Od momentu, gdy Clint Eastwood po raz pierwszy pojawił się na srebrnym ekranie jako Brudny Harry, kino zyskało postać, której nie da się wymazać ze zbiorowej świadomości. Choć zwolennicy rewolucji kulturowej pewnie by tego chcieli. Ale czy inspektor Callahan faktycznie jest ostoją konserwatyzmu?
Pod tekstem Dekonstrukcja po katolicku: James Bond jako agent rewolucji seksualnej jeden z czytelników napisał, że chciałby przeczytać podobną analizę postaci Brudnego Harry’ego. Podejmuję więc wyzwanie i zaznaczam, że jest ono nie tylko ciekawe, ale przede wszystkim nieoczywiste, gdyż seria pięciu filmów o Callahanie kojarzy mi się raczej z manifestem konserwatyzmu niż z bombą zegarową rewolucji…
Inspektor Harry Callahan pojawił się na ekranach kin bez technicznych fajerwerków. Lata 70-te, surowa, niemal teatralna konwencja, która pozwala skupić się na treści, bez hipnotyzowania widza. Cały efekt musiał leżeć tylko w dobrze napisanym scenariuszu i przekonującej grze aktorskiej. Pierwsza scena nie mogła lepiej wprowadzić tej kultowej postaci…
Wesprzyj nas już teraz!
Niezłomny glina z San Francisco w jak zawsze schludnym garniturze je hamburgera w podrzędnym barze. Gdy zaczyna się napad na bank po drugiej stronie ulicy, jakby nigdy nic – cały czas spokojnie przeżuwając swój niezdrowy lunch – rozwala paru bandytów, po czym do ostatniego rannego wygłasza kultowy monolog: Wiem, co myślisz. Wystrzelił sześć, czy tylko pięć razy? Prawdę mówiąc, w tym zamieszaniu sam straciłem rachubę. Ale skoro to Magnum 44, najpotężniejszy pistolet, który zrobi miazgę z twojej głowy, musisz zadawać sobie jedno pytanie: Czy mam farta?… I co, masz, śmieciu?
Po wypowiedzeniu ostatniego słowa widzimy, jak bohater przełyka resztkę swojego hamburgera. Inspektor Callahan nie ma dla bandytów nic innego, tylko czystą pogardę, nie skalaną żadną paplaniną o ich rzekomych prawach. Wysoce niepoprawny politycznie był nawet fakt, że ów śmieć, który patrzył prosto w lufę i w oczy Smitha, Wessona oraz Callahana, posiadał kolor skóry, który twardo niczym asfalt ulic San Francisco pokazywał nie rasizm głównego bohatera (jak chcieliby wyznawcy cancel culture), lecz jedynie jego przekonanie o równości wobec prawa. Od Callahana każdy, kto wchodząc w kolizję z prawem wyrządza krzywdę innym, słyszy ten sam monolog – niezależnie od koloru skóry.
Konflikt światopoglądowy pomiędzy postacią graną przez Eastwooda a przedstawicielami miasta narasta w kolejnych odsłonach serii. „Jesteś dinozaurem, Callahan, twoje idee nie pasują do obecnych czasów” – mówi komendant w czwartej części (Sudden Impact z roku 1983). „Jakie idee? Że zabójstwo jest zbrodnią i powinno być ukarane?” – odpowiada Brudny Harry, który w swojej niepozbawionej szlachetności pogardzie nie oszczędza nawet przełożonych, łącznie z burmistrzem San Francisco. On po prostu nie rozumie, jak jakakolwiek ideologia mogłaby zaprzeczać oczywistej normalności i rozsądkowi. Chodzi wyprostowany w tweedowej marynarce i wyzywająco sztywny w swoim przekonaniu o konieczności poszanowania prawa.
Brudny Harry i ślepy zaułek ucieczki przed przemocą
Pacyfizm państwowy jest jak inwazyjny antybiotyk. Zabija wszystko, nie ważne – dobre czy złe, a na końcu i tak nie mamy pewności, czy poradzi sobie z chorobą. Zachodnie społeczeństwa XXI wieku osiągnęły względne bezpieczeństwo, ponieważ obniżył się ogólny poziom przemocy. Wszyscy korzystamy z możliwości spokojnego chodzenia po ulicach, ale jest też druga strona medalu. Zło nie znika, podobnie jak choroba duszy, jaką jest skłonność do nadużywania przemocy w złych celach. Ale antybiotyk zadziałał w obie strony i kiedy zło agresywnie atakuje – dobrzy pozostają bardziej bezbronni niż kiedykolwiek. Uczniowie nie organizują już honorowych bójek o byle co za rogiem szkoły, ale z drugiej strony jesteśmy mniej skłonni do walki o wartości, a nawet do interwencji, gdy jakiś agresor czy chuligan panoszy się w miejscu publicznym.
Mówił o tym Arnold Schwarzenegger w dokumencie o Brudnym Harrym, podkreślając, że sukces filmu płynął właśnie z faktu, że pragniemy sprawiedliwości i czujemy się coraz bardziej bezbronni, dlatego z taką satysfakcją śledzimy losy bohatera, który z mocarnym rewolwerem bierze sprawy w swoje ręce i – nie oglądając się na kazuistykę prawną – pokazuje bandytom, gdzie jest ich miejsce.
Każda kolejna część filmowej opowieści o Brudnym Harrym pokazuje, jak na przestrzeni dwóch dekad postępowały upolitycznienie prawa i ideologizacja władzy. Ukazane na ekranie San Francisco lat 70- i 80-tych to świat estetycznie wciąż normalny, ale oficjalnie wchodzący już w sidła ideologii. Komendant wydaje Harry’emu absurdalne rozkazy, trzymając w ręku dymiące cygaro i do głowy by mu nie przyszło, że i to zostanie uznane za niepoprawne politycznie i zakazane, a on – szef policji – będzie podporządkowany… strażakowi odpowiedzialnemu za sikawkę na suficie. Z drugiej strony burmistrz w imię nowych koncepcji światopoglądowych występuje przeciwko inspektorowi Callahanowi, ale kiedy San Francisco wpada w coraz większe tarapaty i okazuje się, że ideologia nie ma mocy go uratować – wówczas włodarz miasta zwraca się do Callahana.
Brudny Harry i kolejne odsłony to cenne świadectwa czasów. Harry Callahan potyka się z pacyfizmem i feminizmem, nie wdając się w teoretyczne dyskusje, tylko po prostu robiąc swoje i będąc sobą – konserwatywnym dinozaurem chodzących po ulicach Kalifornii, gdzie obecnie strach i wstyd się poruszać ze względu na poziom przestępczości i obyczajowej degrengolady. Lecz dziś rządząca lewica nawet w sytuacjach podbramkowych nie dokonuje już symbolicznego „zwrócenia się do Callahana”, tylko bez mrugnięcia okiem pozwala na niszczenie kraju, czego jednym ze smutniejszych przykładów jest kryzys migracyjny za administracji Biden-Harris.
Studium postaci inspektora Callahana
Obyczajowość. To chyba jedyny aspekt, który można mocniej zdekonstruować. W pierwszej części dowiadujemy się, że jego żona zmarła. Scenarzysta mówił w jakimś wywiadzie, że Callahan jest typem samotnika, skupionego tylko na pracy i niewchodzącego w żadne bliższe relacje, zadającego się co najwyższej z prostytutkami. Wprawdzie ten teoretyczny rys nie znajduje odzwierciedlenia w samym filmie, a Brudny Harry – ginący gatunek twardego i opanowanego, ale nie pozbawionego empatii mężczyzny – oddziaływuje na kobiety, które bynajmniej nie oferują się komercyjnie, a z jedną nawet wybiera się na randkę. Oczywiście trudno spodziewać się, że samotny amerykański policjant będzie unikał przygodnych stosunków. Jednak motywy niezobowiązujących kontaktów intymnych nie są ani częste, ani zbyt istotne. Inaczej niż w przypadku Jamesa Bonda, nie stanowią one konstytutywnej cechy bohatera.
Prawo naturalne. Protagonista filmowej serii nie opowiada o swoich poglądach i nie wdaje się w przedłużone dyskusje – możemy jedynie domyślać się, jaki jest jego głębszy stosunek do świata wartości. Jest w nim coś z Rzymianina – szanuje prawo i sprawiedliwość, na tyle, na ile rozum ludzki jest w stanie je poznać. Życie ludzkie nie może być bez moralnego uzasadnienia odbierane, a jeżeli jest, to kara powinna być nieunikniona i symetryczna – tyle wiemy o przekonaniach Brudnego Harry’ego. Wiemy też, że jako stróż porządku uznaje on prymat sprawiedliwości nad prawem stanowionym tam, gdzie staje się ono nieskuteczne w zwalczaniu przestępczości. Tu warto przytoczyć dialog z burmistrzem, który mówi: „Nie chcę już więcej takich problemów, jakich narobiłeś w dzielnicy Fillmore. Zrozumiano? Taka jest moja polityka”. Na co inspektor Callahan odpowiada: „Jeżeli dorosły mężczyzna ściga kobietę z intencją popełnienia gwałtu, odstrzeliwuję drania, taka jest moja polityka”.
Wiara. O wierze, jak wiemy, we współczesnej kulturze mówić nie wypada. Nie wydaje się, żeby bohater kierował się jakimikolwiek nadprzyrodzonymi pobudkami. On po prostu wykonuje swoją robotę. Ale jedno można powiedzieć, na pewno przyświeca mu jakaś wyższa motywacja związana z systemem wartości, co pokazuje dialog z drobnym gangsterem, który kreuje się na „ideowego” przestępcę (w trzeciej części – The Enforcer z 1976):
– Callahan, jesteś po złej stronie.
– Jak to?
– Nadstawiasz tyłek dla tych, którzy mają cię za takiego samego drania, jak mnie.
– Nie robię tego dla nich.
– A dla kogo?
– Nie uwierzyłbyś.
Brudny Harry uchodzi za ikonę konserwatyzmu (przynajmniej na tle Hollywood). Nie zamierzam podważać tego obrazu, choć zaproponowałem pewne zniuansowanie. Ale jednocześnie trzeba zauważyć, że filmy te pokazują stopniowy rozkład amerykańskiej kultury. Kolejne ideologie – rozmiękczanie charakterów – mówienie o prawach bandytów kosztem praw ofiar – to prosta linia prowadząca do dzisiejszej degrengolady, w której politycy Partii Demokratycznej mówią o odbieraniu funduszy policji, podczas gdy dzikie hordy rasistów z BLM palą ulice za (już nawet nie cichym) przyzwoleniem Waszyngtonu.
Dlatego myślę, że sam Clint Eastwood, jak i Harry Callahan – podobnie jak wcześniej John Wayne i grane przez niego postacie – nie są wolni od wad, błędów i niedostatków, ale nie bez powodu są uważani za ikony konserwatyzmu. Z jednego powodu: że niezłomnie reprezentują zdrowy rozsądek na przekór poprawnemu politycznie światu, o co teraz tak trudno, w czasach powszechnego zniewolenia. Dziś człowiek prędzej zadaje sobie pytanie „czy nie będę miał z tego powodu kłopotów?”, niż „czy jest to moralnie słuszne?” – a od tego dylematu Brudny Harry był doskonale wolny. I choćby za to należy mu się miejsce w konserwatywnym panteonie. Jakikolwiek miałby on kształt.
Filip Obara
Dekonstrukcja po katolicku: Gran Torino – katolicka przypowieść o odkupieniu