Jak ma na imię? Nie pamiętam. Zresztą, czy to w tej chwili istotne? Bez przebrania wygląda zupełnie normalnie. Bawełniane, mocno przybrudzone spodnie. Siedzi na krześle z nagim torsem. Na jego szyi dostrzegam jakiś wisiorek. Przyglądam się bliżej, z bezpiecznego dystansu. Tak, aby nie zauważył. To chyba jakiś ząb. Kieł? Być może jaguara. To jedyne zwierzę, którego się boi…
Siedzi nieruchomo już od pewnego czasu. W ciszy. Do jego lepianki przez jedyne okienko wpada strużka światła. Atmosfera zupełnie leniwa. Jak to w indiańskiej wiosce. Ta, schowana w cieniu wiecznie zielonych lasów równikowych, nie różni się wiele od pozostałych mijanych, gdy płynęliśmy w górę Orinoko. Osada, nad którą pieczę i nieformalną władzę dzierży właśnie ten mężczyzna – siedzący naprzeciw szaman. Ale także i wódz, lekarz, kapłan, mędrzec….
Wesprzyj nas już teraz!
Z dziką nieufnością wobec tego, co zewnętrzne i obce od lat nosi w sercu wielopokoleniową tradycję. Żyje nadal po swojemu. Ściśle chroniąc własne sekrety i tajemnicze zdolności. Szkoda. Tym bardziej, że zostało mu jeszcze kilka, może kilkanaście lat życia. Obecnie ma nie więcej jak 60-65 lat. U Indian to już niemało. Gdy umrze, nie pozostawiając po sobie następcy, ta niewielka osada będzie zmuszona przypłynąć do miasta. Dla jej mieszkańców brak szamana to wyrok na społeczny niebyt.
– To co? Zapalimy? – pyta mnie wreszcie
– Nie, dziękuję…
– … – na jego oczach pojawia się zdziwienie. Dotychczas mało kto mu odmawiał. Spogląda na mojego przyjaciela-indiańskiego przewodnika, który mnie tutaj przyprowadził.
To katolik; odpowiada przewodnik.
– Aha…
– Nie bardzo wiem, o co mu chodzi, ale przed przybyciem tutaj stwierdził, że nie będzie uczestniczył w inicjacjach – tłumaczy dalej szamanowi.
– Aha… – wzdycha ze zdziwieniem. – Trudno. Zapalimy sobie sami, Antonio.
Rozpoczyna się to, co fascynuje tak wielu z przybywających do selwy białych. Ale też to samo, do czego coraz liczniej lgną ludzie mieszkający w miastach. Wszyscy ci, dla których magia oznacza niegroźną zabawę traktowaną z przymrużeniem oka. Niebezpieczeństwo bałwochwalstwa. A przede wszystkim łamanie pierwszego przykazania. Słowa „Nie będziesz miał cudzych bogów przede Mną” to chyba jedno z najczęściej łamanych współcześnie Boskich poleceń. New Age, fascynacja wschodnimi sztukami poznania, jogą, tai chi. Wróżbici, znachorzy, horoskopy. Demon atakuje ze wszystkich stron. Ze wszystkich sił. A my wciąż ulegamy. Opętań przybywa. Podobnie, jak ludzi, którzy na wróżbiarstwo wydają ostatnie oszczędności swego życia. Jednak na słowa o niebezpieczeństwach wynikających z „zabawy w magię, szamanizm, wróżbiarstwo, czy tak popularną współcześnie jogę (mylnie traktowaną jako sztuka rozluźnienia i rozciągania) tylko ironicznie się uśmiechają, najczęściej kwitując: „A idź, oszołomie… Przesadzasz już…”
Z szamanami nie jest inaczej. To ludzie, którzy oddają cześć tajemniczym bytom astralnym. Przeciętny przybywający do selwy gringo nie ma najczęściej pojęcia, w czym uczestniczy. Żeby była jasność: nie jestem wyjątkiem. Nie znam języka Indian Piaora. Nie rozumiem ich wiary. Nie chcę wchodzić, nie chcę wnikać w całą tę inicjację szamańską.
Ludzi od lat fascynuje temat duchów. Tego, co tajemnicze, zaklęte. A przecież już w Księdze Kapłańskiej czytamy: „Jeżeli jaki mężczyzna albo jaka kobieta będą wywoływać duchy albo wróżyć, będą ukarani śmiercią. Kamieniami zabijecie ich. Sami ściągnęli śmierć na siebie” (Kpł 20,27 ). Nie warto. Naprawdę. Nie wiemy, z kim taki wybierający się z nami na astralną przejażdżkę szaman, tak naprawdę się kontaktuje. Bo, że się kontaktuje, to pewnik. Tajemnicze sposoby leczeń. Wiedza na temat rzeczy, o których przeciętny człowiek nie ma prawa wiedzieć. To i wiele innych sprawia, że szamanie to ludzie obdarzeni mocą niezwykłą, jednak wcale nie bezpieczną.
– W tym lustrze widzę wszystkie ich choroby… – mówi po chwili zaciągania się papierosem.
– „Ich”, czyli kogo? – dopytuję.
– No, jak to kogo? Mieszkańców naszej wioski.
Przyglądam się z zaciekawieniem na kawałek ewidentnie dawno nie mytego szkła. Ot, zwykłe lustereczko. Z pęknięciem po środku. Jedno z niemych świadectw niegdysiejszej bytności białych. Kawałek szkiełka w plastikowej ramce. Należał najpewniej do któregoś z europejskich eksploratorów tutejszej dżungli. Być może ten ktoś pozostawił lusterko w darze dla Indian. To popularny zwyczaj u poszukiwaczy przygód. Większość z nich przed zapuszczeniem się w zielony gąszcz zaopatruje się w błyszczące haczyki do łowienia ryb, długopisy, cukierki – dary dla napotkanych plemion. Najwidoczniej ten ktoś nie miał niczego podobnego. A lustereczko mogło spodobać się jakiejś wybrance wodza wioski…
Szaman jest wyraźnie podekscytowany faktem mojego zainteresowania jego amuletem. Chwila mija jednak szybko. Czarodziej znika za szmacianą kotarą zdobiącą jego lepiankę. Rozglądam się wokoło. To jedyna okazja. Za parę chwil już jej nie będzie. Z Indianami Piroa trzeba postępować bardzo uprzejmie i z delikatną dystynkcją. Zwłaszcza, gdy mamy do czynienia z czarownikiem. Kiedy coś mówi, słuchacz winien skupiać swą uwagę tylko i wyłącznie na nim. Nie będzie powtarzał. To jednak za parę chwil. Póki co jestem sam. Próbuję zapamiętać jak najwięcej szczegółów lepianki, w której się znalazłem.
W rogu walają się zdezelowane buty. Na chybotliwej szafeczce ułożone drobiazgi. Dostrzegam aluminiową łyżkę. Plastikowe wiadro. Imitację kuchni, a na niej dwa blaszane gary. Przez środek izdebki przebiega poprzeczne drewniane mocowanie. A na nim chusty, spodnie, jakaś szmata. Łachmany. Hamaki. U nas takie miejsce nazwalibyśmy najpewniej lepianką przybłędy. Tutaj zaś to chata najważniejszej osoby w wiosce. Wewnątrz wszystko skryte w charakterystycznym półcieniu. W progu zebrane dzieci. Ponoć lubią tu przebywać.
W izdebce nie ma podłogi. Stoję na ubitej, twardej ziemi. Wszystkie przedmioty umorusane warstwą piachu. Szum przesuwanej kotary. Szaman jest z powrotem. Już przebrany. Z nagim torsem. Dopiero teraz dostrzegam biały kieł wiszący na jego szyi. Na głowie czerwony pióropusz.
Stefan Czerniecki