Kościół jest w przededniu kolejnej wielkiej schizmy. Biskupi i kardynałowie, choć wszyscy nominalnie katoliccy, wyznają de facto różne religie. Wierzą w innego Chrystusa. Nietrudno domyślać się, dokąd to doprowadzi – dlatego też z radością przyjmuję coraz bardziej odważne symptomy przebudzenia „konserwatystów”.
Przed świętami wielkanocnymi 74 biskupów z różnych miejsc świata podpisało się pod „Braterskim listem otwartym do naszych braci biskupów w Niemczech”. Jego sygnatariusze zwracają uwagę na błędy, w jakie popada niemiecka Droga Synodalna i wzywają do wierności Ewangelii. Bardziej szczegółowo wystąpienie to omówione zostało tutaj.
Jednak owo braterskie upomnienie nie było pierwszym aktem sprzeciwu wobec niemieckich heretyków. Rok temu Niemców upomnieli biskupi z Ukrainy, a już w bieżącym roku, w bardzo zdecydowanym liście uczynił to również abp Stanisław Gądecki. To uruchomiło lawinę – o biskupach heretykach (już nie tylko z Niemiec ale i chociażby o luksemburskim kardynale Hollerichu) zaczęli mówić publicznie kardynałowie Pell czy Müller oraz niektórzy biskupi, jak choćby Joseph Strickland. W końcu doczekaliśmy się wspomnianego wyżej listu 74 biskupów.
Wesprzyj nas już teraz!
Kilka dni później dość jednoznacznie wypowiedział się kardynał Kurt Koch mówiąc telewizji EWTN: „mam wielką nadzieję, że biskupi niemieccy nie będą się jedynie bronić, ale naprawdę podejmą dialog. Ponieważ za krytyką postulatów drogi synodalnej kryją się uzasadnione obawy, które należy potraktować poważnie”. Przewodniczący Papieskiej Rady ds. Popierania Jedności Chrześcijan podkreślił, że owe uzasadnione obawy wyraża sam papież Franciszek. Zajęcie takiego stanowiska przez kardynała Kocha jest szczególnie istotne – gdyż piastuje on stanowisko przewodniczącego Papieskiej Rady ds. Popierania Jedności Chrześcijan. A więc na temat błędów głoszących jawne herezje niemieckich biskupów wypowiada się po raz pierwszy oficjalnie przedstawiciel Kurii Rzymskiej – i to ten delegowany do rozmów ze schizmatykami, heretykami i innymi wszelkiej maści odszczepieńcami, których nikt dziś tak oczywiście nie nazywa. Wielce symptomatycznym jest jednak, że głos na ich temat zabrał właśnie hierarcha, którego zadaniem jest utrzymywanie kontaktów z tymi zadeklarowanymi wyznawcami Chrystusa, trwającymi jednak poza jednym, świętym, powszechnym i apostolskim Kościołem. To więcej niż symbol.
Droga Synodalna czy droga ku epoce Antychrysta?
W sprawie niemieckiej Drogi Synodalnej ewidentnie zaczyna się więc coś w Kościele dziać. Biskupie interwencje w takich sprawach są więcej niż potrzebne – i nie są wcale efektem pychy czy wtrącania się jednych Kościołów partykularnych w sprawy innych. A w takim tonie można bowiem odczytywać opinie o „Liście 74” wypływające spod pióra przedstawicieli progresywnej strony kościelnych komentatorów. Wśród nich są m.in. redaktorzy „Tygodnika Powszechnego”, którzy sprzeciw konserwatywnych biskupów skomentowali jednym zdaniem, sugerującym, że… autorzy listu boją się, że ich diecezjanie mogą „zarazić się od Niemców”.
A przecież tradycja wzajemnego poprawiania się hierarchów jest tak długa, jak trwanie Kościoła. Nigdy dość powtarzania, że św. Paweł potrafił publicznie upomnieć samego św. Piotra. A – jak podkreślają historycy – gdy rodziła się potęga stanu biskupiego, a więc w czasach Ojców i Doktorów Kościoła, takich jak Cyprian z Kartaginy i Augustyn z Hippony — biskupi nierzadko kontaktowali się ze sobą, zachęcając, konsultując i, gdy było to konieczne, prostując siebie nawzajem.
Ale były to czasy, w których to nie świat formował katolickich biskupów, ale biskupi mieli ambicje formować cały świat po katolicku. I czynili to nader skutecznie. Dziś jest niestety odwrotnie – zwłaszcza w Niemczech.
Tamtejsi biskupi tak ochoczo zastępują w swych kościołach Ducha Świętego duchem świata, że prasowe doniesienia o ich rzeczywistych postulatach oraz występkach mieszają się w naszych głowach z fikcyjnymi przecież opisami Pawła Lisickiego z „Epoki Antychrysta”. Dość powiedzieć, że kilka tygodni temu kard. Reinhard Marx odprawił Mszę świętą z okazji dwudziestolecia „kultu queer” oraz opieki duszpasterskiej nad nim. Podczas kazania ubolewał z powodu „dyskryminacji chrześcijan wobec osób LGBT”. Mówił również, że pragnie Kościoła inkluzywnego. Podczas Mszy świętej sprawowanej przez purpurata, w prezbiterium znajdowała się tęczowa flaga środowisk LGBT. Już po Mszy, w wywiadzie dla lewackiego magazynu „Stern” były lider Episkopatu Niemiec powiedział, że Katechizm Kościoła Katolickiego „nie jest wyryty w kamieniu” i w związku z tym „można wątpić w to, co mówi”.
Doprawdy, aż chciałoby się, by w co najmniej jednego z biskupów-sygnatariuszy „Listu 74” wstąpił duch świętego Mikołaja, który – według przeżywającej renesans popularności pobożnej legendy – miał spoliczkować Ariusza za plecenie głupot i głoszenie herezji.
Póki co jednak, mamy „List 74”.
Od Rockefellera do Sachsa
A przecież to nie tylko niemiecki Kościół ulega procesowi gwałtownej laicyzacji i heretyzacji. Niemcy po prostu pozostają w awangardzie tego przykrego zjawiska i w charakterystycznej dla siebie bucie, pysze i arogancji przodują wśród bojowników wewnątrzkościelnej rewolucji. Ogłaszają jako swój absolutnie każdy postulat dzisiejszego świata, choćby był najbardziej antyboski, antykościelny, antyklerykalny, heretycki czy zboczony.
Na niektóre z tych pomysłów (owszem, po zdecydowanie zbyt długim czasie zastanowienia, ale jednak) odpowiedzieli biskupi podpisani pod wielokrotnie przywoływanym tutaj listem. Ale jest przecież jeszcze cała masa zagrożeń, które świat zewnętrzny – nienawidzący chrześcijaństwa oraz opartej na nim kultury i cywilizacji – skutecznie do Kościoła przemyca. Proces ten zaczął się oczywiście dawno temu, po Soborze Watykańskim II jednak zdecydowanie przyspieszył. To, co początkowo robiono po cichu, dziś robi się w świetle kamer.
Przykład?
Otóż wielu katolickich konserwatystów pozostaje wdzięcznymi Pawłowi VI, Wielkiemu Otwierającemu na świat, za encyklikę Humanae Vitae. Słusznie – warto bowiem podkreślić, że ów Paweł VI nie dał się przekonać do idei antykoncepcji i innych antynatalistycznych pomysłów nie tylko hierarchom kościelnym zainfekowanym światowością, ale i bardzo emblematycznemu przedstawicielowi maltuzjanizmu. Chodzi o samego Johna D. Rockefellera. Ów multimiliarder w 1965 roku – gdy był już od 13 lat szefem założonej przez siebie samego nowojorskiej „Rady ds. Zaludnienia” osobiście pofatygował się do Watykanu. Odniósł już liczne sukcesy w rozpowszechnianiu idei eugenicznych w USA, ale było to dlań za mało. Wystarał się o spotkanie z Pawłem VI i złożył mu propozycję… napisania dla papieża tekstu encykliki o zagrożeniu przeludnieniem planety. Jako, że oferta została odrzucona, Rockefeller pisał jeszcze listy, w których perorował: „Moim zdaniem, jeżeli Kościół nie obejmie w tej sprawie przewodnictwa, będzie to miało dwie konsekwencje: po pierwsze, obecne, coraz silniejsze dążenie ku stabilizacji populacji będzie postępowało, obejmowało kraj po kraju, bez całościowego nadzoru i ukierunkowania, zwłaszcza w sferze moralnej; po drugie jeśli wolno mi to powiedzieć otwarcie, Kościół nie będzie miał udziału w sprawie o fundamentalnym znaczeniu dla jego członków i dla dobra całej ludzkości. Fali powodziowej nie można zatrzymać ani spowolnić, można nią jednak pokierować. Ponieważ gorąco wierzę w doniosłość roli, którą Kościół ma do odegrania w dzisiejszym, niespokojnym świecie, jestem głęboko zatroskany, patrząc na rozwój sytuacji, która w dłuższej perspektywie, jak sądzę, przyniesie szkodę pozycji Kościoła na całym świecie”.
Sprawa ta została opisana w licznych publikacjach (w niniejszym tekście wykorzystano cytat z artykułu Jana Tomczyka opublikowanego w Tomie 15, Nr 1 (27) czasopisma „Teologia i moralność” z 2020 r.) i pokazuje współczesnym katolikom, że nawet kościelni progresiści z pokolenia na pokolenie stają się coraz bardziej zblatowani ze światem. O ile bowiem Watykan z czasów progresywnego Pawła VI potrafił odmówić depopulatorowi Rockefellerowi, o tyle już Watykan Franciszka zaprasza do swoich najważniejszych projektów – również do pisania papieskich encyklik – depopulatora Jeffreya Sachsa…
A jak zareagowali na papieski sprzeciw wobec rockefellerowskich planów biskupi tamtego pokolenia? W wielu miejscach świata poszli własną, alternatywną drogą, wyrysowaną raczej przez globalistów niż Rzym, i to ogłaszając to wprost oraz bardzo stanowczo. A Paweł VI nie umiał tego buntu powstrzymać. Ten brak interwencji zaowocował po pół wieku heretyckimi biskupami i kardynałami gorszącymi i okłamującymi swymi wypowiedziami Lud Boży na całym Zachodzie.
To nie jest już przecież jeden Kościół. Wierzymy w nim bowiem w kogoś innego. Część z nas wierzy w Boga – miłosiernego Ojca, lecz przy tym sprawiedliwego sędziego wynagradzającego za dobre i każącego za złe, a inni zaś w kogoś, komu nasze postępowanie jest obojętne. Jedni wierzą w Boga zakazującego rozwodów, inni w istotę, której w żaden sposób rozwody nie przeszkadzają. Jedni wierzą w Boga niszczącego Sodomę i Gomorę, a inni w „boga” błogosławiącego związki homoseksualne. To nie jest jedna wiara, nie wierzymy w tego samego Boga, nie jesteśmy jednym Kościołem, nawet jeśli bardzo byśmy chcieli.
Jedność kontra wierność?
Większość komentatorów sugeruje, że posoborowa maniera niezwracania uwagi na błędy współbraci w biskupstwie jest przejawem „rozejmu roku 1968” jak określił to niegdyś George Weigel. Rozejmu między konserwatywną częścią Kościoła a rewolucjonistami. Rozejmu, którego trwanie jest dziś być może ostatnim czynnikiem gwarantującym zewnętrzną jedność Kościoła i pozwalającym uniknąć formalnej schizmy.
Troska o jedność Kościoła nigdy nie powinna jednak przesłaniać troski o jego Wiarę. Troski o Prawdę, którą jest Jezus Chrystus – nazywający wszak sam siebie właśnie Prawdą – a nie jednością. O jedność kazał nam się modlić, jednak zawsze gdy nauczał, a ktoś nie zgadzał się z jego Nauką, reagował jednoznacznie. Piotra sprzeciwiającego się Bożemu zamysłowi nazwał wszak szatanem w chwilę po mianowaniu go papieżem. Do metaforycznych „panien nierozsądnych” mówił, że ich nie zna. Do innych mówił, że „pomrą w grzechach swoich”. Słuchającym Go, którzy nie akceptowali jego Słowa, pozwalał odejść. Nie biegł za nimi z przepraszającym gestem deklarując, że właściwie to się pomylił i uczniowie mogą myśleć i mówić swoje, a On swoje. Czynił tak, mimo iż wiedział, że Jego mowa była trudna i nie każdy mógł jej słuchać.
I to się przez dwa tysiące lat nie zmieniło.
Krystian Kratiuk