Życzenie śmierci to pięcioczęściowa saga z legendarnym Charlesem Bronsonem w roli głównej. Powstała w czasach, gdy film zadawał jeszcze poważne pytania moralne. Czy obywatel może sam wymierzać sprawiedliwość w przypadku, gdy państwo przestaje funkcjonować? Katolicka teologia moralna udziela zaskakującej odpowiedzi na to pytanie!
Seria filmów powstawała w latach 70-90., natomiast dziś jej przesłanie powraca z niesłychaną aktualnością. Widzimy tam bowiem lewicowe miasta, jak Nowy Jork, Boston czy Los Angeles, w których dochodzi do niekontrolowanej fali przestępczości, a władza nie może nic z tym zrobić, bo ma ręce związane przez własną ideologię i przez skutki rozbrojenia obywateli. Dokładnie z tym samym mamy do czynienia dzisiaj, gdy największe miasta rządzone przez Demokratów przemieniają się w noclegownie dla ćpunów, a normalnemu człowiekowi strach wyjść na ulicę…
Człowiek, który chciał normalnie żyć
Wesprzyj nas już teraz!
Death Wish (1974) opowiada o architekcie, Paulu Kersey’u, którego ojciec zmarł podczas polowania, a on – choć już jako dziecko opanował sztukę strzelecką, a potem służył w Korei jako sanitariusz – jest pacyfistą przyjmującym wielkomiejskie obostrzenia jako normę.
Nie ma sensu rozpisywać się nad fabułą, gdyż jest ona banalnie prosta i to właśnie jest jej największą zaletą: bandyci zabijają żonę głównego bohatera, a on – widząc bezradność wymiaru sprawiedliwości – bierze sprawiedliwość w swoje ręce. Ale najpierw, aby po śmierci żony odetchnąć od nowojorskiego zgiełku, wyjeżdża zrealizować zlecenie w Tucson w Arizonie, gdzie słyszy od miejscowego inwestora: Nie znam tu nikogo, kto chodziłby bez broni, a bandyci wiedzą, że nie mogą się wychylać, bo ich odstrzelimy. Wyjeżdżając dostaje paczuszkę z prezentem pożegnalnym. Gdy wraca do swego apartamentu w Nowym Jorku, okazuje się, że jest tam rewolwer. Tak zaczyna się saga, która emocjonowała widzów kin, a potem telewizji i VHS-ów, przez kolejne co najmniej trzy dekady.
Saga filmów z Bronsonem jest esencjonalnie anty-lewicowa. To apoteoza zdrowego rozsądku i bezpardonowa krytyka zamordystycznej wielkomiejskiej degrengolady, która zabija amerykańskiego ducha i otwiera szeroko wrota dla najgorszych zbrodni i dewiacji. Protagonista, ku zdumieniu znajomych, zaczyna zadawać z pozoru oczywiste pytanie: Dlaczego się nie bronimy? I nie mija wiele czasu, a widzimy, jak wyciąga praktyczne konsekwencje ze swojego olśnienia.
Paul Kersey pod osłoną nocy oczyszcza ulice Nowego Jorku z najgorszej szumowiny, a burmistrz i policja, choć udają, że go ścigają, tak naprawdę są wdzięczni, że rozwiązuje problem, z którym oni sami nie mogli się uporać. Okazuje się, że przestępczość spadła o połowę, bo uliczne rzezimieszki boją czy nie trafią na tajemniczego mściciela.
W kolejnych częściach zmieniają się pobudki do zemsty oraz miasta, ale motyw przewodni pozostaje ten sam. W moim subiektywnym odczuciu ukoronowaniem serii pozostaje część III, w której mamy do czynienia nie tylko z najbardziej brawurową masakrą, ale także z dwoma wątkami, które czynią tę część wyjątkową:
Po pierwsze, Kersey otrzymuje od komendanta policji wolną rękę do rozprawienia się z dzielnicowym gangiem, a więc działa w majestacie prawa i tym razem bez żadnego dylematu moralnego (choć oczywiście nieoficjalnie). Mamy tu de facto do czynienia z typowo amerykańskim modelem zastępcy szeryfa, który nie potrzebuje żadnej oficjalnej nominacji potwierdzonej na papierze, bo wystarczy, że prawowity stróż prawa rzuci mu gwiazdkę i tym samym uczyni go uczestnikiem swego własnego urzędu.
Po drugie, mamy do czynienia z przebudzeniem ducha w lokalnej społeczności – powoli wychodzącej z cienia strachu pod wpływem tajemniczego lokatora, który nagle zaczyna strzelać do bandytów. W końcu mieszkamy w Ameryce – mówi nasz bohater, w którego słowach odbija się gorzka refleksja nad tym, jak lewicowa ideologia zabiła w ludziach dwumian odwagi i zdrowego rozsądku, który jest narodową cnotą Amerykanów. Nagle okazuje się, że sąsiedzi znajdują na dnie szuflad pistolety, a jeden z nich wygrzebuje nawet z szafy dwa ciężkie karabiny maszynowe z czasów II wojny światowej.
Życzenie śmierci 3 w spektakularny sposób pokazuje lokalny zryw, który jawi się niczym powstanie narodowe. Motyw ten jest prawdziwym ciosem między oczy dla ówczesnych, jak i dzisiejszych neomarksistów.
Życzenie śmierci a katolicka doktryna polityczna
Pan jest władcą życia i śmierci i udziela tej swojej prerogatywy władzom ziemskim w zakresie wymierzania sprawiedliwości. Choć samo pojęcie władzy może być płynne, bo może ją sprawować król, rząd, wódz plemienia, ale także głowa rodziny, to jednak jasne jest, że wymierzanie sprawiedliwości pozostaje w rękach władzy. Pytanie w tym kontekście brzmiałoby: Czy poszczególny człowiek może partycypować w tej prerogatywie?
Problem, nad którym się pochylamy, zakłada kryzys władzy nieradzącej sobie z utrzymaniem porządku i powstrzymaniem zła. Na przykładzie prawa do obalenia władzy niesprawiedliwej św. Tomasz z Akwinu mówi, że „przeciwko okrucieństwu tyranów powinno się występować nie na podstawie prywatnego przeświadczenia, ale publicznego autorytetu”. Oznacza to, że przywódcą takiego powstania powinny być osoby, które partycypowały wcześniej we władzy i nabyły potrzebnych konsekwencji.
Ale z takim ujęciem mamy problem, gdyż odwoływanie się do oficjalnego autorytetu byłoby w tym wypadku bez sensu. To właśnie skorumpowana władza na wszystkich jej szczeblach jest źródłem kryzysu. Z drugiej strony „wyłonienie” takiego autorytetu poprzez powołanie jakiegoś społecznego „komitetu” zostałoby natychmiast spacyfikowane przez władze miejskie (widzimy scenę jak policjanci odbierają „nielegalną” broń praworządnemu obywatelowi, a na dodatek żydowi, dla którego jest to jedyna obrona przed chuliganami). W takiej sytuacji okazuje się, że jedyny skuteczny sposób przeciwstawienia się złu, to sposób „pokątny” i w pojedynkę, niczym w westernach.
Tu dochodzimy do innego pytania, które po części jest odpowiedzią: Czy samozwańczo partycypując w prerogatywach władzy obywatel nie działa niejako metodą faktów dokonanych, tworząc tym samym zalążek nowej władzy? Jak widać w części III, tworzy się właśnie zalążek takiej siły społecznej, coś jakby poruszenie tej obszaru, w którym wśród członków społeczeństwa konstytuuje się zdolność do pełnienia władzy. Akwinata mówi o tym, że wspólnota, która ma moc wybrania władcy, ma też moc obalenia go – i znów pytanie, czy ta wspólnota, choć nie obala władzy, ma moc przejęcia części jej uprawnień?
Innym ujęciem będzie wskazanie na aspekt czysto moralny. Co jest bowiem alternatywą dla działalności samozwańczego mściciela? Jeszcze większy chaos i jeszcze większe zło. Stwierdza to nowojorski policjant, który wcześniej ścigał Paula Kerseya, a potem spontanicznie stanął po jego stronie. Na pytanie dlaczego, udzielił odpowiedzi rozbrajająco prostej: Albo ty albo oni. Po czym dodaje: Dorwij za mnie tych s…
Jeżeli obojętność wobec zła skutkuje jeszcze większym złem, które dotyka większości ludzi, a samosąd mniejszości skutkuje dobrem (większym bezpieczeństwem), z którego korzysta większość, to czy samosąd nie jest roztropnym wyborem? To pytanie zadaję ze świadomością jego makiawelicznego ładunku i nie ośmielam się udzielać na nie jednoznacznej odpowiedzi.
Cofnijmy się wreszcie do wspólnoty bardziej pierwotnej, w której władza państwowa we właściwym znaczeniu jeszcze nie istnieje bądź istnieje w zalążku, zbyt słabym, by poradzić sobie z przestępczością. Z jednej strony możemy wyobrazić sobie wspólnotę prymitywną (która powołuje radę, sąd albo coś w tym stylu), a z drugiej mamy archetyp samotnego mściciela z westernów, do którego ewidentnie nawiązuje saga z Charlesem Bronsonem. Kwestia władzy będzie tu niesamowicie płynna.
Kościół w legitymizowaniu władzy kierował się nieraz faktami dokonanymi, zgodnie z prostą logiką: istnieje w kraju władza legalnie wybrana, ale stała się ona tyrańska, dlatego lepsza będzie nowa władza (choć jej geneza jest nielegalna), ale moralnie lepsza i lepiej dbająca o dobro wspólne. Jest w tym ogromny realizm i roztropność Ale znów powstaje pytanie, czy istnieje stan pośredni, to znaczy sytuacja, w której nie tworzymy nowej władzy, ale sami wyręczamy nieudolną władzę?
Właściwa odpowiedź: CNOTA EPIKEI
Próbując udzielić katolickiej odpowiedzi na pytanie, czy bohater serii Życzenie śmierci miał prawo na własną rękę rozprawiać się z bandytami – jak widać wyżej – wikłamy się w pytaniach bez jednoznacznej odpowiedzi… Ale jest jeszcze jedna doktryna obecna w katolickiej teologii moralnej – bardzo mało dziś znana, a niesłychanie pomocna w rozwiązaniu tytułowego dylematu.
Chodzi mianowicie o cnotę epikei. W pojęciu tym zawiera się pełnokrwista dawka roztropności i zdrowego rozsądku, wolna od strachliwej kazuistyki. Co ono oznacza? Epikeia bywa tłumaczona jako cnota słuszności albo nadprawość, czy też bardziej precyzyjnie w kontekście naszych rozważań: nadprawność.
Chodzi o to, że prawo może nie przewidywać pewnych sytuacji, które wystąpią w rzeczywistości, a obywatel może – jak wskazuje Arystoteles – na podstawie rozumowego osądu domniemywać jaka była intencja prawodawcy i działać zgodnie z tą intencją, choć niezgodnie z literą prawa.
W praktyce: Jeżeli prawo zostało napisane po to, by zapewnić bezpieczeństwo, a właśnie bezpieczeństwo nie może być zapewnione inaczej, jak poprzez złamanie tego prawa, to zgodne z duchem prawa pozostaje działanie, które nie jest zgodne z jego literą. Epikeia to kierowanie się sprawiedliwością, nawet jeżeli wymaga to złamania przepisów.
Oczywiście, nie rozwiązuje to dylematu indywidualnego (bo ten zależy od sumienia i intencji osoby, która bierze sprawiedliwość w swoje ręce), ale wyznacza ramy problemu wywiedzione z filozofii realistycznej i doktryny tomistycznej.
Cnota słuszności nie jest obca amerykańskiej tradycji – również prawnej. Wystarczy przywołać sprawy ojców, którzy zatłukli na śmierć pedofilów, po czym albo byli uniewinnieni przez sąd albo już na etapie prokuratorskim nie dochodziło nawet do postawienia zarzutów. Z filmów opartych na tym motywie należy wymienić Taksówkarza z Robertem DeNiro. Bywa też ukazywana w krzywym zwierciadle, czego przykładem będzie Upadek z Michaelem Douglasem.
Jeszcze innym ważnym – i również dziś zapomnianym – kontekstem jest prawo obyczajowe. Czyż nie o tym są Chłopi Reymonta? Lokalna społeczność – niezależnie od naszej oceny sytuacji – diagnozuje problem, jakim jest niemoralne postępowanie jednej z kobiet, a na końcu dokonuje samosądu, w czym objawia się wola zbiorowości i de facto sankcja prawa obyczajowego mająca na celu przywrócenie dobra wspólnego i uniknięcie dalszego zła, jakim jest romansowanie przez mężczyzn z tą kobietą.
Gdy pracowałem na tym tekstem, kolega opowiedział sytuację ze swojej rodziny. Otóż, zdarzyło się, że mąż zdradził żonę i przeprowadził się do kochanki, a na końcu jeszcze unikał płacenia alimentów. Zamiast zastanawiać się nad prawnymi sposobami rozwiązania problemu, życzliwi sąsiedzi po prostu co jakiś czas spuszczali łomot niewiernemu mężowi. Można to potraktować jako przykład zarówno samosądu, jak i prawa obyczajowego, skoro zważymy, że uczynkiem miłosierdzia jest dbanie o wdowy i sieroty.
Należy mieć oczywiście na uwadze całe zniuansowanie zagadnienia, a także odpowiedzialność, jaka spoczywa na nas, gdy snujemy tego typu rozważania. Wszak nie znamy sumienia osoby i powinniśmy przewidywać skutki jej działań, a także fakt, że może znaleźć naśladowców, którzy nie będą równie etycznie traktowali zasad wynikających z epikei. Dlatego, choć św. Tomasz wspomina nawet o tyranobójstwie, to jednak zawsze mówi o tym z pewną ostrożnością, a jednocześnie wskazuje bardzo konkretne i dość restrykcyjne warunki, które musimy spełnić, by sięgnąć po nadzwyczajne środki.
Czy Paul Kersey miał prawo zabijać?
Na koniec nie uchylę się od odpowiedzi na tytułowe pytanie: Czy postać grana przez Charlesa Bronsona miała prawo zabijać bandytów?
Przesłanka 1: System prawny nie działa, a władza nie jest w stanie zatrzymać zła.
Przesłanka 2: Pobudką jest nie tylko zemsta, ale troska o dobro wspólne (bohater wyraźnie zastanawia się nad problemem w kategoriach szerszych niż jego osobista sprawa).
Przesłanka 3: Bohater kieruje się roztropnością i nie ulega niskim instynktom, lecz zachowuje zimną krew; krótko mówiąc, nie jest świrem (o czym świadczy choćby fakt powierzenia mu zaufania przez komendanta w III części).
Przesłanka 4: Stoi za nim prawo obyczajowe (amerykańska tradycja) oraz stanowione (II Poprawka do Konstytucji); oba te prawa są pogwałcone przez lokalnych ustawodawców, ale bohater może uznać, że obowiązują go one w sumieniu.
Przesłanka 5: Bohater nie łamie innych przepisów prawa, lecz działa „punktowo” i wykazuje się dużą skutecznością w zmniejszaniu fali przestępczości, co potwierdzałoby, że kieruje się cnotą epikei w odniesieniu do intencji prawodawcy, jaką jest bezpieczeństwo.
Na podstawie powyższych przesłanek należałoby odpowiedzieć twierdząco, jakkolwiek odpowiedź ta może wydać się szokująca.
Ale – skoro tekst jest częścią cyklu „dekonstrukcja po katolicku” – to zwróćmy uwagę na jedną słabość filmu. Otóż, Paul Kersey jest katolikiem (Charles Bronson był Polakiem z Litwy, stąd też motywy katolickie pojawiają się wszystkich częściach), ale ani razu nie widzimy, żeby przystępował do spowiedzi. Niekorzystanie z sakramentów (a więc i niekonfrontowanie swego sumienia ze spowiednikiem) rzuca cień na jakość pobudki bohatera, podobnie jak fakt, że jego refleksja na temat tego, co robi, krąży wokół bardzo ogólnego pojęcia sprawiedliwości oraz dobra i zła, a nie dotyka wprost prawa Bożego wyrażonego w Dekalogu.
To, że katolicyzm został potraktowany wyłącznie jako tło jest niepowetowaną stratą, ale także utrudnieniem w ostatecznie jednoznacznym potwierdzeniu, czy Paul Kersey miał prawo zabijać. To wiedziałby tylko Pan Bóg, gdybyśmy mówili o prawdziwym przypadku, nie zaś o fikcji ekranu. Niemniej, jak pokazała ta analiza, seria Death Wish nosi w sobie ogromny potencjał do rozważań natury moralnej i uświadamia nam o prawdach, o których władza nie chce, byśmy pamiętali.
Filip Obara
Katolik, wolnościowiec, antycovidysta. Gubernator Florydy prezydentem USA 2024?