3 grudnia 2021

Droga synodalna, tradycjonaliści i chochoł klerykalizmu

(fot. Episkopat News/Flickr)

Kościół katolicki znajduje się na drodze synodalnej. W Polsce proces debaty ogniskuje się wokół walki z klerykalizmem. To całkowicie poronione. Władza biskupów i księży musi pozostać mocna. To, co trzeba zrobić, to uczynienie jej bardziej efektywną. Do tego potrzebna jest zwykła, zdrowa konkurencja – zwłaszcza między diecezjami.

Trwający obecnie proces synodalny stawia sobie za cel wytworzenie nowych sposobów działania Kościoła. Ma być bardziej synodalnie, to znaczy wspólnotowo, a mniej klerykalnie. Zgodnie z założeniami procesu synodalnego, należy przezwyciężyć skupianie się na duchownych, dopuścić silniej do głosu świeckich, w efekcie dając nowy impuls ewangelizacyjny.

Nie twierdzę, że w wielu miejscach na świecie konieczność takich działań nie występuje. Twierdzę jednak, że w Polsce walka z klerykalizmem jest spektakularnym obalaniem chochoła. To, czego potrzeba nam w dziedzinie struktury Kościoła, to bynajmniej nie ograniczanie władzy księży czy biskupów, a jedynie zapewnienie większej… konkurencji.

Wesprzyj nas już teraz!

7 września Stolica Apostolska opublikowała dwa podstawowe dokumenty obecnego procesu synodalnego, Vademecum oraz Dokument Przygotowawczy. Oba teksty wskazują cele, do których Kościół ma zdążać w czasie swoich globalnych konsultacji – oraz problemy, które należy przezwyciężyć, lub nawet, można powiedzieć, wroga, którego należy pokonać. To oczywiście klerykalizm, w dodatku zdefiniowany bardzo jasno jako odziedziczony z historii ostatnich wieków.

W Vademecum synodalnym w sekcji „Postawy uczestnictwa w procesie synodalnym” widzimy na przykład hasło:

Przezwyciężyć plagę klerykalizmu

Czym jest ta klerykalistyczna plaga, mówi bliżej Dokument Przygotowawczy. W odpowiednim miejscu tekst głosi:

Cały Kościół jest wezwany do rozliczenia się z ciężarem kultury przesiąkniętej klerykalizmem, jaką odziedziczył po swojej historii oraz z formami sprawowania władzy, w które wszczepiają się różne rodzaje nadużyć (władzy, ekonomiczne, sumienia, seksualne). Nie sposób „wyobrazić sobie nawrócenia działania kościelnego bez aktywnego udziału wszystkich członków ludu Bożego”.

Zadanie jest zatem postawione dosyć jasno: żeby Kościół stał się synodalny, musi przestać być klerykalny; a jest obecnie klerykalny wskutek swojej historii.

Nikt nie mógłby zliczyć, ile razy w polskiej debacie o przyszłości Kościoła padł postulat konieczności walki z klerykalizmem! Oczywiście, nierzadko jest to sensowne, na przykład gdy mówi się o klerykalizmie jako o swoistym myśleniu korporacyjnym – w tym sensie sam często zwracam na ten problem uwagę, wskazując choćby na źródłach postępowania biskupów i księży na stanowiskach decyzyjnych wobec kapłanów, którzy dopuścili się ohydnych czynów wobec nieletnich.

Problem w tym, że coraz częściej w polskiej debacie pojawia się zgodne z duchem Dokumentu Przygotowawczego utożsamienie klerykalizmu ze strukturą Kościoła, którą otrzymaliśmy od poprzednich pokoleń. Kościół byłby niejako źle zbudowany, klerykalny nawet jeżeli nie z natury, to siłą dziejowego faktu. Co więcej, taki klerykalny obraz Kościoła miałby dzisiaj w Polsce dominować. Mielibyśmy stać u progu konieczności większego włączenia w życie Kościoła świeckich, którzy są jakoby wykluczeni.

W artykułach i rozmowach zwolennicy walki z tak rozumianym klerykalizmem przywołują też niekiedy przykład środowisk tradycjonalistycznych, twierdząc, jakoby były one ilustracją problemu.

Środowiska te mają skupiać się na swoich księżach, których traktują z nadmierną czcią i nabożeństwem, budując nieprawdziwy obraz posługi kapłana;są też strasznie wsteczne, to znaczy wpatrzone w nauczanie Kościoła sprzed II Soboru Watykańskiego, a to miałoby być złe, bo umacniające przesadną władzę duchowieństwa.

Stawiam tezę, że to wszystko nieprawda i jest dokładnie odwrotnie; to znaczy, że w Polsce klerykalizmu nie ma albo jest go niewiele, a środowiska tak zwane tradycjonalistyczne są w istocie w awangardzie budowania „synodalności” rozumianej jako udział świeckich w życiu Kościoła i demitologizacja obrazu kapłana.

Najpierw kilka słów o klerykalizmie w ogóle. Być może istnieją gdzieś w Polsce miejsca, w których kapłan ma jakąś wyjątkową władzę nad społecznością lokalną. Nie znam takich, ale nie wykluczam, że istnieją. Jeżeli nawet istnieją, niewątpliwie znikają w bardzo szybkim tempie. Media kolportują tak skrajnie negatywny wizerunek Kościoła i duchowieństwa, że utrzymanie w jakiejkolwiek grupie osób obrazu księdza jako osoby wyjątkowej jest nie tyle trudne, co nawet niemożliwe.

Księża mają, oczywiście, władzę w swoich parafiach. Proboszcz rządzi. Rzecz jednak w tym, że w gruncie rzeczy drastycznie niewielka grupa Polaków jest tym rządom nieodwołalnie poddana!

Kto chce, może przecież iść do innego kościoła. Jest to dziecinnie proste nie tylko w dużych miastach, ale także na wsi. W zasięgu 30 minut jazdy samochodem z przeciętnej wioski w dowolnym zakątku naszego kraju można dojechać do kilku lub kilkunastu różnych kościołów. Zwykłe prawa wolnego rynku: gorszy przegrywa. Nie ma skuteczniejszego instrumentu walki z różnego rodzaju patologicznymi postawami czy zachowaniami.

W czym miałaby się wobec siły tego faktu wyrażać klerykalna nadmierna władza księdza? Zawłaszcza pieniądze parafian? Jeżeli nie da się go przekonać, zmieniam parafie. Pije? Jeżeli nie da się inaczej, zmieniam parafię. Żąda bezczelnie dużo za pogrzeb bliskiego? Jeżeli nie chce słuchać racjonalnych argumentów, zmieniam cmentarz – i parafię. Nie trzeba organizować synodalnych debat i zastanawiać się latami, jak zwalczyć klerykalizm – bo dzięki banalnemu narzędziu, jakim jest dzisiaj samochód, tego problemu już nie ma albo zaraz nie będzie.

Teraz sprawa druga, czyli środowisko tradycjonalistyczne jako rzekoma przechowalnia najgorszych postaw klerykalnych. O większe nieporozumienie w istocie trudno.

Nie wiem, jak jest w innych krajach, ale w Polsce liturgia trydencka zagościła w kościołach bynajmniej nie z woli księży ani tym więcej biskupów, ale właśnie świeckich. To oni organizują Msze przedsoborowe. Nierzadko to oni uczą kapłanów celebrować. To oni troszczą się o wszystkie szczegóły organizacyjne. To oni chodzą do biskupów, by prosić lub żądać tego, co na gruncie prawa kościelnego im się należy. Świeccy w działaniu – to właśnie grupy tradycjonalistyczne. Nie wiem, czy są w naszym kraju jakiekolwiek inne środowiska, które tak bardzo brałyby sprawy we własne świeckie ręce.

O kultywowaniu jakiegoś zmitologizowanego obrazu kapłana nie ma mowy. Przytoczę nieco zabawną anegdotę o której opowiedział mi dobry znajomy związany z jedną ze wspólnot wiernych liturgii trydenckiej. Otóż wierni tej wspólnoty zostali raz podsłuchani przez księdza, jak zastanawiali się nad tym, jak ustrzec swojego kapłana przed wpadnięciem w sidła błędów modernizmu!

Jak to możliwe? To bardzo proste: wierni ze środowisk tradycjonalistycznych są w sposób całkowity zaszczepieni przeciwko jakimkolwiek manipulacjom kleru. Ksiądz chce coś zorganizować? Dobrze, ale jaką to ma podstawę w prawie kanonicznym? Głosi kazanie? Dobrze, ale jakich autorów cytuje? Czy jest wierny prawdzie teologicznej? Czy są odpowiednie dokumenty Kościoła, które podpierają wszystkie jego wskazania? Wierni środowisk tradycyjnych dobrze wiedzą, że w naszej wierze chodzi o Jezusa Chrystusa, a nie o księdza. Ksiądz ma prowadzić, uczyć, rządzić – ale jako sługa naszego Pana i ściśle trzymając się Tradycji. Tu nie ma miejsca na nadużycia, bo świadomość wiernych zapewnia kontrolę.

Tyle o księżach – ale są jeszcze biskupi. I tutaj natrafiamy na prawdziwy problem.

Zostanę przy środowiskach tradycyjnych, bo te znam. W wielu takich środowiskach nie ma kłopotu ze znalezieniem księdza, który będzie sprawował liturgię trydencką; nie ma problemu ze znalezieniem stosownego miejsca; nie ma problemu z organizacją i utrzymaniem – jest za to problem z biskupem. Biskup nie chce, nie zgadza się, nie pozwala, utrudnia. Przyczyny są różne: od braku wiedzy, przez ideologię, po zwykłą niechęć. Ile inicjatyw świeckich w środowiskach tradycyjnych rozbiło się o postawę biskupa – tego nie da się zliczyć.

Wieli biskupów żali się, że działają w Polsce negatywne środowiska tradycjonalistyczne, które mają wizję Kościoła sprzed Soboru, a to oznacza dominację hierarchii. Gdy jednak te środowiska idą do biskupa i proszą o to, by mogły uczestniczyć we Mszy świętej w dawnym rycie, to otrzymują odpowiedź opartą bynajmniej nie na argumentach merytorycznych, ale na władzy hierarchicznej, że zgody nie ma: i już.

Coś tu się nie zgadza – i to bynajmniej nie po stronie wiernych świeckich!

Dlaczego tak się dzieje? Czy chodzi o nadmierną władzę biskupa? Czy to właśnie tutaj docieramy do istoty klerykalizmu? Wielu twierdzi, że tak właśnie jest, a władzę biskupa należałoby ograniczyć. Paleta proponowanych wobec tego rozwiązań jest ogromna – od demokratycznego wyboru ordynariusza przez diecezjan, po stworzenie blokad w postaci różnego rodzaju komisji i gremiów. Wołanie o „zmiany strukturalne” oraz „zmiany sposobu sprawowania władzy” są dzisiaj dość powszechne w katolickiej publicystyce w Polsce.

Moim zdaniem to jednak bardzo błędne podejście. Władza biskupa jest duża – i taka powinna pozostać.

W przypadku Polski jej sprawowanie przynosi niekiedy negatywne efekty nie ze względu na sam stopień władzy, ale ze względu na brak zdrowej konkurencji. Nie mogę przecież zmieniać diecezji tak, jak zmieniam parafię. Inna jest też funkcja biskupa niż księdza. Nie byłoby dobrze uciekać spod władzy swojego ordynariusza! Dobrze byłoby jednak, gdyby taka możliwość jednak po prostu istniała – i działała na zasadzie zwykłej konkurencji, tak, jak w przypadku różnych parafii.

Bywa, że ten problem udaje się pokonać, jeżeli ktoś mieszka blisko granic dwóch czy kilku diecezji. Jeżeli ma prawdziwe kłopoty ze swoim ordynariuszem, który, na przykład, odmawia mu możliwości udzielenia sakramentu w rycie przedsoborowym, może próbować gdzie indziej. To jednak przypadek mniejszości katolików, a przede wszystkim: wybór jest pozorny. Archidiecezji i diecezji jest w Polsce 41, co daje ponad 800 tys. katolików na diecezję . Czy nie jest to zbyt wiele?

Powrócę do przykładu środowisk tradycyjnych. Jak wiadomo, w Stanach Zjednoczonych środowiska te rozwijają się o wiele łatwiej, niż w Polsce. Oczywiście w wielu miejscach biskupi robią duże trudności, ale na ogół świeckim jest prościej. Jest jedna fundamentalna różnica: w Ameryce diecezji jest 196, co daje przeciętnie 357 tys. katolików na diecezję. Po prostu: jest o wiele większa konkurencja. Tworzy się inna atmosfera; panuje większa wymiana myśli. Co istotne, w USA i w Polsce jest podobny odsetek praktykujących, więc porównanie jest bardzo miarodajne.

Jeszcze lepiej stosunek diecezja – wierni wygląda we Francji. Nad Sekwaną nie da się ocenić liczby katolików w związku z przepisami o cenzusach – wskazuje się na od 27 do 58 mln. Diecezji jest tam 96, co daje od 281 do 604 tysięcy na diecezję. We Francji praktykuje jednak regularnie około 6 procent wiernych, co przyjąwszy liczbę 58 mln katolików daje nam 3,4 mln praktykujących w kraju. Wówczas średnio na diecezję przypada zaledwie 35 tysięcy katolików!

W Polsce praktykujących katolików na diecezję przypada średnio prawie 250 tysięcy.

Oczywiście nie chodzi o to, żeby mnożyć diecezje ponad miarę i wytworzyć jakiś Kościół powiatowy (powiatów jest w Polsce 314). Wówczas mielibyśmy do czynienia ze swoistym rozbiciem Kościoła, co w obecnej sytuacji globalnej mogłoby doprowadzić do atomizacji doktrynalnej. Jednak biorąc pod uwagę fakt, po pierwsze, wymierania Polaków, a po drugie pełzającej apostazji, można postawić tezę o konieczności rzetelnego zwiększenia liczby polskich diecezji, co przynajmniej w jakimś stopniu zbliżyłoby nas do przelicznika amerykańskiego lub francuskiego.

Pełnia władzy – ale na mniejszym terenie. Jeżeli mówimy o jakiejkolwiek reformie strukturalnej, to jedynie tego rodzaju.

Oczywiście nie mam złudzeń, że to pozwoli od razu rozwiązać jakiekolwiek największe problemy Kościoła katolickiego w Polsce. Tymi pozostają brak wiary, nieznajomość doktryny, libertynizm moralny etc. W istocie jednak nader często biskupi nie reagują na te patologie wystarczająco albo w ogóle. Także dlatego, że nie muszą: jeżeli nic nie zrobią, to nic się przecież nie stanie. Istnienie większej liczby biskupów poprzez sam fakt prowokowałoby do działania.

Proces synodalny, walcząc z klerykalizmem, szuka jego źródeł w historii Kościoła, co w sposób oczywisty jest swoistą metaforą dla pragnienia „odrzucenia bagażu” przeszłości – i budowy jakiejś zupełnie nowej rzeczywistości, w której posługa kapłana czy biskupa będzie rozumiana inaczej. Tego robić nam nie wolno; co więcej tego robić nie ma też żadnej potrzeby. Trzeba wzmacniać szacunek dla kapłaństwa i episkopatu; trzeba stawiać na jasny związek z Tradycją, na przywiązanie do autentycznej pobożności.

Jest jednak oczywiste, że człowiek nie działa w próżni: wszystko ma swoje ramy, także życie kościele. Myśląc o przyszłości, nie walczmy z chochołem klerykalizmu. Księża potrzebują wsparcia, nie ataku. Biskupi – również.

Jeżeli jako świeccy chcemy pomagać im sprawować ich władzę, to nie możemy tej władzy w żaden sposób podważać – możemy tylko postarać się uczynić jej sprawowanie bardziej efektywnym.

Paweł Chmielewski

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij