Francuski rząd i prezydent zdecydowali się na spacyfikowanie ciągnących się od 2 miesięcy protestów ruchu „żółtych kamizelek”. Z jednej strony wycofano podwyżki akcyzy na paliwa, obiecuje się społeczny dialog, ale z drugiej trwa spektakl medialnego oczerniania ruchu, stawia się na zmęczenie działaczy i próbuje się ograniczać zasięg protestów represjami, a nawet działaniami administracyjnymi.
Polityka kija i marchewki była słyszalna nawet w czasie noworocznego orędzia prezydenta Emmanuela Macrona. W tym roku, właśnie ze względu na społeczny bunt, oczekiwane ono było szczególnie mocno. Po jego wysłuchaniu można jednak nabrać przekonania, że rok 2019 będzie raczej okresem dalszej konfrontacji władzy ze społeczeństwem lub przynajmniej jego dużą częścią.
Wesprzyj nas już teraz!
W 16-minutowym wystąpieniu prezydent zaczął od przypomnienia kilku wydarzeń mijającego roku, który „nie szczędził nam intensywnych emocji”. Macron wymienił tu tytuł mistrza świata piłkarzy na Mundialu w Rosji, czy „wielkie wydarzenia kulturalne i obchody stulecia zawieszenia broni w 1918 roku”. Do udanych reform zaliczył podjęcie restrukturyzacji francuskich kolei, reformę programów praktyk zawodowych i prawa pracy, czy poprawę organizacji służby zdrowia. Za sukces uznał też „walkę z globalnym ociepleniem”. Dodał jednak, że chociaż „wyniki nie są natychmiast widoczne” to nie wolno od takich działań odstępować jeśli nie chce się spowolnić ich tempa. Wezwał też rząd do „kontynuowania jego prac w ciągu najbliższych kilku miesięcy”, co pokazuje, że władza raczej w tym temacie ustąpić nie zamierza.
Odnosząc się jednak bezpośrednio do buntu „żółtych kamizelek” Macron stwierdził, że „doświadczyliśmy wielkich podziałów w 2018 roku”. „Marchewką” było przyznanie pewnej słuszności wystąpień. Macron mówił o poczuciu „niesprawiedliwości”, „niezrozumiałych kierunkach globalizacji”, „zbyt skomplikowanej i nieżyczliwej administracjo”, czy o „zmianach podważających w społeczeństwie poczucie tożsamości”. Złożył jednak zapowiedź tego, że „wspólnie pokonamy narodowy egoizm” i „obskurantyzm”, co już łagodnie nie zabrzmiało. Straszył też zagrożeniami „wzrostu ekstremizmu w całej Europie”.
Francuski prezydent nie odniósł się bezpośrednio do głównego postulatu ruchu „żółtych kamizelek”, czyli idei referendum obywatelskiego, ale dość optymistycznie stwierdził, że „dzięki debacie, która się rozpoczęła, w pełni przywróciliśmy naszą demokrację”. W najbliższym czasie ma się ukazać zresztą list prezydenta do Francuzów, który ma zapoczątkować taką debatę. Macron dopuścił możliwość „ewoluowania instytucji”, ale na tym obietnice się kończyły. Zapowiedzią użycia „kija” było oskarżenie działaczy „żółtych kamizelek” o to, rzecznicy „nienawistnego tłumu” atakują „wybranych urzędników, policję, dziennikarzy, Żydów, obcokrajowców i homoseksualistów”. Tak karykaturalnie przedstawiony ruch nazwał następnie „negacją Francji” i obiecywał, że „porządek republikański będzie zapewniony”. Efekt wzmocniły dodatkowo słowa pochwał kierowanych wobec wojska, policji strażaków, czy żandarmerii.
Władza wyraźnie przechodzi do ofensywy. Media społecznościowe donoszą o represjach administracyjnych wobec działaczy ruchu. Celem odblokowania rond straszy się uczestników blokad wysokimi mandatami. Następuje też wyraźna brutalizacja działań sił porządkowych, a media przedstawiają manifestacje w krzywym zwierciadle prorządowej propagandy. Naśladuje się nawet działania gen. De Gaule’a z 1968 roku. Zwolennicy Macrona zapowiedzieli bowiem uliczną manifestację poparcia dla prezydenta, co jest echem podobnego marszu gaulistów sprzed pół wieku.
Obecnie niemal połowa Francuzów ma już rzeczywiście przesyt manifestacji. Jednak poparcie dla „żółtych kamizelek” nie gaśnie i wynosi obecnie około 61 proc. Największą popularnością cieszy się postulat wprowadzenia krajowych referendów, ale i zwolennicy natychmiastowej dymisji Macrona to także kilkanaście procent. Sondaż przeprowadzony już po orędziu noworocznym Macrona przez instytut Opinion Way oszacował, że 60 proc. Francuzów uznało, że w swoim wystąpieniu „prezydent nie był przekonujący”, a jego „przyrzeczenia” odebrało pozytywnie 40 proc. słuchających (z czego „naprawdę przekonanych” poczuło się tylko 14 proc.). Ostry ton Macrona spotkał się także z krytyką opozycji. Przewodnicząca Zjednoczenia Narodowego Marine Le Pen nazwała Macrona podpalaczem. Prawicowy polityk Nicolas Dupont-Aignan, szef ruchu Debout France stwierdził, że Macron roku 2019 może być jeszcze gorszy od tego z 2018 i stwierdził, że Macron „niczego się nie nauczył, niczego nie zrozumiał”. Szef Zbuntowanej Francji, lewak Jean-Luc Mélenchon określił prezydenckie orędzie jako „księżycową lekcję” „prezydenta bogaczy”, który jedynie „roztacza zasłonę dymną”.
Końca konfliktu nie widać. Niezadowolenie społeczne nie gaśnie, a pozycję prezydenta osłabiają kolejne afery, m.in. ujawnienie, że jego b. już „ochroniarz” Benalla miał do dyspozycji dwa paszporty dyplomatyczne. Także wydarzenia sylwestrowej nocy pokazały (strzelaniny, podpalanie aut, nożownicy, puszczenie z dymem halalowego sklepu mięsnego itp.) zilustrowały wszystkie problemy kraju. Warto też zauważyć, że np. policja, która okazuje się tak skuteczna w tłumieniu wystąpień ruchu „żółtych kamizelek” latami nie daje sobie rady z bandami chuliganów z przedmieść. Żandarmeria, która mandatami usuwa protestujących z rond i autostrad, od lat nie daje sobie rady emigrantami blokującymi drogi do portów na północy kraju. Takich paradoksów znalazłoby się więcej…
Obozowi władzy zależy na jak najszybszym zakończeniu konfliktu. Wydaje się jednak, że nie będzie to zadanie łatwe. Przyczyny buntu pozostają nieusunięte. Rok 2019 może okazać się dla Emmanuela Macrona wyjątkowo trudny także ze względu na majowe wybory do PE. Francuski prezydent ma ambicję zostać „chorążym pokoju” i wielkim reformatorem projektu UE. W zakończeniu swojego orędzia noworocznego mówił m.in. o „nadziei dla spraw europejskich” i o tym, że „chce skończyć z bezsilnością na wszystkich jej (UE) poziomach. Zadanie jest bezprecedensowe, ale jest w naszym zasięgu. Wiem, że możemy” – mówił francuski prezydent niemal w amerykańskim stylu. Macron widzi siebie jako przywódcę „obozu postępu”, który ma się przeciwstawić tzw. „populistom”. Problem w tym, że także jego pozycja międzynarodowa została osłabiona, a największy ruch „populistów” w UE wyhodował w swoim własnym kraju.
Bogdan Dobosz