Po dziesięciu latach Andrzej Duda opuszcza Pałac Prezydencki, a jego dalsza polityczna droga pozostaje zagadką. Odszedł bez fajerwerków, ale i bez hańby – z rekordowym zaufaniem społecznym, choć bez własnego zaplecza.
Z konserwatywnego punktu widzenia bilans jego prezydentury może budzić niedosyt, ale również ulgę. Duda był bowiem tym, kto nie zatrzymał rewolucji – ale też nie otworzył przed nią drzwi na oścież. Nie sposób nie zadać sobie pytania: jak wyglądałby stan naszego kraju, gdyby fotel prezydenta zajmował ktoś naprawdę radykalny, bez zahamowań. W takim porównaniu kadencje Dudy jawiłyby się jako okres względnej równowagi i politycznego umiaru. A jednak siły lewicowo-liberalne przestały odliczać dni do jego odejścia, gdy stało się jasne, kto będzie jego następcą – to już samo w sobie mówi wiele.
Długopis?
Wesprzyj nas już teraz!
11 listopada 2014 roku Jarosław Kaczyński „wyciągnął z kapelusza” Andrzeja Dudę – i był to moment przełomowy dla polskiej polityki. Nikt wcześniej nie zdecydował się na aż tak ryzykowną zagrywkę: postawić na mało znanego kandydata, który w wyborczym pojedynku miał pokonać urzędującego i cieszącego się sporą popularnością prezydenta. Nic więc dziwnego, że za ojca sukcesu długo uważano bardziej Kaczyńskiego niż samego zwycięzcę. A jednak trudno odmówić Dudzie czegoś, co można nazwać wartością dodaną – przede wszystkim jego kampanijnej pracowitości. W 2015 roku odwiedził niemal 270 powiatów, a po zwycięstwie dopełnił reszty objazdu. Tym samym wyznaczył nowy standard – od tamtej pory wielu polityków próbuje naśladować ten wymagający styl bliskiego kontaktu z wyborcami. Wówczas jednak był to niespodziewany gest uznania wartości każdego obywatela, który skutecznie przełamywał dystans między władzą a zwykłym człowiekiem.
Oczekiwania obozu PiS były jasne: prezydent Duda ma grać w drużynie, której kapitanem jest Jarosław Kaczyński. Jako zupełnie samodzielny byt polityczny nie mieścił się w wyobraźni środowiska, które uznało lojalność za cnotę nadrzędną – szczególnie w czasach, gdy cała formacja czuła się pod ciągłym ostrzałem. I rzeczywiście, przez pierwsze miesiące prezydentura Dudy wyglądała jak dobrze zintegrowany trybik w machinie. Wystarczy wspomnieć jego pierwsze decyzje: ułaskawienie Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika, zaprzysiężenie wyłącznie sędziów TK wybranych przez Sejm nowej kadencji, odmowę zaprzysiężenia tych poprzednich. Co więc mogło pójść nie tak?
Platforma Obywatelska długo nie mogła otrząsnąć się po porażce, a rządy PiS-u rozwijały się w poczuciu pełnej kontroli nad sytuacją. Aż do chwili, która z pozoru wydawała się błaha – premiery internetowego serialu satyrycznego Ucho Prezesa. Jednym z jego bohaterów był Andrzej Duda – tu przedstawiany jako „Adrian”, czekający godzinami pod drzwiami prezesa Kaczyńskiego, który nigdy nie znajduje dla niego czasu. Obraz prezydenta jako spolegliwego chłopca na posyłki trafił do szerokiej publiczności i szybko obiegł internet. Lewicowo-liberalne media ochoczo podchwyciły ten przekaz, utwierdzając opinię publiczną w przekonaniu, że Duda jest „długopisem”, pozbawionym własnej woli i – co gorsza – poczucia własnej godności w kontaktach z Kaczyńskim. Niektórzy doszukiwali się w tym nawet operacji psychologicznej: serial i medialny chór miały rzekomo uderzać w psychiczne słabości Dudy, by sprowokować go do buntu przeciw Kaczyńskiemu.
Przełom przyszedł latem 2017 roku. Trwała gorąca faza reformy sądownictwa. Protesty pod Pałacem Prezydenckim gromadziły tłumy, które – w odróżnieniu od wcześniejszych manifestacji – nie były agresywnie nastawione wobec samego prezydenta. Przeciwnie: apelowały do jego poczucia odpowiedzialności i grały na wspomnieniu prawniczych studiów. Na Placu Zamkowym z płonących zniczy ułożono słowo „WETO”. I stało się – Andrzej Duda zawetował dwie z trzech kluczowych ustaw – o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa. Dla obozu władzy było to szokiem. Jednak Jarosław Kaczyński zareagował zaskakująco dyplomatyczine – w wywiadzie dla TV Trwam nazwał to poważnym błędem, ale przestrzegał przed eskalacją konfliktu. Ta wyważona reakcja miała powstrzymać rozłam w obozie władzy. Jednak emocje w aktywie sięgnęły zenitu. Ówczesny rozdźwięk wobec decyzji prezydenta dobrze ilustruje różnica zdań wśród publicystów rządom PiS życzliwym: Rafał Ziemkiewicz poparł prezydenta, który według niego ukrócił niemądre zakusy Naczelnika; z kolei Jerzy Targalski, niepodważalny autorytet dla twardego elektoratu, grzmiał: „Duda zamienił srebrny łańcuszek łączący go z Kaczyńskim na niemieckie dyby” i „stał się strażnikiem ubekistanu”. Ten spór nie powinien dziwić. Reforma sądownictwa (i szerzej: wymiaru sprawiedliwości) była oczkiem w głowie partii Jarosława Kaczyńskiego. To na niej budowała ona swoją narrację walki z „kastą”, z pozostałościami PRL-owskiego układu i niemocą wymiaru sprawiedliwości. Decyzja prezydenta uderzyła więc w same pryncypia. Od tego czasu coraz częściej spekulowano, że relacje Dudy z Kaczyńskim są lodowate – jeśli w ogóle istnieją.
To nie był jedyny raz, gdy prezydent postawił się swojemu obozowi. W 2022 roku zawetował ustawę, przez lewicowo-liberalne salony ochrzczoną mianem „lex Czarnek”, choć wcześniej sam mówił o konieczności ograniczenia lewicowych wpływów organizacji pozarządowych w placówkach edukacyjnych. Ustawa – oprócz tego – uderzała jednak w edukację domową i wzmacniała polityczną kontrolę nad szkołami. Duda wskazywał, że projekt nie miał poparcia społecznego – a jego decyzję poprzedziła lawina listów protestacyjnych. Podobna historia wydarzyła się w przypadku tzw. „lex TVN” – ustawy uderzającej w media z zagranicznym kapitałem. I tym razem prezydent – nie bez wahania – postawił weto.
Nie były to jednak działania systematyczne. Incydenty raczej niż kurs polityczny. Choć Andrzej Duda potrafił zamanifestować niezależność hamując najbardziej „krawędziowe” pomysły PiS-u, to jednak większość ustaw podpisywał bez zastrzeżeń. Na tyle dużo, by w 2020 roku znów mógł liczyć na wsparcie całego obozu Zjednoczonej Prawicy. I na tyle lojalnie, by mimo kilku spięć – nie stracić zaufania do samego końca prezydentury. Dla Jarosława Kaczyńskiego było to jednak gorzkie doświadczenie. Bo choć Duda wciąż grał w drużynie, to już nie tylko na wskazanej mu pozycji.
Ideowiec?
Po latach rządów pseudokonserwatywnego – a w istocie liberalnego – Bronisława Komorowskiego, prawica w Polsce oczekiwała zmiany. I to zmiany od samej góry. Liczono, że Andrzej Duda stanie się nie tylko prezydentem „z nadania PiS”, ale ideowym przywódcą, który pomoże bronić Polski przed wojną kulturową toczoną przez lewicę i liberałów.Początkowe sygnały napawały nadzieją. Już 6 sierpnia 2015 roku, w dniu zaprzysiężenia, Duda uczestniczył we Mszy Świętej w Archikatedrze św. Jana Chrzciciela w Warszawie – symbolicznie akcentując swoje przywiązanie do katolicyzmu. Niedługo później udał się na Jasną Górę, biorąc udział w uroczystościach Najświętszej Maryi Panny Częstochowskiej. W 2016 roku aktywnie zaangażował się w organizację Światowych Dni Młodzieży w Krakowie, gdzie przemawiał podczas ceremonii otwarcia. Promował tym samym Polskę jako kraj zakorzeniony w chrześcijańskiej tradycji.
W fundamentalnej sprawie – ochrony życia – stanowisko prezydenta Dudy nie okazało się jednak niezłomne. Jeszcze w 2017 roku, przy dobrych relacjach z o. Tadeuszem Rydzykiem, publicznie opowiadał się za odejściem od tzw. kompromisu aborcyjnego, postulujac poszerzenie dotychczasowej ochrony życia. Jednak po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego z 2020 roku, które zakwestionowało legalność aborcji eugenicznej, wybuchły masowe protesty pod szyldem Strajku Kobiet. Duda najpierw wyraził zadowolenie z wyroku, ale gdy protesty przybrały na sile, opowiedział się za dopuszczeniem aborcji w przypadku tzw. wad letalnych – czyli sytuacji, gdy lekarze nie dają dziecku szans na przeżycie. I po raz kolejny, powołał się przy tym na zdanie tzw. „ekspertów” – co przypomina jego onieśmielenie wobec „autorytetów prawniczych”, zdających się mieć nad nim jakąś dziwną moc przy decyzjach podejmowanych trzy lata wcześniej w sprawach sądów. Dla wielu środowisk konserwatywnych był to akt ugięcia się. Choć prezydent pozostawał bardziej pryncypialny niż jego poprzednicy, nie okazał się tak nieugięty, jak można by oczekiwać.
Podobny mechanizm ujawnił się w kwestii agendy ruchu LGBT. Kampania prezydencka w 2020 roku przyniosła ostre deklaracje – padły słowa, że „LGBT to nie ludzie, tylko ideologia”. Na licznych wiecach Duda ostrzegał przed zagrożeniem, jakie niesie indoktrynacja dzieci i niszczenie tradycyjnego modelu rodziny. Sprawiło to, że dla aktywistów LGBT i ich medialnych sojuszników stał się prawdziwym antybohterem. A szczególnie rozdrażnił ich podpisaniem Karty Rodziny – dokumentu podkreślającego ochronę małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny, sprzeciwiającego się genderowej rewolucji. Nie trwało to jednak długo.
W wieczór wyborczy miała miejsce scena, która zaskoczyła niejednego obserwatora. Po obwieszczeniu wyników exit poll Kinga Duda, córka prezydenta, wystąpiła publicznie i powiedziała: „Niezależnie od tego, w co wierzymy, jaki mamy kolor skóry, jakie mamy poglądy, jakiego kandydata popieramy i kogo kochamy – wszyscy jesteśmy równi i wszyscy zasługujemy na szacunek”. Wypowiedź ta – w kontekście ostrej kampanii ojca – wybrzmiała jak jawne zdystansowanie się od jego retoryki. Warto przypomnieć, że rok wcześniej Kinga Duda wyjechała na studia podyplomowe do Waszyngtonu. Nie jest wykluczone, że to właśnie tam przyswoiła nowy język i poglądy – i wykorzystała chwilę, by je zamanifestować, co natychmiast uzyskało status aktu politycznego. Media natychmiast podchwyciły jej słowa i zaczęły wywierać presję na prezydenta, szantażując go emocjonalnie słowami córki. Ten złagodził ton. Zaczął relatywizować swoje wcześniejsze wypowiedzi, deklarując, że nie ma nic przeciwko osobom homoseksualnym, a jedynie sprzeciwia się ideologizacji. Choć nigdy nie poparł paramałżeństw homoseksualnych, to jednak jego stanowisko przestało być tak jednoznaczne. I znów – presja zadziałała.
Z tych wydarzeń wyłania się obraz polityka, który potrafi powiedzieć „nie” własnemu obozowi, ale również często – wbrew oczekiwaniom konserwatystów – ugina się pod presją tłumu i osób na których mu zależy – nie na tyle, by zmienić pogląd o 180 stopni, ale na pewno – rozmydlić co mocniejsze tezy. Świadczy to niewątpliwie o pewnym rodzaju słabości, z której – najwyraźniej musi zdawać sobie sprawę, próbują kompensować ją buńczucznymi, brawurowymi (aż do przesady) wystąpieniami, będącymi niekiedy tematem internetowych memów.
Suwerenista?
Andrzej Duda od początku swojej prezydentury był wyraźnie przywiązany do idei północnoatlantyckiej. Już w 2016 roku odegrał kluczową rolę w organizacji szczytu NATO w Warszawie – wydarzenia, które miało znaczenie nie tylko symboliczne, ale też strategiczne. W sprawach obronności prezydent zawsze stawiał na sojusz ze Stanami Zjednoczonymi i NATO, a nie na eksperymenty z palcem na wodzie pisanym „europejskim systemem obronnym”. Budowę unijnej alternatywy wobec NATO traktował z rezerwą, jako projekt potencjalnie osłabiający skuteczność Sojuszu. Podczas wizyty w Białym Domu we wrześniu 2018 roku Duda zaproponował nawet nazwę „Fort Trump” dla planowanej amerykańskiej bazy wojskowej w Polsce, by zainteresować Trumpa, pogrywając na jego próżności. Polska była gotowa wyłożyć ponad 2 miliardy dolarów na to przedsięwzięcie, co niektórzy krytykowali, twierdząc, że płacić powinno USA. W tym i innych zakresach Duda podzielał jednak stanowisko Donalda Trumpa o konieczności większych nakładów na obronność i zwiększenia finansowego udziału krajów członkowskich w utrzymaniu NATO. To odróżniało go od dużej części polskich „salonowców”, którzy preferowali strategię „zaufania do sojuszy” bez nadmiernego wysiłku własnego. Po porażce Trumpa w 2020 roku Duda próbował utrzymać poprawne relacje z nową administracją USA. Krytykowano go za rzekomo opieszałe i mało entuzjastyczne powyborcze gratulacje dla Joe Bidena, ale na tle otwartej niechęci, a nawet propagandowych pomówień jakie wobec Trumpa stosował Donald Tusk i jego środowisko, trudno uznać to za coś więcej niż polityczną niezgrabność.
Prezydent Duda był również jednym z głównych promotorów inicjatywy Trójmorza. Współorganizował pierwszy szczyt tej formuły w Dubrowniku w 2016 roku, a rok później gościł prezydenta Trumpa na szczycie w Warszawie. Idea zakładająca współpracę państw Europy Środkowo-Wschodniej od Adriatyku po Bałtyk i Morze Czarne miała być przeciwwagą dla dominującej pozycji Niemiec w Unii Europejskiej. Projekt – choć ambitny i teoretycznie atrakcyjny – nie zyskał jednak takiego rozmachu, jakiego oczekiwano. Ostatecznie zabrakło impetu i politycznej konsolidacji państw regionu.
W polityce wobec Ukrainy Duda również zaznaczył swoją obecność. Od początku wojny w 2022 roku był jednym z najaktywniejszych rzeczników wsparcia dla Kijowa, co wielu oceniało jako słuszne rozpoznanie racji stanu – niepodległa Ukraina miała być buforem bezpieczeństwa między Rosją a Polską. Jednak styl tej polityki wzbudzał kontrowersje. Słowa o tym, że Polska jest sługą narodu ukraińskiego, padły z ust prezydenta w dobrej wierze, ale zostały odebrane jako przejaw przesadnej uniżoności. W relacjach z prezydentem Zełenskim Duda wykazywał dużo dobrej woli i ciepła – czasem aż nadto. Szczególnie boleśnie wyszło to na jaw podczas kryzysu zbożowego. Gdy Zełenski podczas Zgromadzenia Ogólnego ONZ skrytykował kraje, które – jak Polska – wprowadziły embargo na ukraińskie zboże, sugerując, że ich działania „przygotowują scenę dla moskiewskiego aktora”, reakcja prezydenta była całkowicie nieadekwatna. Duda nie odpowiedział twardo, lecz próbował rozwadniać wypowiedź ukraińskiego przywódcy – w przeciwieństwie do ówczesnego premiera Mateusza Morawieckiego, który (pomimo przychylnego stosunku do Ukrainy) publicznie oburzył się na Zełenskiego. U Dudy zabrakło asertywności. Przekonanie o przyjaźni przesłoniła świadomość, że interesy Polski i Ukrainy nie zawsze są zbieżne – a czasem potrafią być wręcz sprzeczne.
Wreszcie – kwestia suwerenności w relacjach z Unią Europejską. Andrzej Duda balansował tu między próbami współpracy a retoryką konfrontacyjną. W 2018 roku głośnym echem odbiło się jego stwierdzenie, że Unia to „wyimaginowana wspólnota, z której niewiele wynika” – co media salonowe wykorzystały, by oskarżyć go o dążenie do „polexitu”. Takie zarzuty były jednak przesadzone. Duda nigdy nie postulował wyjścia Polski z UE. Sprzeciwiał się federalizacji i opowiadał się za koncepcją „Europy ojczyzn”, w której państwa narodowe zachowują swoją podmiotowość. Problemem nie były jego przekonania, lecz brak konsekwentnego działania. Nie próbował budować międzynarodowej koalicji państw o podobnym myśleniu – ani w regionie, ani w szerszym kontekście europejskim.
Duda miał instynkt państwowca – to nie ulega wątpliwości. Ale często zabrakło mu siły przebicia, twardej gry interesów i zdolności do budowania długoterminowej podmiotowości Polski na arenie międzynarodowej. W efekcie jego polityka zagraniczna – choć miejscami wyrazista – nie miała tego ciężaru, który obóz konserwatywny tak bardzo obiecywał sobie po „prezydencie suwerenności”.
Prezydentura Andrzeja Dudy była pełna sprzeczności – toczyła się między rolą notariusza a próbami samodzielnej gry politycznej. Choć jego mandat pochodził z wyboru powszechnego, nie raz ustępował wobec presji środowiska, z którego się wywodził, rezygnując z możliwej niezależności. Momentami bywał kimś więcej niż tylko wykonawcą partyjnych decyzji, zwłaszcza gdy zawetował ustawy sądowe czy starał się mediować w czasie politycznych kryzysów. Jednak ambicje nie zawsze szły w parze z konsekwencją – jego pozycja w obozie władzy pozostała niepewna, a wpływ na bieg wydarzeń ograniczony. W polityce zagranicznej potrafił postawić na silne relacje z USA i inicjatywy takie jak Trójmorze, lecz nie potrafił przekuć ich w trwałą strategię regionalną. Wobec Ukrainy wykazał chęć pomocy, ale w kilku momentach zabrakło mu realizmu w ocenie interesów własnego państwa. Z kolei jego relacja z Unią Europejską balansowała między symbolicznym buntem a pragmatycznym powrotem do linii partii.
Być może jednak nuta krytycyzmu, która tu pobrzmiewa, dla większości społeczeństwa stanowi raczej zaletę niż zarzut. Powściąganie radykalniejszych decyzji, przesuwanie się ku centrum pod wpływem społecznych nastrojów czy pewna podatność na opinie środowisk eksperckich – to cechy, które mogą wyborcom imponować. I właśnie dlatego, po dziesięciu latach u władzy, Andrzej Duda nie odchodzi jako polityczny bankrut, lecz jako polityk cieszący się najwyższym poziomem zaufania społecznego w kraju. To z kolei stanowi solidny kapitał – czy to do rozpoczęcia nowego projektu, czy jako mandat zaufania do dalszej aktywności na arenie międzynarodowej.
Ludwik Pęzioł