Jakiś czas temu w prawicowym portalu Breitbart ukazał się artykuł niejakiego Johna (nomen omen) Nolte’go, którego autor sugerował, że lewicowy Hollywood zabił młode gwiazdy. Chcielibyśmy, aby rzeczywistość była tak prosta? Jest niestety dużo bardziej złożona i dlatego nawet hipotetyczne odbicie od lewicy pola kultury nie rozwiązałoby problemu… Ale najpierw o Road House, który pod koniec lat 80. oglądaliśmy w Polsce pod (udanym tym razem) tytulem Wykidajło.
Odgrzany kotlet – wygląda dobrze, ale stracił smak
Przesłanie tego brawurowego mordobicia z Patrickiem Swayze’m można streścić krótko. Jest to klasyczna hollywoodzka promocja archetypu wojownika, który do upadłego walczy w imię zasad, a zarazem świetna metafora władzy. Czego więcej chcieć od rozrywkowego filmu z przełomu lat 80. i 90.?
Wesprzyj nas już teraz!
Protagonistą jest niejaki Dalton, który najmuje się w przydrożnym barze (tytułowy road house) jako kierownik ochrony, by wprowadzić porządek (tu jest element egzekwowania władzy nad podwładnymi). Bar jest prześladowany przez bandy rzezimieszków, którzy odstraszają klientów. Osobowość głównego bohatera jest złożona. Z jednej strony prowadzi koczowniczy tryb życia i utrzymuje się z bijatyk, a z drugiej jeździ dobrym, zadbanym samochodem (Mercedes-Benz 560 SEC z 1987 roku) i podobnie jak o samochód dba o… rozwój intelektualny. Jest bowiem zapalonym bibliofilem, choć nie obnosi się z tym. W postać kobiecą wcieliła się Kelly Lynch. Oprócz głównych bohaterów mamy też plejadę znakomitych ról drugo- i trzecioplanowych.
W tym roku ukazał się remake tamtego klasyka, który miałem wątpliwą przyjemność obejrzeć na Netflixie. Film o tym samym tytule próbuje być bardziej efektowny i to mu wychodzi. Ale tylko to…
Idealnie nijaki Jake Gyllenhaal (43 lata) i równie nijaka Daniela Melchior (27 lat) odgrywają role Daltona i jego dziewczyny, lokalnej lekarki Elizabeth Clay. Postać Daltona została spłaszczona i w pewnym sensie sparodiowana. Odjęto jej całą złożoność, czyniąc go biednym i pozbawiając pięknego, drugiego auta, a wraz z nim – części charakteru. Na dodatek od początku pieści się ze zbirami, którzy atakują przydrożny bar… odwożąc ich do szpitala. Nie dość, że zrobili z niego biedaka, to jeszcze frajera!
Nie ma sensu dłużej rozpisywać się o tych dwóch filmach, gdyż pierwszy należy po prostu obejrzeć, a drugi można sobie podarować (obejrzałem, żeby Państwo nie musieli – chyba że ktoś się nie zgadza z moją oceną?). Co jest natomiast istotne, to pretekst, jaki porównanie tych produkcji daje do refleksji na temat zmian w kinie, które odzwierciedlają globalną przemianę antropologiczną. A właśnie z powodu tej przemiany zwalenie winy na lewicę nie jest takie proste…
Więźniowie smartfona i ich osobowość
Wystarczy rzut oka na biografię któregokolwiek z wyrazistych aktorów wcześniejszych pokoleń, by przekonać się, jak otoczenie i styl życia kształtowały ich indywidualizm i niepowtarzalność. Nawet jeżeli w swoich poglądach pozostają przygłupami i agresywnymi lewakami (jak Robert DeNiro), to jednego nie można im odmówić: barwnych osobowości!
Pochodzący z Teksasu Patrick Swayze otrzymał w pakiecie od rodziców zarówno pierwiastek artystyczny (matka była właścicielką szkoły tańca, a on sam ćwiczył balet), jak i praktyczny (ojciec był kreślarzem – proszę sobie wygooglować co to znaczy albo przypomnieć piosenkę Staszka Staszewskiego). Jak każdy w tamtych czasach, zajmował się tym, co bezpośrednio go dotyczyło. Starał się o stypendium uniwersyteckie za osiągnięcia sportowe, ale kontuzja stanęła na drodze tym planom, a potem wykorzystywał umiejętności taneczne i znajomość sztuk walki w filmach.
Weźmy inny przykład kultowego aktora kojarzonego z archetypem męstwa: Clinta Eastwooda. Był człowiekiem pracy. Zarabiał na stacji benzynowej, a także jako ratownik i drwal. Potem służył w wojsku… jako instruktor pływania podczas wojny koreańskiej. Arnold Schwarzenegger przekonał go do ćwiczenia na siłowni, ale i bez tego był symbolem męskich cech, takich jak stateczność, słowność, waleczność, odwaga czy empatia wobec słabszych. Gdy zestawimy jego biografię z modelem wygodnictwa lansowanym przez „pokolenie Z”, widzimy jasno, że za męską twarzą Clinta Eastwooda stał model życia, w którym konieczność pracy wynikała z samego prawa rzeczywistości i nie było mowy o pieszczeniu się ze sobą.
Poszukując odpowiedzi na pytanie Dlaczego ludzie kina XXI wieku stracili osobowość?, natknąłem się na pojęcie homogenizacji kultury. Ujednolicenie i globalizacja osiągnęły swój szczyt w epoce, w której spędzamy po kilka godzin dziennie gapiąc się w ekran smartfona, a także porównując się do innych ludzi i zajmując wydarzeniami ze świata, zamiast skupić się na własnym podwórku i własnym życiu.
Towarzyszy temu zjawisko przytłaczającej dyktatury tłumu z jego upodobaniem do przeciętności. Jak dawno temu zauważył pisarz William Hazlitt: Smak powszechny z konieczności jest zepsuty proporcjonalnie do stopnia, w jakim jest powszechny. Bardziej metodycznie zajmował się tym tematem amerykański pisarz i filozof Dwight Macdonald. Kultura masowa jest bardzo, bardzo demokratyczna: odrzuca kategorycznie dyskryminację przeciwko komukolwiek, pomiędzy kimkolwiek i czymkolwiek. Wszystko wpada w jej młyn i wychodzi z młyna gładko starte – pisał.
Macdonald przeciwstawiał dawny paradygmat kultury ludowej nowemu wzorcowi kultury masowej: Człowiek masy jest samotnym atomem, takim jak miliony, nie różniącym się od milionów, które składają się na „samotny tłum”, jak słusznie David Riesman nazywa amerykańskie społeczeństwo. Folk czy lud to natomiast wspólnota, tj. grupa jednostek powiązanych wspólnymi interesami, pracą, tradycją, poczuciem wartości, uczuciami, coś jak rodzina, każdy z członków której ma specjalne miejsce i funkcję jako jednostka, a zarazem bierze udział w interesach grupy (rodzinny budżet), uczuciach (rodzinne kłótnie) i kulturze (rodzinne żarty). Skala jest dostatecznie mała, aby „robiło różnicę”, jak zachowuje się jednostka – pierwszy warunek ludzkiej (w przeciwieństwie do masowej) egzystencji.
I dodawał: W przeciwieństwie do tego masowe społeczeństwo, podobnie jak tłum, jest tak niezróżnicowane i tak luźno powiązane, że, jeżeli chodzi o ludzkie wartości, jego atomy dążą do układania się według najniższego wspólnego mianownika, jego moralność obniża się do poziomu najbardziej brutalnych i prymitywnych jego członków, smak do poziomu tych, co są najmniej wrażliwi i najmniej wykształceni. A poza wszystkim skala jest po prostu za wielka.
Z kolei o zjawisku „hiperdemokracji” czytamy w tekście Dokąd zmierzacie, Muzy? Czyli rzecz o homogenizacji i makdonaldyzacji kultury w portalu Unreal-Fantasy.pl. Wychodząc od przemyśleń José Ortegi y Gasseta, autor opisuje, jak miejsca dawniej elitarne (jak teatry czy sale koncertowe) napełniają się w naszych czasach niebywałym tłumem ludzi ze wszystkich klas.
Pojawia się tu jednak pytanie: co jest takiego złego w tym, że ludzie masowo zaczynają odwiedzać teatry etc.? Otóż sam tego fakt nie jest zły, gorsze jest domaganie się przez masy prawa do bycia przeciętnym, wręcz szczycenie się swoją typowością. W konsekwencji to właśnie ta przeciętność staje się dominująca i prowadzi do pewnego zastoju kulturalnego – ma miejsce zjawisko hiperdemokracji. Do elit mogą należeć tylko jednostki stawiające sobie jakieś cele i do nich dążące – tłum nie ma takich aspiracji, panuje kult wszystkiego co łatwe, w związku z czym masa jest bezradna w obliczu zagrożenia (nie przewiduje przyszłych wypadków) – czytamy.
Nawet antyfilozofowie XIX-wieku mieli przeczucie tego zjawiska, jak choćby Hegel, który mówił o „nacierających masach”. Anonimowy autor ze wspomnianego wyżej portalu ciekawie traktuje o psychologicznym aspekcie tego zjawiska: Psychika człowieka masowego niewiele różni się od psychiki dziecka, dla którego głównym celem jest ekspansja własnych życiowych żądań i potrzeb, oraz brak świadomości na temat zasług ludzi, które mu ową ekspansję umożliwili. Mówi się, iż masy są rozpuszczone, tak samo jak rozpuszczone jest dziecko, któremu nie ogranicza się żądań i potrzeb, i wpaja przekonanie o nadrzędności własnych interesów nad każdym innym.
W kulturze ludowej ton nadawał model życia zgodny z rytmem natury i rokiem liturgicznym, o czym ciekawie pisze Jan Maciejewski w książce Już pora miesiące i godziny (przy okazji polecam moją rozmowę z autorem w PCh24 TV). Praca ogrywała rolę warunkującą inne dziedziny życia. W kulturze masowej żywioł życia jest wypierany przez siłę przemysłu rozrywkowego, którego wytwory są oderwane od rzeczywistości. Wszyscy patrzymy na to samo, scrollujemy podobnego feeda i karmimy się tą samą papką – nasze uczucia, emocje i sentymentalne chwile w życiu wiążą się z tą samą muzyką, oglądamy te same filmy i seriale, w miastach oglądamy reklamy tych samych produktów. Jak w takim klimacie ma się kształtować ciekawa i oryginalna osobowość?
Popkultura i infantylizacja stylu życia
Z ekonomicznego punktu widzenia trudno byłoby wyjść poza komunały, że wielkie korporacje oferujące streaming filmów nie tylko niszczą resztki rytuałów wspólnotowych (kino, wspólne wypady po VSH/DVS i seanse filmowe w domu), ale i zaniżają poziom produkcji.
Do tego dochodzi rzecz równie oczywista, ale jednak – moim zdaniem – decydująca, jaką jest wspomniany wyżej smartfon. To wszystko prowadzi do kulturowego wykorzenienia i infantylizacji stylu życia. W normalnym świecie kształtowało nas doświadczanie rzeczywistości, a nie konsumowanie produktów (w tym kulturowych). Fascynacja muzyką czy filmem była mimo wszystko tylko przedmiotem naszego zainteresowania, a nie zastępowała nam realnego doświadczenia w ludzkiej wspólnocie. Nie dochodziło też do osobliwego „zlewania się” podmiotu (odbiorcy kultury) z przedmiotem (papką pseudokulturową, którą faszerujemy się na telefonie zatracając wyraźną granicę pomiędzy rzeczywistością a światem wirtualnym).
Jak jeszcze niedawno dorastająca młodzież była zainteresowana rzeczywistością, pokazuje jedna ze scen serialu z lat 90. – California Dreams. Był to typowy młodzieżowy sitcom, a scena, o której piszę, pokazuje jak młodszy brat głównego bohatera gra na automacie do gier ustawionym w lokalnym barze dla dzieciaków. Tak dziecinna i oderwana od rzeczywistości czynność, jaką jest „rąbanie” w gry wideo, budzi uśmiech politowania u starszego brata, który nie znajduje najmniejszego zainteresowania w tego typu rozrywce i pozostaje w dziedzinie realnego życia, którego główną treścią są muzyka (bohater jest liderem licealnej kapeli) i atrakcyjne rówieśniczki ze szkoły.
Serial California Dreams dostarcza zresztą jeszcze jednej cennej refleksji. Mianowicie, tam gdzie znika władza, zaczyna się po obu stronach gówniarzeria – widzimy jak demokracja wkracza do amerykańskich domów, gdzie ojciec nie jest już głową rodziny, a sami rodzice – wychowani na głupawej popkulturze – musieliby udawać kogoś, kim nie są, gdyby chcieli być poważni. A co powiedzieć dziś, gdy jest uznane za normalne, że dorośli mężczyźni spędzają czas przed telewizorem z podłączoną konsolą?
O postępującej infantylizacji pisał cytowany wcześniej Macdonald: To zlanie się publiczności dziecięcej i dorosłej oznacza: 1) infantylną regresję u dorosłych, którzy nie mogąc sobie dać rady z napięciem i złożonością nowoczesnego życia, chronią się w kicz, a ten z kolei utwierdza ich i zamyka w infantylizmie. I znów: Czyż nie czujemy tego, gdy nasze dzieci patrzą przez ramię, jak okraszamy nasze wiadomości czy posty w mediach społecznościowych sowitą ilością głupawych emoji?
Doświadczając rzeczywistości, jak miało to miejsce przed epoką smartfonów i totalnej izolacji, kształtujemy się jako podmiot poznający i wpływający na tę rzeczywistość. Konsumując – stajemy się przedmiotem machiny konsumpcyjnej. Znowu banał, ale jakże wymowny dla poruszanego tematu!
Pewna doza anonimowości (to, że każdy niósł ze sobą swoją historię i nie zdradzał jej publicznie w social mediach, lecz zachowywał możliwość dozowania jej według własnego uznania) sprzyjała barwności, podczas gdy dziś wszystko mamy podane na tacy i przestajemy się sobą interesować, poprzestając nieraz na pozorach. Bo i po co się interesować, skoro wszyscy jesteśmy zanurzeniu w takim samym globalnym środowisku kulturowym i lepiej po prostu spędzić upojnie czas pijąc koncernowe piwo i oglądając nową produkcję Netflixa?
Jaka jest odpowiedź na ten kulturowy upadek? Na pewno nie sentyment. Ten jest wsobny i nietwórczy. Może co najwyżej prowadzić do odgrzewania kotletów, co widzimy w kolejnych produkcjach. Odpowiedzią nie jest też zamknięcie się skansenie, bo ten nie ma szans rozlać się na rzeczywistość. A więc co? Przyznaję, że nie mam pomysłu… Może Państwu przychodzi coś do głowy?
Filip Obara
Zobacz więcej:
Słodki sen liberalizmu i epoka żywych trupów. Kiedy umarła kultura?
Kulturowe zombie i toksyczne wampiry. Dlaczego w XXI wieku nie powstają już arcydzieła?