Jeżeli miałbym kogoś oskarżyć o pogrzebanie idei politycznych śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, to postawiłbym przed właściwym trybunałem nie polityków Platformy Obywatelskiej, lecz Prawa i Sprawiedliwości. W trumnie na Wawelu pochowali oni nie tylko ciało tragicznie zmarłej głowy państwa, ale też całą jego spuściznę.
I nie mam tutaj wcale na myśli prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego. Nie mnie osądzać, w jaki sposób radzi on sobie z traumą po śmierci jednej z dwóch najbliższych mu osób (pierwszą była matka, Jadwiga). Piszę przede wszystkim o całym zastępie starych pisowskich wiarusów, ale też młodych wilczkach czy menedżerskiej frakcji, skupionej wokół Mateusza Morawieckiego. Dzieli ich sporo, ale deklaratywnie zawsze łączy cześć dla Lecha Kaczyńskiego. Jeśli jednak spojrzeć na polityczną praxis, rzuca się w oczy jałowość. Dlaczego zatem tak bogata ideowa spuścizna polityczna najlepszego prezydenta w III RP – tu odnotujmy, że konkurencję miał mało wymagającą – nie doczekała się kontynuatorów? Odpowiedzialność za jej zamknięcie w fantazyjnie przystrojonej komplementami i wiernopoddańczymi deklaracjami szkatułce, spada właśnie na polityków PiS. Wszak trudno oczekiwać, że polityczni polemiści prezydenta Kaczyńskiego nagle sięgną do jego wizji Polski.
Wesprzyj nas już teraz!
Ostatni wizjoner
Można się z Lechem Kaczyńskim nie zgadzać w wielu sprawach – jak niżej podpisany – ale nie sposób odmówić mu jednego: realnej i spójnej wizji państwa. Nie chodzi o pisane pod sondaże programy polityczne czy puste deklaracje składane tylko po to, by nakarmić jakiś zaniedbany segment elektoratu. Kaczyński był państwowcem z krwi i kości. Owszem, socjalistą dla którego wszak – w przeciwieństwie do przedstawicieli współczesnej lewicy – kwestie obyczajowe czy walka z Kościołem stanowiły przejaw wrogiego Polsce radykalizmu. A jednak popierał kompromis aborcyjny nie tylko z powodów taktycznych. Autentycznie wierzył w to, że stanowi on konstytutywny element praw człowieka. To oczywiście najbardziej mroczna strona przekonań nieżyjącego prezydenta. Oddajmy mu jednak, że nigdy tych poglądów nie eksponował, rzadko kiedy wypowiadał je publicznie, stroniąc od konfliktów światopoglądowych. Znacznie lepiej byłoby, gdyby prezydent, deklarujący przecież przywiązanie do Kościoła, dążył przynajmniej do ograniczenia aborcji w Polsce.
Jego naganna postawa wobec kwestii obrony życia, nie zmienia jednak faktu, że Kaczyński właśnie na gruncie moralnym zrobił wiele, by przywrócić społeczną równowagę po komunizmie. Największe szkody, jakie poczyniła w Polsce delegowana przez sowietów władza, dotyczyły nawet nie instytucji państwa czy gospodarki, ale naszych dusz. Komunizm całkowicie pomieszał kategorie dobra i zła, przekonał nas, że nie powinniśmy od polityków wymagać, wszak po pierwsze, są oni zdegenerowanymi materialistami, a po drugie, nie mamy na nich żadnego wpływu. Ta pewność sporej części społeczeństwa, iż bierność w życiu publicznym i kombinatorstwo w przestrzeni prywatnej gwarantują w miarę spokojny byt, położyła się cieniem na III RP. Początki naszego obecnego państwa to nie tylko szkodliwy kompromis części tzw. elit solidarnościowych z komuną, ale też przyzwolenie ze strony wielu Polaków na demoralizację w życiu publicznym. To przełożyło się z kolei na pogłębienie moralnej zgnilizny, czego emanacją stała się kariera rynsztokowego tygodnika „Nie”.
Nie trzeba już chyba dodawać, jak bardzo społeczna degeneracja rozzuchwaliła polityków. Ale Lech Kaczyński, także na tle własnego obozu politycznego, jawił się raczej jako swoisty strażnik społecznej moralności. Owszem, poważną skazą na tym wizerunku pozostaje wspomniana kwestia aborcji, ale przecież nie można pominąć jego stosunku do polityki w ogóle. Począwszy od samego stylu pełnienia funkcji publicznych poprzez przywracanie właściwych kategorii dobra i zła w polityce historycznej, na wypełnianiu moralną treścią polityki w ogóle. Przecież słynna podróż Kaczyńskiego do Gruzji była – z punktu widzenia cynizmu politycznego – czystym szaleństwem. Ale moralnie głowa naszego państwa czuła się zobowiązana do obrony sojusznika. Temu zobowiązaniu towarzyszyła świadomość nieustannego zagrożenia, jakie stanowi dla nas Rosja. Mniej krytyczny Kaczyński był wobec Zachodu, choć raczej negatywnie oceniał skutki moralnej rewolucji, która przetoczyła się tam w latach 60. ubiegłego wieku. A jednak: w Unii Europejskiej i Traktacie Lizbońskim dostrzegał szansę ma modernizację Polski. Nie był to dobry kierunek, choć z drugiej strony prezydent zdawał się dostrzegać słabość unijnego konstruktu. Już wtedy wielu alarmowało, że podpisując traktat w Lizbonie, oddajemy lwią część naszej suwerenności Brukseli. To ograniczenie wolności doskwiera coraz bardziej, a obecnie musi się z nim zmagać rząd PiS i sam prezes Jarosław Kaczyński.
Ówczesny prezydent skupiony był jednak przede wszystkim na polityce wschodniej. Jednak i tutaj jego zaangażowanie w powstrzymywanie neoimperialnych zakusów Moskwy (oddajmy, że na początku prezydentury robił wiele, by porozumieć się z reżimem Putina) sprawiło, że – niestety – skrzętnie kamuflował kwestię rzezi wołyńskiej, wszak Ukraina miała być ważnym graczem w konfrontacji z Rosją. Nie wiemy jednak, jak Kaczyński zachowywałby się dzisiaj, gdy kwestia tamtej zbrodni utrwaliła się w świadomości narodowej Polaków. Faktem jest, że właściwie diagnozował zagrożenie ze strony rosyjskiej i to w czasie, gdy w Polsce w rozmowach o relacjach z Rosją dominował raczej ton politycznej poprawności, przestrzegający przed idiosynkrazją wobec potężnego sąsiada.
Wydaje się, że jedyne, co pozostało w PiS po Lechu Kaczyńskim to niezachwiana wiara w strategiczny sojusz z Ameryką, dzisiaj już coraz mniej sensowny z uwagi przede wszystkim na spadek znaczenia Waszyngtonu w światowej polityce w ostatnich latach. Przyznajmy zatem, że była to – i jest! – alternatywa krótkowzroczna.
Kaczyński prezentował też spójną wizję polityki wewnętrznej. Nie przypadkiem zwyciężył z Donaldem Tuskiem w wyścigu o fotel prezydenta, stanowiącym w istocie plebiscyt tego, kto jest bardziej wiarygodny jako nowy budowniczy Polski, po jej zapaści w okresie późnego SLD. Lech, choć mniej zaradny medialnie, przekonał wyborców autentycznością i głębokim przekonaniem, że budowa IV Rzeczpospolitej faktycznie jest możliwa. Nigdy zresztą z tej idei nie zrezygnował, choć rezygnowali z niej zarówno pisowcy jak i platformersi. Kaczyński trzymał się bowiem z daleka od partyjnych rozgrywek. PiS-em podobno niemal się brzydził, uznając wszelkie partyjne rozgrywki z brudne zajęcie i pozostawiając je w rękach bardziej pragmatycznego brata.
Z tego wynikała bodaj najbardziej doniosła rola, jaką spełnił w swojej karierze politycznej Lech Kaczyński: strażnika pamięci o polskich bohaterach II wojny światowej i okresu powojennego. Ostro sprzeciwiał się próbom rewizji najnowszej historii w Niemczech, krytykując sympatię Berlina dla Związku Wypędzonych. Odpowiedzią na ofensywę niemieckiej polityki historycznej było wybudowanie Muzeum Powstania Warszawskiego. Profesjonalna, multimedialna placówka powstała pod czujnym okiem Kaczyńskiego bardzo szybko, czego nie można powiedzieć o „wyrzutach sumienia” obecnej władzy czyli takich niespełnionych wielkich projektów jak Muzeum Historii Polski czy pomnik Bitwy Warszawskiej. Wreszcie za ogromną zasługę Lecha Kaczyńskiego trzeba uznać przywracanie godności tym, o których Polska miała zapomnieć i faktycznie nie chciały o nich pamiętać rządy okrągłostołowego układu. To sybiracy, ofiary sowieckiego reżimu, a wreszcie żołnierze wyklęci. Kaczyński miał świadomość, że polityka historyczna jest nie tylko ważnym spoiwem wspólnoty, ale też istotnym narzędziem w polityce międzynarodowej. Tej świadomości kompletnie brakuje obecnym elitom politycznym.
Dlaczego przeszkadza?
Lech Kaczyński stał się postacią pomnikową, ale z jego idei pozostało w PiS niewiele. A przecież był pierwszym prezesem tej partii i właściwie to on nadał jej właściwego rozpędu. Współczesne Prawo i Sprawiedliwość nie przypomina jednak w niczym partii tworzonej przez Kaczyńskich w kontrze do rozpadającego się AWS. To karne wojsko Jarosława, w którym nie liczy się idea, lecz lojalność i ślepe posłuszeństwo. Lech potrafił łączyć środowiska konserwatystów, to on przyciągnął do PiS tzw. muzealników, grupę osób, których celem było budowanie instytucji, a nie jedynie personalna zmiana na stanowiskach.
Dzisiejszy PiS to maszynka od wygrywania wyborów, a nie zmieniana Polski. Wizje nieżyjącego prezydenta stanowią jedynie przeszkodę w kolejnych partyjnych potyczkach i polaryzowaniu polskiego społeczeństwa. Jeżeli ktokolwiek miałby kultywować polityczną spuściznę po Lechu Kaczyńskim, to właśnie powinno robić to środowisko związane z PiS. Nikt jednak nie ma tam ochoty tego robić. Polityczna wizja wymaga bowiem odwagi w podejmowaniu nie zawsze popularnych decyzji. To szalenie przykry wniosek, ale sondażowe słupki dawno przysłoniły pisowskim politykom trumnę prezydenta Kaczyńskiego. Szumne deklaracje przedstawicieli partii rządzącej w rocznicę katastrofy smoleńskiej to już jedynie puste frazesy i obowiązkowy hołd składany prezesowi partii.
Tomasz Figura