Czy kina w dziwnej dobie post-pandemii mają jeszcze szansę na przeżycie? Czy wyginą, zastąpione przez rozmaite Netflixy? Cóż – jeśli częściej w kinach będą gościć filmy pokroju Diuny, śmiem sądzić, że ta przeszło stuletnia instytucja kulturalna ma w sobie jeszcze trochę życia. Trudno o dobitniejsze przypomnienie czym faktycznie może być kino niż właśnie Diuna.
Na Diunę poszedłem przede wszystkim zwabiony perspektywą w końcu obejrzenia czegoś w kinie. Jak wielu z nas, nie widziałem sali kinowej od blisko dwóch lat – najpierw ze względu na rozmaite ograniczenia i lockdowny, a potem dlatego, że wydawało się, iż Hollywood przestał fatygować się dystrybucją kinową, bądź to odkładając je na półkę do lepszych czasów, bądź też wpychając je w streaming. A przecież kino to jednak coś diametralnie odmiennego od najbardziej nawet imponującego „kina domowego”.
Drugim powodem, dla którego chciałem ten akurat film obejrzeć to sama Diuna. Dobrze znana jest mi powieść Franka Herberta, opowiadająca o dalekiej przyszłości, gdzie ród Atrydów, objąwszy w posiadanie planetę Arrakis – tytułową Diunę – zostaje zaatakowany przez swoich rywali, zdradzieckich Harkonnenów. Tak streszczona fabuła brzmi prosto, ale bynajmniej prosta nie jest; przeciwnie, Diuna to jedna z tych powieści, które, jak u Tolkiena, stwarzają wrażenie, że mamy tu nie tylko fabułę, ale wizję całego fantastycznego wszechświata – wizję rozległą i wciągającą, szczegółową i złożoną. Tak złożoną, że niejeden reżyser czy scenarzysta nazwał tę książkę niemożliwą do sfilmowania…
Wesprzyj nas już teraz!
Powieść to nie film!
Faktyczne, losy filmowych adaptacji Diuny były… mieszane. Pierwsza adaptacja w ogóle nie powstała. Druga, wyreżyserowana przez Davida Lyncha w 1984 r., była katastrofą. Kolejna adaptacja ukazała się w 2000 r., już nie w kinie, ale w telewizji. Ta Diuna zdołała w miarę przekazać treść książki i jest powszechnie uznawana za w miarę udaną – ale operując na telewizyjnym budżecie, absolutnie nie miała w sobie nic z wielkiego spektaklu na jaki zasługuje epicka powieść fantastyczno-naukowa.
Teraz adaptacji podjął się Denis Villeneuve, znany z filmu Blade Runner 2049 (2017). Podjął się – i to w sposób bardzo udany, choć z pewnością nie zawsze wierny. Tak to już jest z adaptacjami – wszak film to nie książka i rządzi się innymi prawami.
W przeciwieństwie więc do wcześniejszych wersji, Villeneuve nie fatygował się z monologami przekazującymi myśli bohaterów, tak częstych w książce. Wyciął też sporą część ekspozycji – niewiele się tu dowiemy o intrygującej, choć dziwacznej wizji przyszłości Franka Herberta, gdzie ludzkość zakazała komputerów, skolonizowała tysiące światów, a dawne kultury i wiary doszczętnie się przemieszały i wykształciły nowe. Bynajmniej nie należy tego żałować! Tak – film w porównaniu do książki jest znacząco spłycony. Tam jednak, gdzie Villeneuve pozbawił dzieło pewnych trudnych w adaptacji elementów, jednocześnie wzbogacił je w bardzo udany sposób, stosując filmową zasadę show, don’t tell – nie mów, tylko pokazuj.
Wizualny spektakl
Mamy tu do czynienia z bogatym spektaklem scenografii, efektów specjalnych i kostiumów. Właśnie te rzeczy sprawiają że Diuna jest tak wielką przyjemnością na ekranie kinowym, o wiele bardziej niż gdybyśmy oglądali go w zaciszu domu na telewizorze. Majestatyczne krajobrazy, wielkie bitwy, i wizje podróży międzygwiezdnych zupełnie odmiennych od innych filmów – tak, to wszystko zasługuje na ekran kinowy.
Diuna Herberta wyróżnia się od innych powieści fantastyczno-naukowych również tym, że futurystyczny sprzęt jest tu zdecydowanie na drugim planie, za postaciami. Nie ma tu laserów i komputerów, są ludzie, o skomplikowanych osobowościach i motywacjach, splątani w złożone relacje. Od strony aktorskiej, nie wszyscy grają na równym poziomie, ale ogólnie obsada jest bardzo zadowalająca. Największe wątpliwości miałem początkowo wobec młodocianego głównego bohatera, Paula Atrydę – jednak grający go aktor szybko rozwiał te wątpliwości. Otaczające go postacie, zarówno Biorąc zaś pod uwagę wspomniany film Davida Lyncha, warto tu zauważyć, że w przeciwieństwie do Lyncha, ród Harkonnenów stanowiący zbiorowego antagonistę nie zostaje tutaj ośmieszony przez karykaturalne wykoślawienie. Zło tutaj to bezwzględność i niemoralność – ale nie groteska.
Tu dygresja: Diuna Herberta to książka, którą bez wahania można określić jako heretycką, jako że traktuje ona wszystkie religie jako równe sobie w czysto ludzkiej proweniencji. W konsekwencji, w dalekiej przyszłości, która dla samej powieści jest jednocześnie daleką przeszłością, tworzą się specyficzne połączenia typu buddo-chrześcijaństwo, katolicyzm zensunnicki, czy buddo-islam – które podejmują próbę pełnego zjednoczenia pod auspicjami koszmarnie brzmiącej Komisji Ekumenicznych Tłumaczy. Jednym z wytworów tej dziwnej przyszłości jest właśnie zakon Bene Gesserit, do którego przynależy matka bohatera, Lady Jessica, a którego długoterminowym celem jest wyhodowanie swego rodzaju mesjasza. Można więc powiedzieć, że adaptacja książki do filmu nie zepsuła go dodając wątki postępowe, feministyczne czy ekologiczne, ponieważ te wątki już tam były. Jednak od wytworów współczesnej kultury książkowa Diuna różni się inteligencją i głębią. Z wizją przyszłości narysowaną przez Herberta i przełożoną na film przez Villeneuve’a nie możemy się zgodzić – ale jeśli traktujemy ją nie jako przyszłość, tylko po prostu ciekawy obcy świat, jest to z pewnością wizja fascynująca w swojej złożoności, i nieraz dająca wiele do myślenia.
Bez zakończenia
Pewną smutną miarą naszych czasów jest to, że oglądając Diunę, cieszyłem się, że nie została po prostu zepsuta. Że nie zmieniono fabuły ani postaci na bardziej „poprawne”. Główny bohater niezaprzeczalnie przynależy do znienawidzonych dziś białych mężczyzn, a mimo to nikt nie wymusił przekształcenia go w czarnoskórą lesbijkę ani nawet ośmieszać. Owszem, jedną z drugorzędnych męskich postaci zmieniono w czarnoskórą kobietą, ale akurat w jej przypadku to w żaden sposób nie szkodziło. Niestety, to, że jeszcze nie zepsuto Diuny nie znaczy, że tak się już nie stanie. Najprzykrzejszą bowiem niespodziankę napotkałem w pierwszych minutach filmu, gdy na ekranie pojawił się cały tytuł, skrzętnie ukrywany na plakatach. Diuna: Część Pierwsza…
Przyjdzie więc niestety poczekać na drugą część i będę czekał z pewnym niepokojem. Adaptacja dalszych partii książki niewątpliwie daje dużo możliwości do zdeprawowania całokształtu na modłę współczesnego Hollywoodu.
Skoro zaś o drugiej części mowa, trzeba tu dopowiedzieć jeszcze jeden szczegół. O ile Diuna to film bardzo, bardzo kinowy, o tyle ta kinowość jest w jakimś stopniu zepsuta właśnie przez podzielenie fabuły na dwie części. Cóż – trudno byłoby jeszcze bardziej skrócić Diunę, i to, pomimo że w obecnej formie, film aż nazbyt łagodnie i powoli zanurza nas w świecie książki. Co bardziej niecierpliwy widz jeszcze w połowie filmu będzie się zastanawiał, kiedy w końcu akcja rozkręci się na poważnie. Ale bez tego, trudno byłoby zachować sens dzieła. Nic dziwnego więc że film trzeba było podzielić.
Niemniej, konsekwencją podziału jest to, mimo swoich dwóch i pół godzin, Diuna pozostawia po sobie niedosyt. Zakończenie, które przecież w książce było po prostu środkiem, nie do końca satysfakcjonuje. Ale cóż – żyjemy w czasach, gdy Hollywood co do zasady nie tworzy już pojedynczych filmów, ale wielkie transmedialne światy. A trzeba przyznać, że co jak co, ale świat wykreowany przez Franka Herberta akurat do tego nadaje się doskonale.
Jakub Majewski
„Diuna.” USA 2021.
Reżyseria: Denis Villeneuve. Scenariusz: Jon Spaihts, Denis Villeneuve, Eric Roth. W rolach głównych: Timothée Chalamet, Rebecca Ferguson, Oscar Isaac, Josh Brolin, Stellan Skarsgård
Czas trwania: 156 min.