci się wokół mitycznego balansu wyobrażonego przez symbol yin-yang, ale brawurowa choreografia walk pozostawia uczucie pustki i pytanie: Po co to wszystko? To tylko balans dla balansu – bez jakichkolwiek transcendentnych wartości.

O ile w Cobra Kai także mamy do czynienia z szukaniem balansu (ale na gruzach cywilizacji chrześcijańskiej, gdzie wciąż skrywają się „okruchy prawdy”), o tyle w Man of Tai Chi obserwujemy raczej walkę pomiędzy demonem „okiełznanym” a demonem dzikim. To beznadziejny dramat pogańskiej duszy, w której nie ma prawdziwego dobra, a niechęć wobec bycia złym znajduje jedynie ową zmitologizowaną„równowagę” jako narzędzie do walki ze sobą.

Cobra Kai granice pomiędzy dobrem i złem są znacznie bardziej zniuansowane. Z jednej strony mamy do czynienia z resztkami chrześcijańskich wyobrażeń, ale z drugiej nie możemy nie widzieć, że człowiek post-chrześcijański zatraca nawet czysto naturalne elementy odwiecznej mądrości, które z kolei pozostały w jakiejś mierze w filozofii pogańskiego Wschodu. Kilkuwiekowa mądrość Miyagi-do w jakiejś mierze koresponduje z mądrością chrześcijańską, a na pewno wiele wnosi w zlaicyzowany świat bohaterów serialu. Jest to moment, gdy ze wstydem zauważamy, że poganie ze Wschodu zachowali w swojej kulturze większe przywiązanie do porządku naturalnego, niż my, do których Pan stworzenia mówił kiedyś słowami: Uznaj więc, że Pan, Bóg twój, jest Bogiem, Bogiem wiernym, zachowującym przymierze i miłość do tysiącznego pokolenia względem tych, którzy Go miłują i strzegą Jego praw.

Kiedy nauczę się łamać deski? – pyta pana Miyagi bohaterka Karate Kid 4. – Po co łamać deski? Zrobiły ci coś? Takie sztuczki nie uczą panowania nad własnym gniewem – odpowiada sensei. Zaiste, jak przypomina abp Fulton J. Sheen (w książce Miłość, która czeka na ciebie), „elementarną zasadą w stosunkach pomiędzy ludźmi jest poskramianie swojego gniewu”. Postawa pana Miyagi ma w sobie coś z autentycznego przywiązania do dobra, choć nie jest ono rozumiane stricte po chrześcijańsku. Ale w całej tej, ciągnącej się przez kilka dekad, sadze, niewątpliwie widać człowieka (twórcę), który poszukuje dobra, męstwa, a w pewnym sensie również – choć może nieświadomie – prawdy.

 

Kwiaty epoki post-ludzkiej

Myślę, że Cobra Kai to nie tylko udany powrót do przeszłości. To coś więcej. Żywe świadectwo głodu wartości, jaki toczy Zachód po tym, jak odszedł on od chrześcijańskich (a konkretnie katolickich) korzeni. Jest to głód najprawdopodobniej nieuświadomiony, ale pokazuje on, że twórcze źródła w duszy ludzkiej wciąż odzwierciedlają wpisane w naszą naturę poszukiwanie prawdy i dobra.

W tekście Słodki sen liberalizmu i epoka żywych trupów. Kiedy umarła kultura? pisałem o śmierci człowieka jako istoty kulturowej, którą zeżarła rewolucja seksualna. Cobra Kai daje tu pewną nadzieję, bo wpisuje się w dawną, mniej wyuzdaną, konwencję, a jednocześnie wnosi coś nowego, broni się jako samodzielne dzieło (zresztą oceny powyżej 8 na Filmwebie i IMDb, a ponad 90 procent na Rotten Tomatoes mówią same za siebie).

Bohaterowie serialu mają w sobie siłę młodości i pewną niewinność – nawet jeżeli inspirowaną latami 80. Okoliczności wyrywają ich ze zwyczajnego marazmu współczesnej rzeczywistości i skłaniają do robienia rzeczy, przed którymi wzdraga się liberalny świat. Walczą o relacje, o rodzinę, o sprawiedliwość, o słuszną sprawę. I co najważniejsze – wszystko przedstawione jest w realistycznej, a nie fantastycznej konwencji.

Budzenie w tych młodych ludziach – jak niegdyś w Dannym Larusso – duszy wojownika otwiera przestrzeń do zadania jeszcze poważniejszych pytań: Skoro nie wychodzi mi bycie ojcem, to jaki jest najwyższy wzór ojcostwa? Pragnę sprawiedliwości, ale gdzie jest jej źródło? Jaka jest prawdziwa miara dobra w tym, co czynię? Te pytania zadaje sobie dziś konserwatywna Ameryka. Czy zadadzą je twórcy Cobra Kai – to w sumie mało istotne, bo i tak doprowadzili widzów do określonego punktu, w którym odczytać można tęsknotę za niezmiennymi zasadami i wyższymi wartościami.

Jest to jednocześnie smutna refleksja nad tym, jak Zachód skapitulował wobec wychowania do męskiego życia. Cywilizacja, która stworzyła niegdyś etos rycerski, zdaje się obecnie ustępować przed różnymi obliczami Orientu – czy będzie to agresja muzułmańska, czy też rola wschodnich sztuk walki w kształtowaniu charakteru. Jest w tym ironia, że do rozbicia lewicowego betonu (którym sami pozwoliliśmy zalać rzeczywistość) próbujemy używać zapożyczonego pogańskiego systemu, a nie narzędzi poszukiwanych wśród własnych korzeni.

W każdym razie sukces serialu wydaje się być pozytywnym znakiem tego, że dla konserwatywnych treści znów pojawia się pewne miejsce w głównym nurcie. Oby te niespodziewane kwiatki epoki „post-ludzkiej” zwiastowały dalszy rozkwit. Tymczasem pozostaje czekać na to, co przyniosą kolejne sezony netflixowej serii, która – o dziwo – jest godna obejrzenia, a nawet uznania!

Filip Obara 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij