Obecnie widać nowy trend – „dziecko jest zagrożeniem”. Nieprzypadkowo tak często można usłyszeć w przestrzeni publicznej, że „trzeba się zabezpieczyć” przed zajściem w ciążę, ponieważ dziecko jest uważane za zagrożenie. Coraz częściej słyszymy również, że kobiety w ciąży „szukają” bądź „potrzebują pomocy”, a tą „pomocą” ma być dla nich aborcja, czyli zamordowanie dziecka – mówi w rozmowie z PCh24.pl Marek Grabowski, prezes Fundacji Mamy i Taty.
„Polska wkroczyła w okres kryzysu demograficznego, który może mieć charakter dłuższej tendencji”, ogłosił Główny Urząd Statystyczny. Z jednej strony cieszę się, że w końcu dobitnie poinformował on o problemach demograficznych Polski zaznaczając, iż nie jest to problem, jaki można rozwiązać z dnia na dzień, a jego skutki będą odczuwały kolejne pokolenia. Czy ten alarm to jednak czasem nie „łabędzi śpiew”?
Wesprzyj nas już teraz!
Na początku pozwolę sobie jednak oddać sprawiedliwość urzędnikom Głównego Urzędu Statystycznego, który jednak wcześniej zauważał problem spadającej dzietności w Polsce i o tym informował. Nie przypominam sobie jednak, żeby zrobił to w tak dobitny sposób. Nie było jednak tak, że problemu w ogóle nie zauważał.
Jeśli zaś chodzi o sam problem, to trzeba powiedzieć wprost, iż jest już – mówiąc kolokwialnie – „po ptakach”. Katastrofa demograficzna, bo kryzys to za mało powiedziane, w Polsce stanowi smutny fakt. Z roku na rok będziemy go coraz bardziej odczuwać. Obecnie możemy udawać, że tego nie dostrzegamy. Widzimy bowiem jeszcze dzieci idące do szkoły, widzimy je bawiące się w parkach. W kościołach i autobusach wciąż możemy od czasu do czasu usłyszeć dziecięcy płacz lub śmiech. Niestety, niedługo dzieci będą zjawiskiem, nie bójmy się tego powiedzieć, wyjątkowym, a taki stan rzeczy przełoży się na wiele aspektów naszego życia.
Po pierwsze: mamy do czynienia z bardzo starzejącym się społeczeństwem. Brak dzieci będzie przekładał się na obciążenia budżetowe, na pogarszającą się sytuację ZUS-u, na wysokie prawdopodobieństwo niewypłacania rent i emerytur czy na długość pracy i wiek emerytalny, które po prostu będą musiały przy obecnych trendach demograficznych zostać zwiększone niezależnie od tego, co politycy w kampaniach wyborczych nam naobiecują. Tego po prostu nie da się uniknąć.
Po drugie: najprawdopodobniej będziemy skazani na jeszcze większy napływ migrantów. Już teraz mamy sytuację, że brakuje rąk do pracy. Już teraz są firmy, miejscowości, a nawet mikro- czy mini-regiony, gdzie po prostu nie ma kogo zatrudnić, a „siłę roboczą” trzeba jakoś i skądś zdobyć. Inaczej upadną całe gałęzie gospodarki.
Może jakimś plusem tej sytuacji jest to, że ta katastrofa będzie wymagała zwiększenia procesów automatyzacji, a co za tym idzie – wydajności i zmniejszenia pewnych procedur biurokratycznych, które zabierają cenny czas, jaki można by poświęcić na działania merytoryczne.
Problemów jest dużo, dużo więcej i nie da się ich rozwiązać z dnia na dzień…
W ubiegłym roku wskaźnik dzietności w Polsce wyniósł 1,15 [jedna kobieta w tzw. wieku prokreacyjnym rodzi statystycznie 1,15 dziecka – PCh24.pl]. Mamy więc do czynienia z katastrofą, która będzie się pogłębiać, ponieważ szczytowa liczba kobiet będących – jak to się technokratycznie mówi – w wieku rozrodczym, czyli mogących być matkami, minęła parę lat temu. Żeby odzyskać to, co straciliśmy, powinniśmy uzyskiwać dzietność na poziomie co najmniej 2,1 – 2,2, najlepiej zaś ponad 3… To by wymagało ogromnego wysiłku prokreacyjnego wśród młodych ludzi, na co raczej się nie zanosi.
To nie pierwsza nasza rozmowa na temat katastrofy demograficznej. Mijają kolejne miesiące, a ze strony polskich władz i wspierających je mediów słyszę jedne i te same hasła: że brakuje mieszkań; że najważniejsza jest stabilizacja finansowa; że najpierw trzeba „zrobić karierę” etc. Ja nie mówię, iż to nie jest ważne. Odnoszę jednak wrażenie, że w całej „państwowej” dyskusji o demografii pomija się aspekt kulturowy; że jest jakieś odgórne przyzwolenie na promocję anty-wartości, na promocję tzw. wolnych związków, na promocję „singielstwa”. W efekcie, kiedy małżonkowie zaczynają myśleć o dzieciach, to w pierwszej kolejności wyliczają minusy i wady ich posiadania, a dopiero potem ewentualne plusy… Przepraszam, ale myśląc w ten sposób chyba „daleko nie zajedziemy”, prawda?
Pełna zgoda, Panie redaktorze. W ostatnim czasie byłem na forum w Krynicy, skądinąd bardzo ciekawym wydarzeniu. Co znamienne, tylko jedna jego część dotyczyła demografii i w dodatku był to ostatni panel w ostatnim dniu kongresu. Zaryzykuję stwierdzenie, że organizatorzy z góry skazali go na klęskę. Na szczęście frekwencja była zaskakująco wysoka, co pokazuje, że dla wielu jest to jednak ważna, jeśli nie kluczowa kwestia. Wielka szkoda, że dyskusja o demografii nie była jednym z centralnych punktów całej inicjatywy.
Podczas tamtej dyskusji wymieniono oczywiście kilka grup czynników wpływających na dzietność. Jednym z nich były aspekty kulturowe. Ja sam w przeszłości przeprowadziłem wiele badań dotyczących dzietności, relacji w rodzinie, gotowości do bycia w związku małżeńskim, przyczyn rozwodów etc. Powiem krótko: kultura w przypadku dzietności jest czynnikiem numer jeden! Absolutnie jest czynnikiem numer jeden!
Kultura, a nie ekonomia, jak próbuje nam się to wmówić?
Kultura! Kultura, powtarzam, jest czynnikiem numer jeden!
Chodzi mi oczywiście o kulturę rozumianą szeroko, rozumianą jako pewne wartości, normy, zwyczaje, ale też chociażby światopogląd religijny, czy być może nawet taki w pewnej mierze światopogląd polityczny i postawę względem świata. Niestety, we współczesnym świecie to czynniki „racjonalne” stanowią największą bazę, całą litanię argumentów przeciwko rodzeniu dzieci.
I ta litania jest nam wbijana do głowy codziennie przez media, zarówno te głównego nurtu, jak i – niestety – większość mediów alternatywnych względem mainstreamu.
Uważam, że również ciągłe straszenie wojną na Ukrainie, gdzie – musimy to jasno powiedzieć – front jest odległy od polskich granic o 1 500 km, nie sprzyja gotowości Polaków do prokreacji.
Ciągle słyszymy o braku mieszkań, o braku bezpieczeństwa, o braku pewności, o różnych innych „brakach”. Powiem tak: z podstaw ekonomii wiemy, że generalnie zawsze są jakieś braki, nigdy nie ma jakiegoś przesytu. Zawsze czegoś nam brakuje i właśnie dlatego tak wielu nie patrzy na dzieci jako na dar. Dziecko jest bowiem klasycznym przykładem daru, który jest źródłem radości, satysfakcji, który pomaga nam dojrzewać jako ludziom, nadaje naszemu życiu sens, sprawia, że chce nam się rano wstawać etc.
O tym wszystkim albo się nie mówi, albo – w najlepszym przypadku – mówi niewystarczająco dużo. Bardzo mocno ubolewam, że głosu w tej sprawie nie zabiera Kościół. Nie kojarzę mocnego głosu pasterskiego na ten temat w Polsce, poza jakimiś nic niewnoszącymi ogólnikami.
Była rzeczywiście walka o ochronę życia najsłabszych, dzieci nienarodzonych podejrzanych o chorobę, ale to wszystko. Nie ma poważnej walki o trwałość rodziny, o pokazywanie wartości małżeństwa etc. To silne i zdrowe małżeństwa są realnym rozwiązaniem problemu niskiej dzietności, ale również promocji życia, a nie aborcji. Gdy małżonkowie żyją w zdrowej relacji, to nie chcą zabijać owoców swojej miłości.
W Fundacji Mamy i Taty praktycznie wszystkie nasze działania były na to skierowane. Organizowaliśmy liczne kampanie społeczne, przeprowadzaliśmy rozmaite badania i liczne analizy, ale takich organizacji jak nasza powinno być znacznie więcej, to po pierwsze.
Po drugie: również samo państwo powinno widzieć sens tego, żeby realizować tego typu kampanie społeczne. Widzimy różne akcje dotyczące elektromobilności, oszczędzania prądu, walki z przemocą etc. Ja nie mówię, że to nie są ważne kwestie, ale inicjatyw poświęconych małżeństwu i rodzinie praktycznie nie ma. Obecna władza kompletnie nie jest zainteresowana tą tematyką.
W poprzednich latach zrealizowaliśmy na przykład kampanię „Małżeństwo – droga naszego życia”. Zorganizowaliśmy projekt „Fajnie być tatą”. Obydwa przedsięwzięcia zostały bardzo pozytywnie przyjęte i to nie tylko w Polsce, ale ze względu na to, że przetłumaczyliśmy nasze materiały na język angielski, mogły one trafić również za granicę, także do krajów egzotycznych typu Tajlandia, Bangladesz czy Australia. Zapoznali się tam z nią nie tylko przedstawiciele tamtejszych Polonii, ale i mieszkańcy tych krajów, którzy bardzo dobrze je ocenili i rozsyłali do swoich znajomych. Nasza inicjatywa promująca ojcostwo okazała się pierwszą tego typu kampanią na świecie.
Była to jednak kropla w morzu…
Z drugiej strony mamy ogromną, stale wzbierającą falę przekazu antynatalistycznego. Niestety, ale nasza kultura jest zdominowana właśnie przez anty-natalizm…
Powiedział Pan, że dziecko jest darem. Niestety, ale coraz częściej widać wyraźnie, że traktuje się je jak przedmiot, jak nową zabawkę, którą ktoś chce w pewnym momencie dostać, więc ją sobie „załatwia”. Równie często – zgodnie z propagandą antynatalistyczną – dziecko jest przedstawiane jako problem…
Obecnie widać jeszcze nowszy trend – dziecko jest zagrożeniem. Nieprzypadkowo tak często można usłyszeć w przestrzeni publicznej, że „trzeba się zabezpieczyć” przed zajściem w ciążę. Coraz częściej słyszymy również, że kobiety w ciąży „szukają” bądź „potrzebują pomocy”, a tą „pomocą” ma być dla nich aborcja, czyli zamordowanie dziecka. Powiedzmy sobie jasno – zamordowanie własnego dziecka wiąże się z dożywotnią traumą.
Próbuje się nam wmówić, że pojawienie się dziecka jest jakąś niechcianą ingerencją w nasze życie. Być może, jeżeli ktoś chce żyć tylko dla siebie, to tak jest. Być może jeśli ktoś myśli, że będzie wiecznie piękny, młody, bogaty, zdrowy i nieśmiertelny, to tak jest. Być może, jeśli ktoś za życiowy cel ma nieustanne podróże weekendowe tanimi liniami lotniczymi w odległe zakątki, balowanie co drugą noc na zaprawionych alkoholem imprezach, to tak jest. Być może tacy ludzie uważają, że dziecko rzeczywiście przeszkadzałoby im w utrzymaniu konsumpcyjnego stylu życia…
Proszę zauważyć, że wymieniłem tylko „rozrywkowe” argumenty, bo one zdominowały dyskusję na ten temat. Prawie nigdy nie słyszymy, że dzieci przeszkadzają w tym, aby pracować…
Prawda jest taka, że w tego typu dyskusjach zbyt rzadko – jeśli w ogóle – podnoszony jest argument, jak niesamowicie dzieci nas rozwijają uczuciowo, emocjonalnie i duchowo; jak niepowtarzalne jest obserwowanie relacji między dziećmi czy między dziećmi a otoczeniem. Tego się nie da kupić… Może właśnie dlatego obserwujemy propagandę antyrodzinną i anty-dziecięcą. Dzieci, tak jak przed chwilą powiedziałem, dają nam coś, czego nie można kupić, co nie napędza konsumpcji, a to ona, a nie dzieci, ma być wyznacznikiem szczęścia we współczesnym świecie.
Pozwolę sobie zacytować fragment wypowiedzi, jakiej „Dziennikowi Gazecie Prawnej” udzielił Robin Hanson, profesor nadzwyczajny ekonomii na Uniwersytecie George’a Masona i były pracownik naukowy w Instytucie Przyszłości Ludzkości Uniwersytetu Oksfordzkiego:
„Oczekuje się, że rodzice będą zwracać większą uwagę na każdego potomka, a to utrudnia posiadanie większej liczby dzieci, prawda? Po drugie, oczekujemy od ludzi kompleksowego wykształcenia. Bez niego będziesz zarabiać gorzej i będziesz mieć niższy status społeczny. Na wykształceniu zależy dziś zwłaszcza kobietom. W efekcie decyzja o dzieciach jest odkładana. Kolejna rzecz to przekonanie, że najpierw trzeba się ustabilizować finansowo, zanim założy się rodzinę. A jeszcze kilkadziesiąt lat temu małżeństwa zawierano, zanim młodzi ukształtowali swoje ścieżki zawodowe i gdy właściwie nie wiedzieli jeszcze, czego chcą. Z innych czynników mających wpływ na malejącą liczbę dzieci można wymienić upadek religii, a także stykanie się kultur w ramach globalizacji, co prowadzi do dominacji wzorców zachowań z kultur bezdzietnych. Do tego dochodzi równość płci (…). Nie twierdzę, że równość płci jest moralnie zła albo że kobiety nie powinny studiować. Wskazuję na wielowymiarowość mechanizmów rządzących człowiekiem i jego cywilizacją”.
Proszę o komentarz.
Słowa Hansona pokazują, że coraz więcej osób dostrzega problem związany z kulturą antynatalistyczną. Niestety, samo wskazanie problemu to za mało, ponieważ autorzy tych spostrzeżeń nie przedstawiają konkretnych pomysłów działania.
Presja kulturowa, o czym już mówiłem, jest bardzo silna. Czy zna Pan redaktor kogokolwiek, kto miałby odwagę powiedzieć, że lepiej mieć niższe wykształcenie i mieć dzieci niż mieć tytuł doktora bez dzieci?; albo na przykład, że lepiej być oczekującym dziecka małżeństwem studentów i później zacząć pracę zawodową?; że lepiej później przystąpić do wyścigu szczurów, ale mieć wcześniej dzieci? Na pewno Pan nie zna. Panuje bowiem przekonanie, że dziecko rujnuje karierę, utrudnia życie, uniemożliwia znalezienie bardzo dobrze płatnej pracy i generuje masę innych problemów. W takim świecie musimy w związku z tym spojrzeć z pewną wyrozumiałością na te indywidualne decyzje.
Do tego dochodzi jeszcze jedna kwestia: ludzie po prostu nie lubią zmian, nawet jeśli mają one sprawić, że świat będzie lepszy. I to właśnie do nich jest skierowana propaganda i kultura antynatalistyczna. W związku z tym jednostki, które próbują coś zmienić, pokazać, że można inaczej, są po prostu sekowane.
Propozycje pseudo-ekologiczne, mające na celu zabronienie korzystania z samochodów, przesiadkę na rowery, zakaz korzystania ze starszych wieloosobowych aut, działają przeciw rodzinom. Dlaczego? Ponieważ rodziny wielodzietne korzystają z wieloosobowych VAN-ów, zazwyczaj kilkuletnich.
Tak zwane Zielone Strefy, wprowadzane chociażby w Warszawie, służą głównie zamożnym singlom. Nikt normalny nie będzie jechał zimą z niemowlakiem do lekarza na rowerze.
Sprawa nie jest więc prosta. Natomiast, moim zdaniem, nawet trzymając się tego paradygmatu o tym, że najpierw trzeba skończyć studia, znaleźć pracę i nieco ustabilizować swoją sytuację, to mimo wszystko da się w tym całym szaleństwie ciągłego życia w biegu znaleźć czas na założenie rodziny. Mało tego! Ludzie muszą w końcu zrozumieć, że jest to najlepszy czas na posiadanie dziecka.
Obecnie coraz więcej kobiet zachodzi w ciążę – jeśli już w ogóle podejmą taką decyzję – w wieku 33 czy nawet 35 lat. Moim zdaniem, spokojnie mogłyby to być 27 lat, po 2 – 3 latach funkcjonowania na rynku pracy, zrozumienia jego mechanizmów etc. Zwłaszcza, że nie mamy w Polsce jakiegoś szalejącego bezrobocia, jak to bywało w przeszłości i powrót do pracy jest jak najbardziej możliwy, a prawo bardzo mocno chroni kobiety w ciąży czy młode matki.
Poza tym wszystkim, moim zdaniem, obecna sytuacja wynika też z takiego naszego lenistwa i wygodnictwa – decydujemy się w ostatnim momencie na dziecko i rzeczywiście wówczas już fizycznie nie mamy na to siły. Bo rzeczywiście – i należy to mocno podkreślić – trzeba mieć energię, żeby urodzić i wychowywać potomstwo.
Dziecko wymaga tego, żeby do niego w nocy wstać; wymaga, żeby na spacerze z nim pobiegać; żeby odpowiadać na pytania, a nie je zbywać. Dziecko wymaga wysiłku, ale jest to pozytywny wysiłek. Niestety, kiedy już przekroczymy pewien wiek, brakuje nam energii na zdobywanie nowych doświadczeń. Ponadto nosimy taki bagaż swoich przyzwyczajeń i nawyków, że faktycznie bardzo trudno jest nam być elastycznym. A w przypadku dzieci trzeba być elastycznym i każdy rodzic wie, że plany się zmieniają, bo dziecko zachoruje albo coś się wydarzy; że być może spóźnimy się do znajomych, a może nawet nie zdążymy, bo w ostatniej chwili dziecko poczuje potrzebę np. pójścia do toalety. Tak po prostu jest i na to nie ma się co obrażać. Niestety – jak rozmawiam z innymi – to właśnie brak siły i cierpliwości jest decydującym elementem, że nie decydują się oni na drugie, a potem kolejne dzieci.
Tutaj jeszcze trzeba wrócić do kwestii kreowania przez państwo polityki pro-demograficznej. Moim zdaniem, nie może być tak, że jeśli młoda kobieta zachodzi w ciążę na studiach, to najczęściej zostawia się ją samą sobie i nie daje się jej sensownej możliwości dokończenia tych studiów, na które poświęciła np. 2 – 3 lata.
To samo tyczy się młodych, pracujących rodziców. Państwo powinno stworzyć dla nich warunki umożliwiające w miarę elastyczny dobór sposobów, żeby mogli oni zaopiekować się dzieckiem – czy to osobiście, czy to w placówkach masowych typu przedszkoli, czy to poprzez osobę, która będzie ich wspierała.
Na koniec pozwolę sobie zacytować jeszcze jeden fragment wypowiedzi Robina Hansona:
„Ludzkość ma problemy z dzietnością nie po raz pierwszy. Nawet w starożytności to się zdarzało – walczono z tym, lecz bez skutku. Cesarz rzymski August, gdy dostrzegł spadek dzietności, ograniczył prawa nieżonatym mężczyznom, by skłonić ich do poszukiwania żon i posiadania dzieci. Zabronił im np. chodzić do Koloseum. Francuzi zbudowali swoją potęgę, gdy stanowili de facto połowę populacji Europy. Gdy ich liczebność zaczęła spadać, status mocarstwa stracili, co przypieczętowały I oraz II wojny światowe. Byli świadomi, że niska dzietność do tego doprowadzi, ale nie potrafili jej podnieść. Dzisiaj też nie mamy na to dobrego sposobu”.
Może w związku z tym mamy do czynienia z koniecznością dziejową, która powtarza się co jakiś czas i nic nie da się z tym zrobić?
Kultura podlega pewnej sinusoidzie, chociaż nigdy nie wraca na dawne tory. Osobiście uważam, że posiadamy rozum i wolną wolę. Temat rodziny i posiadania dzieci jest kluczowy dla każdego. I dlatego zachęcam, żeby regularnie wracać do niego na modlitwie, a następnie w dialogu ze swoim narzeczonym czy narzeczoną lub współmałżonkiem.
Dzieci nie są zagrożeniem. Są naszym pierwiastkiem nieśmiertelności, sensem życia, wzbogacają nas swoimi pytaniami, refleksjami czy buntem. Bywają irytujące, gdy widzimy w nich swoje własne postępowanie, ale to dzięki nim możemy stawać się lepszą wersją samych siebie i budować lepszy świat.
Bóg zapłać za rozmowę.
Tomasz D. Kolanek
„Dzieciom wstęp wzbroniony”. Łódzki park wodny wpisuje się w antyrodzinne trendy