Recepta na sukces na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni? Proszę bardzo – wystarczy wziąć starą prawdę chrześcijańską i na jej kanwie zbudować scenariusz. Rzecz jasna, nikt się na tym nie pozna – krytycy i recenzenci będą się rozwodzić nad odkrywczością tematu, świeżością spojrzenia i niezwykłością zarysowanej w filmie sytuacji.
Tym tropem poszedł Bartosz Konopka w Lęku wysokości, sięgając (świadomie bądź nie, to kwestia całkowicie drugorzędna) po czwarte przykazanie Dekalogu, a dokładniej – po jego rozwinięcie w Mądrości Syracha: Synu, wspomagaj swego ojca w starości, nie zasmucaj go w jego życiu. A jeśliby nawet rozum stracił, miej wyrozumiałość, nie pogardzaj nim, choć jesteś w pełni sił (Syr 3, 12-13).
Wesprzyj nas już teraz!
I jak się można było spodziewać, film został z miejsca uznany na gdyńskim festiwalu za najlepszy debiut roku, a recenzenci natychmiast poczęli licytować się w superlatywach: że wybitny, że niezwykły, że przejmujący, wzruszający i zmuszający do refleksji. Taką właśnie siłę oddziaływania mają stare chrześcijańskie prawdy! Nawet jeśli działają w ukryciu. Nawet jeśli mało kto, albo zgoła nikt nie jest w stanie dostrzec, że to z nich płynie inspiracja, choć być może intuicyjnie wyczuwa, że coś z tej materii jest na rzeczy – jak jedna z recenzentek, której zdaniem obraz Bartosza Konopki każe zrobić rachunek sumienia.
Rzetelny rachunek sumienia powinno zrobić przede wszystkim polskie środowisko filmowe tworzącą sztukę kulawą, chorą albo wręcz złą. Przede wszystkim zaś wydumaną i nieprawdziwą. I to w sytuacji, gdy tematy leżą wprost na ulicy.
Albo w szpitalu – jak ojciec Tomka. Ten wprawdzie nie musi leżeć, bo nie jest chory obłożnie, tylko z głową mu się coś porobiło. Ale dla Tomka to bez znaczenia – sytuacja i tak burzy mu układankę życia, w której wszystkie „puzzle” wydawały się tak ładnie do siebie pasować: atrakcyjna żona, nowoczesne mieszkanie, stojąca otworem kariera w telewizji. I co tu robić?
Dla chrześcijanina sprawa jest oczywista – wziąć krzyż i nieść go cierpliwie. Czy Tomek jest chrześcijaninem, nie wiadomo, ważne że w ostateczności zachowa się prawie po chrześcijańsku, choć wiele go to będzie kosztować.
Prawie po chrześcijańsku, bo chrześcijańska miłość bliźniego (oparta w tym przypadku na mocnym fundamencie czwartego przykazania) każe w podobnych okolicznościach nie hamletyzować, nie zmagać się ze sobą, nie ograniczać się do zainstalowania chorego, samotnego, daleko mieszkającego ojca w lokalnym domu wariatów i ograniczać się do odwiedzania go tam, lecz nie wstydząc się przed własnym środowiskiem zabrać go do siebie (zwłaszcza że przy bliższym poznaniu okazuje się, że jemu trzeba nie tyle lekarzy, co bliskości bliskiej osoby) zanim będzie za późno.
Ojciec Tomka chory jest nie tyle na umyśle co na duszy – poważną ranę zadała mu żona, matka Tomka, swoją zdradą. Tak jest, zdradą – choć jak się wydaje do fizycznej zdrady nie doszło – bo jak inaczej określić jej długotrwałe wyjazdy do Niemiec, ponieważ dość już miała szarości Peerelu? Dziś niewielu się nad tym zastanawia, ale emigracja bez przyczyn wyższej natury, powodowana jedynie zachcianką bądź pragnieniem poprawy sytuacji materialnej stanowi złamanie przysięgi ślubnej w punkcie: I że cię nie opuszczę aż do śmierci. Emigracja zawsze zaburza pożycie małżeńskie, w efekcie prowadząc najczęściej do zerwania bądź poważnego rozluźnienia więzów, nie tylko między małżonkami ale też między rodzicami a dziećmi. Szkoda, że autor filmu chociaż trochę nie rozbudował tego zaledwie zasygnalizowanego wątku – wówczas dopiero można by mówić o dziele prawdziwie głębokim i do końca przemyślanym.
Jerzy Wolak
Lęk wysokości, reż. Bartosz Konopka, scen. Piotr Borkowski, Bartosz Konopka, wyst. Marcin Dorociński, Krzysztof Stroiński, Polska, 2011, 100 min.