W Wietnamie Waszyngton wykrwawił prawie 60 tysięcy obywateli i wydał 120 miliardów dolarów z kieszeni podatników. Chociaż trupów po stronie komunistycznej było o pół miliona więcej, to na końcu okazało się, że Sajgon padł niczym Kabul za Bidena, a Jankesi świecili oczami przed całym światem. Dlaczego nigdy nie powstał amerykański film, który odważnie pytałby o ten grzech fundacyjny polityki wojennego zamętu, którą do dziś prowadzą waszyngtońskie elity?
Od początku amerykańskiego zaangażowania w Wietnamie powstało mnóstwo filmów o charakterze propagandowym, począwszy od Zielonych beretów z Johnem Waynem (1968), który miał pokazać jak ludzkim panem jest Amerykanin we francuskiej kolonii na Dalekim Wschodzie. Powstały obrazy o barbarzyństwie wietnamskich komunistów więżących amerykańskich żołnierzy (Łowca jeleni), ale także – teoretycznie na przeciwległym biegunie – te, które miały głosić bezsensowność wojny, czy to przez pryzmat samego teatru wojny, czy też ruchu hipisów (Full Metal Jacket, Urodzony 4 lipca, Hair).
Wietnam, który ukształtował pokolenie Amerykanów, powracał i po wojnie, umieszczając weteranów tamtych potyczek w niezliczonej liczbie filmów. Warto wymienić choćby klasyczny i fenomenalny dramat psychologiczno-socjologiczny Rambo, w którym widzimy, jak trudno wrócić do „normalnej” rzeczywistości po okropieństwach azjatyckiej wojny.
Wesprzyj nas już teraz!
Spośród wielu produkcji chciałbym wyróżnić dwie: Czas Apokalipsy Francisa Forda Coppoli i Byliśmy żołnierzami Randalla Wallace’a (twórcy Braveheart). Zestawienie tych dwóch dzieł daje doskonałą okazję nie tylko, by poznać realia wojny w Wietnamie, ale przede wszystkim porównać, jak różne mogą być duchy sztuki – w zależności od tego, czy twórców cechuje wrażliwość lewicowo-liberalna czy raczej konserwatywno-chrześcijańska.
Apokalipsa (bez) św. Jana
Choć nie podniósłbym ręki na Ojca chrzestnego, a dziwaczny w swojej atmosferze Rumble Fish należał niegdyś do moich ulubionych filmów, to nie mogę udawać, że wspomniana lewicowo-liberalna wrażliwość miała wpływ na kształt twórczości słynnego reżysera. Gdy mówimy o sprawach tak fundamentalnych jak życie i śmierć, a do tego w realiach wojny, które stawiają ludzi w obliczu ostateczności, to akurat światopogląd i duchowość mają kluczowe znaczenie nie tylko dla poprowadzenia narracji, ale przede wszystkim dla ducha opowieści i tego, jak oddziałuje ona na widza. Ale najpierw o tym, co w filmie ciekawe…
Mowa amerykańskiego generała na początku Czasu Apokalipsy (1979) pokazuje wyzwanie moralne, jakim była wojna wietnamska i uwydatnia wartości, jakimi mieli kierować się żołnierze: Tam w dziczy niełatwo oprzeć się pokusie bycia bogiem, bo w każdym z nas tkwi konflikt między racjonalnym a nieracjonalnym, między dobrem a złem… Rychło jednak zostaje zasiane ziarno wątpliwości i okazuje się, że dowództwo wie „więcej”, a więc to, co napływa ze skorumpowanego Waszyngtonu i to, co rodzi się w jego własnej głowie, oderwanej od prawdziwego pola bitwy. Bohaterowie rzucają wyzwanie pozorowanej moralności, a widz zaczyna się zastanawiać, kto ma rację – pozornie racjonalna generalicja czy pułkownik Kurtz (grany przez Marlona Brando), który odnosi sukcesy militarne, ale ponoć „całkiem zwariował”…
W Apocalypse Now świetnie oddano zderzenie kultur i zatopienie motywów amerykańskiej popkultury w azjatyckiej dżungli (przeplatanie się makabry z popkulturową estetyką wyraża też tytuł innego filmu, Hamburger Hill, co odnosi się do zmasakrowanych ciał żołnierzy przypominającym mielone mięso). Czołowe skrzypce w tym tyglu kulturowym gra motyw surfingowy, w który wprowadza nas podpułkownik Bill Kilgore (w tej roli Robert Duvall). To on wita znanego surfera w mundurze, mówi, że to dla niego zaszczyt i że od dawna podziwia jego technikę, szczególnie zwrotów. Kocham zapach napalmu o poranku – te na swój sposób kultowe słowa Kilgore wypowiada stojąc przy spadających pociskach i przygotowując się do surfowania po wietnamskich falach. Chwilę wcześniej popijał jakby nigdy nic kawę w helikopterze ostrzeliwanym przez przeciwników, a zaraz denerwuje się, że to właśnie jego ulubiony napalm spowodował wiatr i zniszczył fale, które miał ujarzmiać na desce…
Motywy są zresztą nie tylko popkulturowe. Pomijając sam fakt zainspirowania opowieści i niektórych postaci Jądrem ciemności Josepha Conrada, w filmie pojawia się scena, w której podporucznik Kilgore puszcza Azjatom cwał Walkirii rozpoczynający trzeci akt opery Wagnera podczas desantu helikopterów na oddziały komunistycznego Wietkongu.
Przechodząc do aspektów religijnych, dzieło Coppoli dobrze (choć pewnie nieświadomie) oddaje kryzys antropologiczny człowieka niewierzącego. Jedną ze scen ukazujących zatopienie w duchowej pustce zapełnianej zmysłowością i narkotykami jest ta, w której główny bohater (kapitan Willard grany przez Martina Sheena) spotyka francuską wdowę. Paląc opium, opowiada mu ona, jak jej mąż – zabijając Wietnamczyków, a potem wracając do rodziny – miał dylemat wyrażony słowami: Nie wiem, czy jestem zwierzęciem czy bogiem. A ona odpowiadała: Jesteś jednym i drugim.
To rozpięcie pomiędzy zezwierzęceniem a urojoną „boskością”, płynącą z czucia się panem życia i śmierci w świecie, gdzie żadne moralne zahamowania nie obowiązują, wydaje się naturalne dla człowieka, który Boga i Jego praw nie uznaje za istotny punkt odniesienia. Nie ma tu moim zdaniem sensu wdawać się w artystyczne niuanse, trzeba to po prostu przyznać.
W ostatnich scenach dopływamy wraz z bohaterami do obozu pułkownika Kilgore’a i widzimy napis Apocalypse Now (Apokalipsa spełnia się teraz) na skale. Ale ta apokalipsa nie ma nic wspólnego z biblijną – jest typowym zapożyczeniem kulturowym, które odziera ze źródłowego sensu i korzystając z chwytliwej symboliki rzuca ją na manowce obłąkańczego zagubienia ludzkiej natury, która odwróciła się od Stwórcy i Zbawiciela.
W tym obszarze Coppola mógłby powiedzieć dużo więcej, a zamiast niesmacznych psychodelicznych scen erotycznych mógłby zaproponować ciągnącą się równolegle z akcją linię duchowości swojego obrazu, która mogłaby nadać mu wręcz mistycznego charakteru – gdyby tylko włosko-amerykański reżyser, teoretycznie katolik, nie zechciał porzucić swoich duchowych korzeni i spostponować przypisanego do nich imaginarium…
Duchy artyzmu i prawdziwej sztuki
Obejrzawszy Czas Apokalipsy można odnieść wrażenie, że realia wojny drenują dusze z wszelkich resztek wiary i człowieczeństwa, a cokolwiek tam pozostaje, to wpisuje się w enigmatyczny, milcząco-wrzeszczący, obłąkany, obojętny religijnie bądź pogańsko kultyczny miraż, zlany z elementów dalekowschodniej grozy oraz zachodniej pustki i tandety. Przy całym swoim kunszcie i oddaniu obłędu wojennego w azjatyckiej dziczy Coppola zostawia widza z mniej więcej takimi odczuciami.
Dlatego dla kontrastu sięgamy po film z czasów świetności Mela Gibsona – Byliśmy żołnierzami (2002). Ta sama wojna, ten sam bezsens, te same okropieństwa – ale od początku spotykamy innego bohatera. Nie jest nim bynajmniej tajemniczy jegomość, jakim był kapitan Willard z Czasu Apokalipsy, rozwiedziony z powodu wojny, zachlewający się mocnymi destylatami w sajgońskim hotelu w oczekiwaniu na ponowne powołanie do walki w dżungli… W We Were Soldiers spotykamy pułkownika Hala Moore’a (postać historyczna), który klęka do wieczornego pacierza z piątką dzieci i rozbrzmiewa wspólne Zdrowaś Maryjo… To człowiek o silnym charakterze i twardym kręgosłupie moralnym, ludzki i w duszy oddany Trójjedynemu Bogu w Jego prawdziwym Kościele.
Tu też mamy „wojnę, której nikt nie rozumie” i też mamy niebo – zasnute dymem z amerykańskich śmigłowców, ale także to w znaczeniu nadprzyrodzonym, którego zabrakło u Coppoli. W filmie Randalla Wallace’a nie ma psychodelii, są normalnie ludzie i – pomijając sam fakt okropności wojny – wydaje się, że katolicka wrażliwość, którą wnosił Gibson w swoje filmy (również niereżyserowane) sprawia, że mamy do czynienia z innym wymiarem sztuki. Modlitwa w wojskowej kaplicy, którą spontanicznie odmawia Gibson z młodym oficerem to widok po prostu piękny, gdy widzimy dwóch mężczyzn, którzy klękają przed Najświętszym Sakramentem i powierzają swój los dobremu Ojcu i mądremu Panu, który jest prawdziwym władcą życia i śmierci.
W Byliśmy żołnierzami obecny jest Bóg i bliska jest perspektywa życia wiecznego. W Czasie Apokalipsy, gdy jeden z bohaterów, przeczuwając swoją śmierć, zaczyna coś gadać o swoich wyobrażeniach na temat trafienia do nieba, bardziej to przypomina eteryczny bełkot po LSD, niż jakąkolwiek recepcję wizji uszczęśliwiającej przez pryzmat rozumnej praktyki religijnej. Z kolei gdy widzimy postać katolickiego dowódcy graną przez Gibsona, klękającego nad trupami i modlącego się o zbawienie dla zmarłych, to widzimy, że w tym samym horrorze może być zupełnie inny duch.
Zresztą, co się dziwić skoro reżyser We Were Soldiers konstatował, iż: Bóg objawił Samego Siebie w osobie Jezusa Chrystusa. Nie poznałbym, kim jest Bóg, ani jak wygląda bez Jezusa. Wyposażony w owoce tego poznania twórca nie staje samotny i bezbronny wobec ogromu ludzkiego zła i cierpienia, a jego bohaterowie – cali we krwi i błocie – są w stanie zachować ducha i nie wpaść w otchłań zezwierzęcenia. Choć można dywagować nad rozległością artystycznej refleksji podjętej w Czasie Apokalipsy, to jedno jest pewne – duch prawdziwej, po arystotelesowsku pojętej, sztuki oddziałuje w Byliśmy żołnierzami. To ten film podnosi na duchu, a nie nurza w bagnie, to on pozostawia widza z uszlachetniającymi uczuciami, a nie ze smutnym wnioskiem, że człowiek to świnia – podanym w wysublimowanym artystycznym sosie…
Czego o wojnie w Wietnamie mówić nie wolno?
W Zielonych beretach pada pytanie od dziennikarzy: Po co Stany Zjednoczone prowadzą tę wojnę? Ale to pytanie zadawał każdy, więc samo powtórzenie go nie jest aktem artystycznej odwagi. Tym byłaby próba nieszablonowej odpowiedzi. Wszystkie amerykańskie filmy w jakiejś mierze idealizują morale armii amerykańskiej (bodaj z wyjątkiem dokumentu Hearts and Minds, który jako jedyny wzbudził kontrowersje). Ostatecznie wszyscy musieli przyznać, że zbrodnie amerykańskie miały miejsce (choćby masakra we wsi My Lai), ale nie jest to jedyny wątek, do którego należy podejść krytycznie…
Skoro mówimy dziś o sfanatyzowanej, lewicowej „kabale podżegaczy wojennych” w Waszyngtonie, to zadajmy pytanie, czy Wietnam nie jest czasem grzechem fundacyjnym ich polityki załatwiania brudnych interesów i poszerzania strefy wpływów przy użyciu machiny wojennej?
Tę wojnę prowadzi banda błaznów, którzy i tak w końcu zostawią ten cyrk – mówi kapitan Willard w Czasie Apokalipsy. Ale tego typu słowa to jedyna – i to niedoprecyzowana – krytyka jaka pada z amerykańskich ust pod adresem twórców zamieszania na Dalekim Wschodzie. W filmie Coppoli ów wątek „spiskowy” ciągną dalej (ale też nie za daleko) Francuzi, mówiąc, że Wietkong to pomysł Amerykanów i wskazując, że wszystko niekoniecznie jest tak jasne, jak maluje to waszyngtońska propaganda na temat rzekomej walki z rozplenieniem komunizmu na świecie. Walczycie o największe nic w historii – gorzko kwituje Francuz.
Jak wspomniałem, o masakrach mówić wypada, a raczej: skoro nie da się ich ukryć, to nie mówić nie wypada. Ale ma to ten mankament, że kiedy zgrywamy sprawiedliwych, bijąc się w pierś i skazując bezpośrednich sprawców (zresztą w tym przypadku wszyscy zostali potem uniewinnieni), to jednocześnie odwracamy uwagę od pytań o kulisy, a z historycznego punktu widzenia właśnie te kulisy wydają się najciekawsze…
Prawie 60 tysięcy poległych Amerykanów, nie licząc 20 tysięcy, którzy po wojnie popełnili samobójstwo i 150 tysięcy rannych. Około 900 tysięcy poległych po stronie sojuszu antykomunistycznego i prawie 1,5 miliona – po stronie komunistów. Wobec tego można zadać tylko jedno pytanie: Dlaczego komuniści wygrali i rozszerzyli swoje wpływy na cały kraj?
A może zdegenerowanym politykom w Waszyngtonie wcale nie zależało na wygraniu tej wojny? Może była ona tylko zasłoną dymną dla diabelskiej taktyki kontrolowania świata poprzez sianie zamętu? Może słynny jankeski „policjant” to tylko wymówka, bo tak naprawdę zło w czystej postaci, jakim jest komunizm, jest mu doskonale obojętne, a dziś wręcz sam po nie sięga w swoim lewicowym obłędzie?
Jankeska Ameryka (której przeciwstawia się Ameryka „oddolna”, stanowa, konserwatywna, szczerze wolnościowa i nieobłudnie przywiązana do pewnego zakresu chrześcijańskich wartości) wciąż występuje w roli wichrzyciela. Tak jak trudno powiedzieć, po co były interwencje na Bliskim Wschodzie, tak trudno prosto odpowiedzieć na pytanie, po co była wojna w Wietnamie. Intuicja podpowiada, że kluczem jest kreowanie chaosu na świecie i czerpanie z tego politycznych zysków – bo wartości u jankeskiej części Ameryki są za słabe, a moralność zbyt powierzchowna i faryzejska, by budować prawdziwy zachodni porządek.
Mimo to nadal utrzymywana jest narracja o szeryfowaniu światu i zapewne nie zmieni się ona, dopóki nowe pokolenie nie przejmie pałeczki pierwszeństwa w Partii Republikańskiej. Z polityką podżegactwa wojennego próbował skończyć Trump, więc podżegacze… skończyli z Trumpem. Być może właśnie w polityce fale tego szamba muszą się przetoczyć, żeby i w kinie pojawiło się dzieło bardziej „niepoprawnie” opowiadające o zaangażowaniu w Wietnamie.
Filip Obara
Rząd Bidena konsekwentnie przeciwko życiu. 11 pro-liferom grozi utrata wolności