14 grudnia 2023

„Donald usypiacz”, czyli co kryje się pod pustosłowiem nowego premiera

(Fot. Jacek Szydlowski / Forum)

W wygłoszonym 12 grudnia premierowskim exposé bardziej interesujące od jego zawartości, okazało się pominięcie pewnego „drobiazgu”, a mianowicie – przedstawienia wizji polityki nowego rządu. Jej nieobecność (skrzętnie przykryta rytualnymi sloganami o wspólnocie i miłości) oznacza, że Donald Tusk albo takowej wizji nie posiada, albo że ona istnieje, ale z jakichś przyczyn nie może zostać na obecnym etapie objawiona społeczeństwu. Na szczęście w procesie rozeznania intencji polityka nie jesteśmy skazani tylko na jego publiczne przemówienia.

Czytelnicy rzadko sięgają po książki napisane przez polityków. Oglądając ich okładki spodziewają się raczej rozszerzonej broszurki wyborczej, nie rokującej ciekawej zawartości ani pod względem poznawczym, ani rozrywkowym – ot, kolejna porcja nachalnej autopromocji nie warta marnowania naszego czasu. Zdarza się jednak, że taka książka (o ile nie jest dziełem zaufanego ghostwritera lub nie została napisana z czystej próżności) stanowi istotny materiał, pozwalający zrozumieć sposób myślenia człowieka, od którego zależy los całego państwa. I z tym właśnie mamy do czynienia w przypadku Donalda Tuska  – publikacje „Szczerze” z 2019 r. oraz „Wybór” z 2021 r. rzucają nieco światła na białe plamy jego wybitnie beztreściowego exposé.

Rekonstrukcja postawy Tuska

Wesprzyj nas już teraz!

Okres rządów Tuska od 2007 do 2014 roku bywał określany mianem polityki teflonowej: z początku upstrzonej medialnymi ustawkami od których bił brak poszanowania dla inteligencji wyborców („słońce Peru”, czy „niezapowiedziana” wizyta w domu typowej polskiej rodziny), później przechodzącej w chłodną technologię władzy, charakteryzującą się bezideowością tak dalece posuniętą, że sarkali na nią nawet pokrewni mu światopoglądowo liberałowie. Jeden z ówczesnych publicystów streścił ten sposób sprawowania władzy w haśle „tao Tuska” – w nawiązaniu do kanonicznej literatury taoizmu oznaczało ono przesłanie, jakim miał kierować się ówczesny lider Platformy Obywatelskiej: „nie należy nic robić, sprawy same się ułożą”. Lęk przed nadejściem rządów Prawa i Sprawiedliwości, dla dużej części elektoratu stanowił jednak wystarczającą motywację, by pomimo całej politycznej bezpłciowości i lenistwa Tusk został objął rządy na następną kadencję.

1 grudnia 2014 roku w życiu politycznym Tuska rozpoczął się zupełnie nowy rozdział. Wybór na urząd Przewodniczącego Rady Europejskiej u części społeczeństwa wywołał dumę z objęcia przez Polaka tak wysokiego stanowiska międzynarodowego, druga zaś bagatelizowała znaczenie tego „awansu”, podnosząc iż to właśnie wymienione wcześniej deficyty byłego premiera czyniły z niego łatwo manipulowaną marionetkę, którą mogli swobodnie poruszać wielcy europejscy gracze. W książce pt. „Szczerze” Tusk próbuje neutralizować te zarzuty, przydając swojej osobie wielkiego znaczenia i niebagatelnych zasług, jak choćby odegranie decydującej roli w zapobiegnięciu grexitowi, kiedy to miał „nie wypuścić z pokoju” premierów Aleksisa Tsiprasa, Angeli Merkel i Francoisa Hollanda, dopóki nie wypracują wspólnego rozwiązania w trudnych rokowaniach między Grecją a organami Unii. Ta wątpliwa anegdotka stanowiła idealny przykład, ukazujący jak Tusk mógł poczuć się dotknięty odmawianiem mu przez przeciwników sprawczości politycznej w strukturach UE. W całej publikacji najbardziej uderza jednak co innego – widoczne zachłyśnięcie się światem polityki unijnej i autokreacja Tuska na żołnierza idei zjednoczonej Europy. Sytuacje prowadzenia rozmów z wielkimi światowymi przywódcami opisywane są z lubością, a familiarne stosunki z urzędnikami o wysokiej randze zaznaczane stosunkowo często. Autor „Szczerze” nie prowadzi narracji z pozycji „Polaka w Europie”, ale właśnie urzędnika o tożsamości europejskiej, mającego na względzie jedynie dobro nowego chlebodawcy.

W przerwach między podkreślaniem doniosłej dziejowej misji Unii Europejskiej, przewodniczący epatuje informacjami o swoich kontaktach z europejską kulturą wyższą, jakby chciał zrzucić z siebie odium lekceważonego przez nowe towarzystwo nuworysza. Ten zabieg jednak pogłębia tylko wrażenie odczuwanych przez niego kompleksów. Trudno uwolnić się od wrażenia, że w toku referowania kolejnych dni (książka pisana jest w formie dziennika) Tusk przechodzi metamorfozę: niegdyś kojarzony z „charataniem w gałę” i odpowiadający Tomaszowi Lisowi, że „chciałby być zapamiętany jako fajny gość” nagle staje się poważnym i śmiertelnie zatroskanym o los kontynentu orędownikiem zjednoczonej Europy. Niespodziewanie staje się Tuskiem-ideowym.

Tuż po powrocie do Polski na rynku ukazuje się kolejna książka, tym razem będąca zapisem długiej rozmowy Donalda Tuska z dziennikarką i pisarką Anne Applebaum. Poruszone są w niej niemal wszystkie tematy w powszechnym odbiorze uznawane za kluczowe dla polityki globalnej. Jednak tym razem wątek polski zostaje zaznaczony dużo mocniej aniżeli w poprzedniej publikacji, i to do niego w dużej mierze odnosi się sam tytuł. „Wybór” jaki stoi przed nami ogranicza się bowiem do dwóch możliwości: albo maksymalnie (o wiele bardziej niż aktualnie) zintegrowana Unia Europejska, albo powrót do wojen narodowych, strasznych autorytaryzmów i krwawych szaleństw jakie przyniosła Europie pierwsza połowa XX wieku. Biorąc pod uwagę bieżący stan integracji, łatwo domyślić się, że chodzi o jakąś formę centralizacji i ustanowienia wspólnego organu zarządzającego większością instytucji, dziś pozostających jeszcze w domenie władz państw członkowskich. Snute są również rozważania o tworzeniu nowej obywatelskiej tożsamości unijnej, która nieszczęśliwie nie może się zakorzenić, ponieważ uczucia narodowe wciąż są jeszcze silniejsze od „uczuć europejskich” (ta uwaga Tuska jest niezwykle istotna w kontekście opisanej dalej strategii). Applebaum jest w swych tezach znacznie odważniejsza, Tusk dla pozoru lawiruje, puszczając jednak oko, że po cichu sam liczy ile to medali w rozgrywkach sportowych zdobyłaby jedna drużyna unijna („moja drużyna!”), gdyby zastąpić nią reprezentacje poszczególnych państw członkowskich.

Fałszywość alternatywy „centralistyczna Unia” versus „perspektywa powrotu wojen światowych” jest łatwo uchwytna nawet dla osoby przeciętnie tylko rozeznanej w arkanach polityki. Tego typu zakrzywienie poznawcze wytłumaczyć można jedynie zideologizowaniem umysłu jakie postępowało w trakcie sprawowania urzędu Przewodniczącego i poczuciem wielkiej misji spojenia zwaśnionych przez tysiąclecia narodów. A jak odpowiada on na pytanie o zadanie Polski, by cel tej misji mógł się ziścić? Otóż – Polska musi dokonać pewnych poświęceń: odwrócić się od własnych egoistycznie pojmowanych interesów i nie pytać o to co może jej dać Unia, ale co ona może dać Unii. Stanowi to całkowite odwrócenie perspektywy przeciętnego Polaka uważającego, że miejsce jego kraju jest w Unii Europejskiej – nie powinniśmy pozostawać w UE ponieważ ona coś nam daje, to my powinniśmy dawać! Tego Donald Tusk w swoim exposé z oczywistych względów powtórzyć nie mógł.

Strategia Tuska

Jak łatwo zauważyć, nasuwający się po odczytaniu destylatu z wymienionych publikacji wniosek nie pokrywa się z tym serwowanym przez wrogów politycznych Tuska (a w każdym razie nie pokrywa się w pełni). W przywołanym świetle nowy premier jawi się nie tyle „niemieckim agentem”, co misjonarzem idei w pełni zjednoczonej Europy – Europy, w której pierwotna identyfikacja narodowa obywateli jest drugorzędna wobec identyfikacji europejskiej. Nie podejmuję się udzielania odpowiedzi na pytanie, czy polityczni przeciwnicy Tuska zdają sobie z tego sprawę, a tylko powielają tezę o „niemieckim sługusostwie” premiera, ze względu na obawę przed wchodzeniem w tony antyunijne, czy też taka jest ich szczera diagnoza. Jest to jednak kwestia kluczowa, gdyż misja pogłębionej integracji, mającej na celu „ustrzeżenia Europy przed odżyciem wojen narodowych i zniewalających autorytaryzmów” będzie od Tuska wymagała stopniowego podmieniania tożsamości polskiej na europejską, a do tego nie będzie już potrzebne omijanie prezydenckiego veta i przekonywanie niesfornych koalicjantów z PSL-u. Zmiana prawa nie jest więc na ten moment najważniejsza. Przekształcanie świadomości Polaków można osiągać metodami miękkimi i nie tak rzucającymi się w oczy: pompowaniem pieniędzy w kosmpolityczne  wywrotowe media i organizacje trzeciego sektora, będące w swej propagandzie dużo bardziej bezpośrednie, polityką symboliczną, wychowywaniem dzieci w tzw. „wartościach europejskich” (czymkolwiek by one nie były), głoszeniem konieczności przemian instytucjonalnych, niezbędnych dla efektywnej walki z kryzysem klimatycznym, wreszcie – straszeniem kolejnymi fałszywymi alternatywami: albo centralizacja i pełne przyjęcie demoliberalnych wartości, albo brak wsparcia UE i USA w razie zaatakowania Polski przez Rosję (ulubiony argument rozmówców w „Wyborze”).

Łatwo przewidzieć, że w tej przemilczanej strategii ujęte zostaną rolę zagończyków: rozentuzjazmowanych wizją Stanów Zjednoczonych Europy dziennikarzy (vide Bartosz Węglarczyk) i lewicy, zdającej sobie sprawę, że rewolucję obyczajową łatwiej się w Polsce przeprowadzi drogą unijnych egzekutyw, aniżeli wyborów samych Polaków. Zgrabnie tonujący ich zapędy Tusk, będzie głosił potrzebę „rozważnego” posuwania się naprzód, usypiając co naiwniejszych argumentami o „prawnych koniecznościach” i „członkowskich zobowiązaniach”. Operacja musi jednak zostać przeprowadzona po cichu, a do tego premier musi wypracować sobie wizerunek „arbitra rozsądku” usytuowanego gdzieś pomiędzy „reakcyjnym” PSL-em, a rewolucyjną Lewicą. Równocześnie nie powinien prowokować eksplozji oporu wyborców innych partii, bo niepokoje społeczne nie sprzyjają rządzeniu. Nad wyraz pomyślnym dla realizacji tego celu rozwiązaniem, byłoby osiągnięcie efektu pt. „straszyliście rewolucją obyczajową, a nic takiego się nie wydarzyło”. Uspokojenie społeczeństwa i obniżenie jego czujności, pozwoliłoby na stawianie w drugiej części jego kadencji coraz radykalniejszych kroków (np. przesuwanie ośrodka decyzyjnego dotyczącego migracji do organów UE, co już półgębkiem zostało zapowiedziane), przy równoczesnym dezawuowaniu przeciwników politycznych jako rozhisteryzowanych katastrofistów i pieniaczy. Tym trudniejsze zadanie stoi przed tymi, których powinnością jest bicie na alarm – muszą oni uniknąć tych stygmatyzujących łatek, by pozostać w oczach Polaków wiarygodni.

Siła do walki

By opisany tutaj plan się nie powiódł, obrońcy polskiej tożsamości i unikatowości kulturowej muszą działać rozważnie, nie dać się zwieść zdradliwej ciszy oraz – przede wszystkim – zachować i mnożyć siły, które pozwolą przeciwstawić się szykowanej operacji. Katolicy zaś muszą pamiętać, że w razie dojścia do skutku pogłębionej integracji unijnej, nowy aparat zarządczy w przypadku zaistnienia dowolnej sprzeczności między pryncypiami demoliberalnymi a katolickimi – weźmie stronę tych demoliberalnych. Kościół Katolicki w swej autentycznej formie nie pasuje bowiem do centralistycznej układanki – musi zostać doktrynalnie zniekształcony, by nie rościć sobie wyższości nad ideologią, mającą spajać „narodowość europejską” i utrzymywać nowy lud w potulności wobec władzy Centrali. Nie jest to zatem wyłącznie walka o taką czy inną obsadę stanowisk, formę ustroju, państwowości czy modelu gospodarczego; to również walka duchowa – walka o to w jaki sposób będą kształtowane ludzkie sumienia i wierzenia. Uświadomienie sobie tego faktu jest pierwszym warunkiem przedsięwzięcia jakiegokolwiek skutecznego oporu.

Ludwik Pęzioł

Mit „Koalicji 15 października” w expose Tuska. Górą emocje i poczucie „misji”

Mit „Koalicji 15 października” w expose Tuska. Górą emocje i poczucie „misji”

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij