21 stycznia 2015

Dzieci Armii Andersa

Podczas II wojny światowej ponad 18 tysięcy polskich cywilów, głównie kobiet i dzieci, znalazło schronienie w Afryce. – To były najpiękniejsze lata mojej młodości – mówi Maria Dutkiewicz. – Po trudnych doświadczeniach związanych z wywózką i pobytem na Syberii, ten czas przyniósł mi ukojenie.


Niemal wszyscy pochodzili z sowieckich łagrów i miejsc zsyłki, które pozwolono im opuścić wskutek „amnestii”, na jaką Rosjanie zdecydowali się po rozmowach z gen. Sikorskim. Pod koniec 1941 r. i w początkach 1942 r. cywile w sposób niezorganizowany napływali do punktów koncentracji żołnierzy wstępujących do Armii Andersa, mniej więcej na terenach dzisiejszego Uzbekistanu. Stamtąd nasi żołnierze zostali następnie przetransportowani do ponad dwudziestu ośrodków na terenie brytyjskich kolonii w Afryce Wschodniej oraz w Związku Południowo-Afrykańskim (obecnie RPA).

Wesprzyj nas już teraz!

 

Idźcie, gdzie żołnierze

Maria Dutkiewicz (ur. 1929), z dokładnością i pasją historyka opowiada o swoim dzieciństwie w Grodnie, o ojcu, służącym w Legionach Piłsudskiego, a potem 76. Pułku Piechoty, i o wydarzeniach, które doprowadziły ją do Armii Andersa.

 

Od momentu podpisania układu Sikorski-Majski Polacy mogli opuszczać Syberię, my jednak dowiedzieliśmy się o tym w sposób nieoficjalny – wspomina. – Na ryzyko wyjazdu z naszej wioski zdecydowała się tylko moja mama ze mną i bratem. Inni się bali. Otrzymaliśmy bezpłatne bilety i niewielką sumę pieniędzy. Resztę potrzebnych rzeczy musieliśmy zdobywać sami. Szczególnie trudno było o jedzenie: podczas drogi mama oddała swoją obrączkę za bochenek zeschniętego chleba.


Na obszarze, gdzie koncentrowały się polskie wojska, w Guzarze (obecny Uzbekistan) koczowaliśmy przy drutach obozu, w którym stacjonowali nasi żołnierze – opowiada pani Maria. – Mama nie chciała odejść dalej od wojska – jak się potem okazało – zupełnie słusznie. Dzięki temu nie przegapiła ostatniego transportu. Polscy żołnierze do puszek po konserwach wlewali nam zupę z własnego obiadu i dawali po kromce chleba. Resztę jedzenia trzeba było zdobyć samemu. Czasem jedliśmy zupę z nie większego od męskiej dłoni żółwia pustynnego, jeśli udało się go złapać mojemu bratu.


Danuta Kość (ur. 1931), córka górnika z Kałusza nieopodal Stanisławowa, także wraz z bliskimi przedostała się z Syberii.

 

Gdy znaleźliśmy się w okolicach Buchary, mama i starszy brat posługując się wybiegiem oddali mnie do sierocińca. Chcieli w ten sposób ocalić mi życie, w ten sposób dostawało się porcje żywnościowe – wspomina nasza rozmówczyni. – Oboje zmarli miesiąc później. Brat w wyniku choroby, na którą zapadł jeszcze na Syberii, mama – osłabiona po tyfusie. Kilka miesięcy później dowiedziałam się, że ojciec zmarł w tym samym czasie, jak wielu innych Polaków, z wycieńczenia, jadąc do Armii Andersa. Nieraz sobie myślę, że gdyby nie eksploatowano nas tak w lasach Archangielska, moglibyśmy przeżyć wszyscy.


Skarb: puchate koce

To był dramatyczny moment. Tłumy wymizerowanych ludzi wspinały się po trapie. Na nabrzeżu mieliśmy zostawić wszystkie bagaże, ponieważ chodziło o to, by na statek zmieściło się jak najwięcej osób – pani Maria z łatwością przypomina sobie rozgrywającą się już w krasnowockim porcie scenę sprzed ponad siedemdziesięciu lat. Mama bała się, że osłabiona po tyfusie Marysia nie zdoła wejść o własnych siłach na pokład. Gdyby tak się stało, uchodźcy musieliby zostać na lądzie. A mówiono, że to ostatni transport… – To był dla mnie ogromny wysiłek. Mama wykorzystała to, że na trapie było wiele osób, i właściwe wepchała mnie na statek.


Podróż z terenów Uzbekistanu do Afryki zajęła Marii i jej rodzinie w sumie ponad rok. Kolejnym miejscem pobytu, po Krasnowocku, był port Pahlavi (Persja), gdzie podczas drugiej ewakuacji, w kwietniu 1942 r. trafiło m.in. 25,5 tysiąca cywilów. Po zabiegach sanitarnych (pani Maria opowiada o nich tak: Prysznic, mydło – co to za rozkosz była! Potem jeszcze świeża, świeża bielizna. I dostaliśmy skarb: sześć puchatych koców na trzy osoby!) zostali skierowani do obozu pod Teheranem. Marysia z mamą i bratem zamieszkali w hangarach na lotnisku. Poszła do zorganizowanej na potrzeby polskich uchodźców szkoły, tańczyła w szkolnym zespole.

 

Wyrąbane zbocze, w lewo straszliwy wąwóz i rozbite samochody – tak pani Maria charakteryzuje kolejny etap podróży ciężarówkami przez góry Elbrus. Wtedy naprawdę się bała…

 

Danusia przebyła podobną drogę: z sierocińca w Indiach została zabrana przez pewną Polkę na polecenie dawnej znajomej, która później zajęła się wychowaniem dziewczynki na Czarnym Lądzie.

 

Wszystko było ciekawe

W Afryce, poczułam się bezpieczna – wspomina Danuta Kość. – Gdy, prawdopodobnie na początku 1943 r. trafiłam do wybudowanego specjalnie dla Polaków osiedla Masindi [Uganda], po raz pierwszy od momentu oddania mnie do sierocińca znalazłam się z osobami, które znałam jeszcze z Polski. Zamieszkałam razem z moją sąsiadką, jej dwoma córkami i synową z dzieckiem. A wszystko wokół było takie ciekawe…


Maria z rodziną trafiła do tego samego osiedla w połowie 1943 r., już po śmierci gen. Władysława Sikorskiego. Masindi powstało prawie rok wcześniej. Wokół głównej ulicy, pełniącej rolę deptaka, budowano poszczególne wioski. Zamieszkiwały je przede wszystkim kobiety z dziećmi (chłopcy po 16. roku życia trafiali do wojska), a jedną z nich – sieroty. Przedstawiciele administracji, nauczyciele i księża mieszkali przy tej samej ulicy. W osiedlu działały przedszkola, trzy szkoły powszechne, gimnazjum i liceum ogólnokształcące, szkoła zawodowa o dwóch profilach i kilka warsztatów rzemieślniczych. Był szpital, pracownie rzemieślnicze, sklepik osiedlowy i magazyn. Wśród organizacji największą dynamiką odznaczało się harcerstwo i Sodalicja Mariańska. W kolejnych latach kobiety własnymi rękami wzniosły tutaj kościół, który służy społeczności lokalnej do dziś.

 

Mieszkaliśmy w trzyizbowych domkach, z podcieniami, wykonanych z gałęzi pooblepianych gliną i pokrytych dachem z trawy słoniowej – wspominają obie panie. – W każdym było skromne wyposażenie. W obozie mieszkało ok. 5 tys. osób.


Czułam radość: wszystko było czyste i świeże. Po tygodniach koczowania pod gołym niebem, w jednym ubraniu w Guzarze koło Buchary – zanim udało się nam opuścić wraz z wojskiem Związek Radziecki – to był dla mnie prawdziwy luksus – podkreśla pani Maria.

 

 Pod afrykańskim niebem

Mieszkańcy pobierali z magazynu tzw. suchy prowiant. Zapewniano im też odzież z darów UNRRA, a raz na miesiąc otrzymywali 10 szylingów kieszonkowego na osobę (szacunkowo, można było za niego kupić 2-3 metry bawełny lub sandałki).

 

Tylko niektóre mieszkanki Masindi były zatrudnione w biurach, pracowniach, wytwarzających na potrzeby obozu, w zaopatrzeniu i wytwarzanie dla potrzeb obozu. Pozostałe pracowały dla własnych potrzeb. Zakładały przydomowe ogródki, w których siały kwiaty i sadziły orzeszki ziemne, kukurydzę, banany i papaję… Hodowały kury. Wodę nosiły w wiadrach z zamontowanych na początku każdej ulicy kranów. Danusia chodziła też do buszu, korować siekierą drzewo na opał.

 

W Afryce, po trzech latach przerwy, mogłam spełnić swoje marzenie: na nowo rozpocząć naukę w szkole – mówi pani Danusia, z radością wspominając wspólne przygotowania do uroczystości patriotycznych i religijnych, które w obozie obchodzono bardzo uroczyście.

 

Dorosłe decyzje

Gdy wspominam tamten czas, uświadamiam sobie, że będąc dzieckiem musiałam podejmować bardzo poważne decyzje. Także ta o powrocie do kraju była samodzielna – kończy swoje wspomnienia pani Danuta.

 

Do Polski powróciła także pani Maria z rodziną. Danuta skończyła ekonomię, Maria – historię. Obie panie w różnych momentach swojego życia na własnej skórze doświadczały zakłamania komunistycznego reżimu okupującego Polskę.

Gdy w życiorysie do gimnazjum napisałam, że mnie wywieziono na Syberię, usłyszałam, że Związek Radziecki nikogo nie wywoził – wspomina pani Danuta. – A że byłam zadziorna, zmieniłam to na: ‘Wyjechałam wraz z rodziną na Syberię’. Potem, ze względu na presję polityczną, starałam się milczeć. Aż do 1989 r.


Kiedyś, już po 1989 r., podczas zjazdu Stowarzyszenia „Klub pod Baobabem”, skupiającego osoby, które w latach 40. trafiły na Czarny Ląd, toczyła się rozmowa na temat wpływu afrykańskiego okresu ich życia na ich wykształcenie. Większość z nich, w przeciwieństwie do tych dzieci, które zostały na Syberii, skończyło wyższe uczelnie. Uczestnicy doszli do wniosku, że w dużej mierze zawdzięczają swoje wykształcenie Afryce i temu, że w bardzo istotnym momencie swego życia mogli kontynuować naukę.

 

 

Dorota Niedźwiecka


 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie