Grease. Współczesna klasyka musicalu, ale w wydaniu, które przełamuje dawny – obyczajny – konwenans, proponując wyzywający niewstyd i oswajając z seksualizacją. To jedno z niewielu dzieł filmowych, które tak wyraźnie łączą obok siebie starego i nowego – stworzonego przez rewolucję seksualną – człowieka.
Kadr z Grease pojawił się już jako ilustracja do tekstu Słodki sen liberalizmu i epoka żywych trupów. Kiedy umarła kultura? Dlatego teraz czas zająć się samym filmem!
W pierwszej scenie widzimy, jak Danny (John Travolta) i Sandy (Olivia Newton-John) spędzają swoje upojne wakacyjne chwile na plaży. Muzyka nastraja mieszanką młodzieńczych uczuć i specyficznego patosu, który – z żywiołem oceanu w tle – można trochę pretensjonalnie określić „patosem natury”.
Wesprzyj nas już teraz!
Nie psuj tego – mówi Sandy do Danny’ego, który próbuje się do niej „dobierać”. Nie psuję, tylko czynię to lepszym – odpowiada chłopak. Niewiele jest obrazów filmowych, które w sposób tak pełny jak Grease zamykają w sobie dwa antropologiczne paradygmaty – niewinności i zepsucia. Dwie niemal dziecięce postacie na kalifornijskiej plaży aż promienieją niewinnością, ale już wkrótce świat po rewolucji seksualnej ma „wyzwolić” w nich zgoła inny żywioł…
Fantazja o utraconej niewinności…
Oryginalną i jakże symboliczną konwencję buduje już czołówka filmu, zrobiona w stylu kreskówki. Jest niewinność (Sandy jako księżniczka, która wstaje z łóżka, a białe gołębice podają jej szlafrok), ale także siła infantylnego (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) artyzmu. Rysowanie grubą kreską i sympatycznym kolorem ma w sobie coś nieodparcie ikonicznego. Zestawienie tej radosnej niewinności z „nowoczesnymi” wzorcami kulturowymi to istne krzywe zwierciadło, w którym widzimy wkraczanie w dorosłość, dla której atrybutami są nieskromne ubranie i styl bycia.
Nakręcone w 1978 roku Grease to doskonały wehikuł czasu dla widza, który chce ujrzeć rewolucję obyczajową w momencie przejścia, gdy nie przeżarła ona i nie zmieniła jeszcze człowieka. Akcja dzieje się w momencie, gdy głównemu bohaterowi wypadało jeszcze przyznać się, że nie „zaliczył” swojej dziewczyny podczas wakacyjnych spotkań u brzegu morza i… nikt go nie wyśmiał.
Wygląda na zbyt niewinną, by dołączyć do „Różowych” – mówi liderka licealnego dziewczyńskiego „gangu” na widok Sandy, która zapisała się do ich szkoły po przeprowadzce z Australii. Pada słowo pure, co można przetłumaczyć jako… zbyt czysta. Łapiemy więc moment, gdy w amerykańskiej kulturze popularnej dekonstruuje się samo pojęcie czystości i niewinności jako cnoty (usposobienia do dobrego, moralnego postępowania), które dotychczas stanowiły filary porządku społecznego.
Nie robi takiego wrażenia widok zepsutej duszy w zepsutym ciele. Ale gdy mamy do czynienia z osobami, których dusze wyrastają jeszcze z normalnego świata, a ciała dopiero przechodzą stopniową przemianę – to wrażenie musi być piorunująco przygnębiające. Nawet palenie papierosów przez dziewczyny było wówczas przekraczaniem jakiegoś rubikonu i robiły to wyłącznie we własnym gronie, a i tak jedna z nich stwierdza, że to „najobrzydliwsza rzecz”, gdy jej koleżanka popisuje się wypuszczaniem dymu.
Sandy opiera się tej transformacji przez cały film, by na końcu dojść do wniosku, że jeżeli chce być szczęśliwa z wybrankiem swego serca, to musi stać się taka, jak on oczekuje. Tu mamy końcowe sceny filmu, które znamy z plakatów i popularnych kadrów. Ale to nie jest Sandy. To jest krzywe odbicie. Ale rychło ta wykrzywiona gęba utrwala się i staje się twarzą człowieka po rewolucji seksualnej.
A jaki był wzorzec męski w Grease? Warto sięgnąć po analogię z innym – prawdziwie klasycznym i przepięknym – musicalem, The Sound of Music (o którym pisałem tu). Tam, w filmie z roku 1965, głównym bohaterem jest odpowiedzialny mężczyzna, który ma swoje wady – ostatecznie poskromione – ale jest ostoją wartości i bezpieczeństwa. Tu, w roku 1978, na ekran wkracza przystojny wrażliwiec w skórze fircyka. Tam rozkwit kobiecości i spełniona miłość – tu serce złamane przez młodzieńczą bezmyślność i ostateczna kapitulacja przed wzorcem Nowego Człowieka.
W całej swojej naiwności i niedojrzałości Sandy mimo wszystko staje się kobietą. Natomiast Danny aż do końca pozostaje podlotkiem, chłoptasiem, który w pewnym momencie sam wyznaje, że musi wziąć się w garść, gdyż ona… potrzebuje mężczyzny.
Poza ogólnym wydźwiękiem mamy w Grease mnóstwo scen wymownych dla naszych rozważań. Na przykład w scenie w samochodzie, w której Danny dał Sandy pierścionek, po czym próbował ją „zmacać” – ona ucieka jak poparzona i krzyczy, że nie będzie dalej siedzieć z nim w tym sin-wagon – wehikule grzechu. Choć narracja musicalu kreuje atmosferę współczucie dla Travolty, to jednak ich światy potykają się w sposób pełnoprawny – jej świat dziewczęcej niewinności nie jest ośmieszony, a jemu na niej zależy i widzimy, jak musi się dla niej zmieniać.
Sandy przychodzi z innego świata i ten świat, jak się okazuje, jest potrzebny nowemu – pogubionemu – światu. Ot, choćby w scenie, gdy liderka „Różowych” dowiaduje się, że jest w ciąży, to jedynie Sandy ofiaruje jej pełną współczucia pomoc, podczas gdy wszyscy inni tylko się z niej naśmiewają.
Film jest na tyle klasyczny, że pozwolę sobie na zdradzenie zakończenia, gdyż to ono najwięcej mówi o przesłaniu. Choć światy Danny’ego i Sandy są ze sobą w ciągłym napięciu i przez większość czasu to on musi ulegać, to jednak na końcu zwycięża świat rewolucji. Sandy zaczyna myśleć, że może być „kimś więcej, niż myślą, że jest”, czyli „zwykłą Sandrą Dee”, gdzie na celownik wzięto aktorkę, która w latach pod koniec lat 50. zrobiła karierę aktorską jako nastolatka, występując w rolach skromnych dziewcząt.
Ostatecznie to Sandy przechodzi metamorfozę i przychodzi po maturze ubrana jak – proszę wybaczyć dosłowne określenie – lafirynda. Paląc papierosa i gadając nie swoim głosem, staje się mroczną parodią samej siebie. Finałowa piosenka wyraża pragnienie bycia ze sobą, ale tak mocno pomieszane z wyuzdaną pożądliwością, że trzeba by być wychowanym w innym świecie, żeby zobaczyć rozmiar wypaczenia, jaki tam przebija. Travolta wijący się jak dzika bestia u stóp Newton-John zrobionej „na bóstwo” to obraz przykry, niesmaczny, a wręcz – bolesny.
Aż śmierć nas rozłączy… John Travolta i Kelly Preston
Nie paradoksem, a raczej po prostu smutną rzeczywistością jest fakt, że Amerykanie tak chętnie robią filmy o „prawdziwej miłości”, podczas gdy przez ich kraj od dekad przetacza się niszczycielska fala rozwodów, rozbijająca rodziny i w perz obracająca morale narodu. Wiadomo, że plaga ta w szczególny sposób dotyka elit – z hollywoodzką na czele. Aktorzy zmieniający żony jak rękawiczki to chleb powszedni tej branży. Ale czy wszystkie gwiazdorskie związki kończą się tak samo? Otóż, bohater zza kamery dzisiejszego tekstu udowadnia coś wręcz przeciwnego!
Z Kelly Preston – ekranową ślicznotką, za którą wzdychali amerykańscy nastolatkowie z lat 80. – poznali się na planie filmu The Experts w roku 1989. Dwa lata później postanowili pobrać się, a gdy to zrobili, podekscytowana Kelly powiedziała w wywiadzie, że przez kolejne 10 lat zamierza być w ciąży.
Tu należy zaznaczyć, że rozpatrujemy tę miłość i to „małżeństwo” w paradygmacie pogańskim. Z perspektywy katolickiej John i Kelly małżeństwem nie byli, gdyż zawarli jedynie kontrakt cywilny, który w każdej chwili mogli unieważnić. W jeszcze gorszym świetle stawia sprawę fakt, że owemu „ślubowi” towarzyszyła ceremonia scjentologiczna, gdyż Travolta należał wówczas do tej sekty. Jednak nie ulega wątpliwości, że oni sami byli całkowicie przekonani, że stanowią małżeństwo i w tym przekonaniu trwali do końca, podobnie jak nie ulega wątpliwości, że mieli najlepszą intencję tworzyć rodzinę i wychowywać dzieci. Jest w tym ironia post-chrześcijańskiego świata, ale jest też wartość, której próżno szukać u większości pupilów Hollywood.
Miłość ukazana w Grease pomimo wszelkich pozorów prawdziwości, była wybrykiem dzieciństwa. W przypadku Travolty i Preston ich miłość „małżeńska” trwała prawie 30 lat – aż do jej śmierci z powodu raka piersi. W większości tego typu miłości obraca się ona w swoje przeciwieństwo czy też po prostu ukazuje swoje prawdziwe oblicze – grzechu i nieuporządkowania, zdrady, zazdrości i rozdziału.
Co sprawiło, że w przypadku tych dwojga było inaczej? Nie podejmuję się odpowiedzi, gdyż byłaby ona oparta wyłącznie na domysłach. W każdym razie ich związek jest dobrym punktem odniesienia w rozważaniu dwóch modeli relacji miłosnych, które ścierały się ze sobą w omawianym filmie. Z jednej stronie mamy Sandy, pochodzącą z konserwatywnej rodziny, której szczęście najprawdopodobniej osadzone jest na trwałej podstawie, jaką stanowi religijne usankcjonowanie małżeństwa, z drugiej – Danny’ego, dla którego żadne podstawy i żadne ramy nie istnieją, a liczy się tylko uczucie.
Ktoś mógłby powiedzieć, że przypadek dwójki liberałów, Johna Travolty i Kelly Preston, udowadnia, że „prawdziwa miłość” – taka, jaką malują hollywoodzkie filmy – jest możliwa. Ale z drugiej wiemy, że to przecież tylko wyjątek od ogólnej tendencji, a zwykło się mówić, że wyjątki potwierdzają regułę. Dlatego zdecydowanie roztropniej będzie przyjąć, że to w połączeniu tych dwóch elementów – miłości w pełni jej chrześcijańskiego rozumienia i porządku opartego o sakramentalne łaski – znajduje się recepta na udane małżeństwo. I to nie tylko dla gwiazd z filmowego firmamentu…
Filip Obara
Dekonstrukcja po katolicku: James Bond jako agent rewolucji seksualnej