8 stycznia 2024

„Demokracja” – wytrych brudnej polityki USA. I nie tylko

(Oprac. GS/PCh24.pl)

Imperium, polityka realna czy makiawelizm uchodzą za brzydkie słowa. Każdy szanujący się demokratyczny polityk się ich wstydzi. Bo czyż właśnie w naszym demokratycznym stuleciu nie przezwyciężyliśmy już intryg, spisków, politycznej obłudy i dążenia do celów po trupach? Otóż – nie. Sama demokracja jest niczym więcej jak maską usprawiedliwiającą dążenia do pełni władzy.

Najlepszym przykładem potwierdzającym tę tezę jest polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych. Państwo to jest w zasadzie imperium podobnym do Imperium Romanum. Świadczy o tym choćby fakt, że w co najmniej 80 krajach istnieje około 750 baz wojskowych USA.

Dominacja wojskowa w imię szerzenia demokracji

Wesprzyj nas już teraz!

Mało tego. Według Chicago Council on Global Affairs w 178 krajach – rezyduje ponad 171 tysięcy amerykańskich żołnierzy pełniących aktywną służbę (głównie w Japonii, Niemczech i Korei Północnej). Szczególnie w przypadku pokonanych w II wojnie światowej Niemiec czy Japonii wyraźnie widać (lub widać było), że utrzymywanie tam US Army to przejaw okupacji.

Co ciekawe, quasi okupacyjny, kontrolny, imperialny wymiar obecności wojsk amerykańskich potwierdził poniekąd pod koniec maja 2023 roku amerykański ambasador w Polsce Mark Brzezinski. W kontekście krytyki „lex Tusk” powiedział, że amerykańskie wojska są w Polsce „aby bronić wspólnych wartości. Wartości, takich jak demokracja, rządy prawa, wolność wyborów, uczciwość tychże, prawa człowieka oraz wolność mediów. To są te powody, to są te fundamentalne, kluczowe wartości, które sprawiają, że amerykańscy żołnierze służą poza granicami kraju i o tym nie wolno zapominać”. Oczywiście interpretatorami tego, czym jest demokracja i praworządność jest amerykańska władza imperialna. Ta władza może być zresztą mniej szkodliwa niż alternatywy (jak choćby imperium sowieckie/rosyjskie). W obecnej sytuacji, gdy tuż u naszych granic toczy się wojna, stacjonowanie wojsk USA w Polsce można by nawet uznać za konieczne. Warto jednak pamiętać, że Stany Zjednoczone działają jak imperium, co niekoniecznie jest spójne z wilsonowskim uznaniem prawa narodów do samostanowienia.

Wprawdzie amerykańskie kolonie nie są oficjalnie terytoriami zależnymi, lecz jest to ni mniej, ni więcej tylko element strategii. Jak bowiem zauważył w 2015 roku George Friedman „idealna kolonia to taka, która nie jest kolonią, ale państwem, które korzysta z gospodarczych relacji zarówno z imperialną władzą jak i resztą imperium. Podstawową relacją wojskową powinna być albo wzajemna zależność, albo zależność podatnego klienta-państwa od imperialnej władzy” (Forsal.pl).

Warto podkreślić, że amerykański imperializm to nie tylko utrzymywanie baz w quasi-koloniach. To także czyn zbrojny przeciw opornym. W prowadzonych przez USA wojnach po zamachach 11 września śmierć poniosło 432 093 cywili (według danych z września 2021 roku). Co więcej, 3,6-3,8 miliona ludzi zginęło pośrednio wskutek tych wojen. Gdy dodamy ofiary żołnierzy, to całkowity wymiar ofiar związanych z amerykańskimi działaniami wojennymi po 11 września 2001 roku wynosi 4,5-4,7 milionów osób – podaje Watson Institute („Costs of War”).

Wszystko to dokonało się w imię szerzenia demokracji i walki z terroryzmem, do czego tak często odwoływał się prezydent George W. Bush (np. w przemówieniu w ONZ w styczniu 2005 roku, gdy podkreślał, że „polityka Stanów Zjednoczonych polega na poszukiwaniu i wspieraniu rozwoju ruchów i instytucji demokratycznych w każdym narodzie i kulturze, z ostatecznym celem położenia kresu tyranii na naszym świecie”).

Słowa, zaiste, wzniosłe, ale czy nie chodzi tu też o pieniądze? I to grube. Rozpętywanie przez USA wojen służy bowiem między innymi wspomnianemu już w 1961 roku przez prezydenta Dwighta Eisenhowera „kompleksowi militarno-przemysłowemu”, który potrzebuje militarnej ekspansji jako uzasadnienia dla ciągłych zamówień dla swoich produktów (broni). Tym wielkim firmom uzależnionym od współpracy z rządem federalnym bardziej opłacają się długotrwałe konflikty niż błyskawicznie kończące się uderzenia. To wszystko oczywiście ma się nijak do liberalnej i demokratycznej retoryki. Retoryka ta pozwala jednak sprytnie uzasadnić działania dalece niegodziwe.

Kultura na usługach Imperium Americanum

Oczywiście samo wojsko nie wystarczy do utrzymywania amerykańskiej dominacji. Niebagatelną rolę odgrywa także siła kultury i reklamy. To właśnie ona pozwoliła na błyskawiczną transformację hierarchicznej i zmilitaryzowanej kultury japońskiej oraz przeoranego nazizmem i również militarystycznego niemieckiego ,ordnungu w oazy pacyfizmu, liberalizmu i demokracji. Olśniewające blaskiem karoserii szybkie samochody, zniewalająca moc marketingu Coca-Coli oraz trafiające do głębi serc ludzkich hollywoodzkie filmy okazywały się nawet silniejsze niż sama US Army. Warto jednak pamiętać, że to wszystko służyło do zwiększania amerykańskiej dominacji na skalę wcześniej nieznaną. Służyło również (świadomie lub nie) budowie imperium.

Co ciekawe, istnieją dowody, że niekiedy amerykańska władza wykorzystywała konkretnych ludzi kultury do realizacji swoich celów. Jak ujawnił w 1995 roku brytyjski „The Independent”, CIA przez – bagatela – 20 lat wspierała Jacksona Pollocka, Roberta Motherwella, Willema de Kooninga i Marka Rothko. Twórców związanych z tak zwanym ekspresjonizmem abstrakcyjnym. Główną zasadą tego nurtu był… brak zasad. Żadnej odgórnej estetyki. Żadnych klasycznych norm. Żadnego obiektywnego piękna. Wolna amerykanka. Fascynujące, że CIA zataiło to finansowanie nawet przed samymi sponsorowanymi. Ekspresjoniści abstrakcyjni buntowali się bowiem przeciw zbyt, mimo wszystko, burżuazyjnym Stanom Zjednoczonym i raczej nie chcieliby chodzić na pasku CIA. Amerykański wywiad zrobił to jednak bez ich wiedzy, po cichu dokładając pieniądze tam, gdzie były potrzebne na promocję nieświadomych niczego artystów.

Celem finansowania awangardy było przypodobanie się lewicowej opinii publicznej, a artystom w szczególności. Chodziło o pokazanie, że amerykańska sztuka jest jeszcze bardziej frywolna i niezależna od tradycji niż sowiecka, i że w USA panuje wolność twórcza.  Oczywiście wsparcie nie ograniczało się li tylko do ekspresjonistów. Obejmowało również amerykańską operę, Bostońską Orkiestrę Symfoniczną, jazzmanów czy choćby animowaną wersję filmu „Folwark zwierzęcy”.

Imperializm gospodarczy – a nie wolny rynek

Nie byłoby jednak amerykańskiego imperium, gdyby nie dominacja gospodarcza USA. W szczególności warto się skupić na dominacji dolara jako światowej waluty rezerwowej. Według najnowszych danych portalu Statisa (za 2 kwartał 2023 roku ) USD miał 58,88 procent udziału w globalnych rezerwach walutowych.

Posiadanie światowej waluty rezerwowej to ogromny atut w rękach dominującego mocarstwa (chodzi tu głównie o dominację gospodarczą). Przez znaczną część epoki wczesnonowożytnej taką dominacją cieszyła się Hiszpania i jej real. „Długi wiek XIX” to dominacja brytyjskiego funta szterlinga – waluty imperium, nad którym słońce nigdy nie zachodzi. Po I wojnie światowej prymat przejął dolar (początkowo współistniejący z funtem, a potem samodzielny). Dominację dolara przypieczętował system z Bretton Woods z 1945 roku. Z kolei w 1971 roku rząd USA i jego bank centralny zyskali dodatkową władzę – w postaci oderwania dolara od złota. Stało się to za sprawą samodzielnej decyzji prezydenta Richarda Nixona, który zawiesił wymienialność USD na złoto w obliczu…braku pełnej wypłacalności. Była to oczywiście decyzja mająca się nijak do głoszonych oficjalnie ideałów (w tym przypadku ideałów wolnego rynku i sprawiedliwej wymiany handlowej).

Podobnie jak nijak do głoszonych ideałów demokracji i liberalizmu miała się następująca po tym decyzja o sojuszu z islamistyczną monarchią Saudów Ideały demoliberalne są głównie opium dla ludu, a najważniejszy jest przecież interes – amerykański rząd nie zawahał się więc udzielić wsparcia Arabii Saudyjskiej w zamian za otrzymanie zgody na uznanie dolara z walutą, w której należy dokonywać płatności za ropę naftową.

W uproszczeniu – status waluty rezerwowej sprawia, że inne kraje potrzebują jej do dokonywania niektórych płatności, spłacania międzynarodowych długów, a także trzymają je w rezerwie, jako jeden z najbezpieczniejszych rządowych pieniędzy. W efekcie kraj dysponujący walutą rezerwową może eksportować dolary (których koszt produkcji jest niemal zerowy) i importować realne dobra. Pozwala to na wyzysk państw uboższych przez państwo dominujące (co oczywiście rozmija się z głoszonymi wszem i wobec ideałami demokracji, równości, praw człowieka i wolnego, uczciwego rynku).

Jeszcze bardziej zaś rozmija się z nimi podejmowanie działań zbrojnych w przypadku, gdy ktoś zagrozi hegemonii dolara. Wojna w Iraku rozpoczęła się kilka miesięcy po decyzji Saddama Husseina o sprzedaży ropy za euro. Po upływie kilku lat Amerykanie zainterweniowali w Libii, gdzie Mu’ammar al-Kaddafi zdecydował się sprzedawać ropę za złote dinary. Przypadek? Być może, ale jeśli już to dość wątpliwy… Wiadomo wszak, że broni masowego rażenia nie wykryto w Iraku, a „reżym Kadafiego” był łagodniejszy od przyjaznych Amerykanom ustrojów (np. w Arabii Saudyjskiej). Po raz kolejny ideały demokracji i jej szerzenia okazały się opium dla ludu. W tym wszystkim widać  bowiem aż nadto powiązanie dominacji ekonomicznej z omawianą wcześniej władzą polityczną i wojskową.

Co najmniej od kilku dekad (o ile nie dłużej) Stany Zjednoczone budują więc imperium, używając splotu siły polityczno-wojskowej, kulturowej i gospodarczej. Hasła obrony „demokracji”, „praworządności” i „praw człowieka” to swego rodzaju maski umożliwiające pewnym grupom polityków realizację prawdziwych celów. Nawiasem mówiąc skutki amerykańskich działań są mimo wszystko mniej szkodliwe od polityki Rosji czy Chin (krajów też odwołujących się do demokracji, choć „ludowej”).

Idea demokracji jako maska dla innych celów

Warto więc zdać sobie sprawę, że demokracja i inne postępowe ideały na ustach polityków to maska, pod którą kryją się zgoła zupełnie inne intencje. Dotyczy to nie tylko polityki zagranicznej USA. Czyż Unia Europejska pod maską liberalizmu nie narzuca niekiedy coraz silnie zamordystycznych rozwiązań?

Podobnie jest i nad Wisłą. Wszak w imię obrony wartości demokratycznych nowa koalicja dostała się do władzy. Wkrótce po jej przejęciu okazało się, że owe wartości pojmuje jednak w dość osobliwy sposób. Widać to choćby na przykładzie gróźb postawienia przed trybunał stanu prezesa NBP, co stanowi pogwałcenie demokratyczno-liberalnej „świętości”, jaką jest jego niezależność od władzy politycznej. Albo po sposobie przejęcia mediów publicznych.

Choć wiele w ostatnich stuleciach się zmieniło, natura ludzka pozostała ta sama. Pod fasadą pięknoduchostwa i „demokratycznych” ideałów świat polityki wciąż nie jest rajem, lecz kissingerową szachownicą, gdzie, aby odkryć prawdziwe intencje trzeba być wytrawnym obserwatorem.

Stanisław Bukłowicz

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij