Dzisiaj

Edukacja seksualna to zagrożenie dla wolności młodych. Pius XI trafnie ją potępił

(Oprac. PCh24.pl)

Do polskich szkół zawitać ma edukacja zdrowotna. Program nowego przedmiotu budzi obawy, że w rzeczywistości zajęcia posłużą za pretekst do utrwalenia „seksedukacji” w szkołach publicznych. Jej entuzjaści mają się za przyjaciół wolności i wykształcenia. Tylko naiwność współczesnego liberalizmu pozwala im widzieć się w takich barwach. W rzeczywistości odsłanianie przed młodzieżą erotyki bez zasłony dobrego smaku i bez wykładu moralnego nie służy pełnej dojrzałości – raczej jej zagraża. Dlaczego? Cenne wyjaśnienie tego problemu ma dla nas Pius XI.

 

U progu „seksedukacji”?

Wesprzyj nas już teraz!

Wbrew zapewnieniom ministerstwa, nie brak powodów, by sądzić, że w ramach „edukacji zdrowotnej” w szkołach prowadzona będzie „seksedukacja” w erotyzującym wydaniu. Nakreślona już podstawa programowa otwiera szereg możliwości, by co bardziej „postępowi” nauczyciele uświadamiali podopiecznych o różnych sposobach używania płciowości – zarówno tych zdrowych, jak i ryzykownych. Wraz z ideologicznym „antydyskryminacyjnym” charakterem, jaki mają mieć zajęcia, nie należy zakładać, że znajomość zdrowotnych konsekwencji homoseksualizmu i „zmiany płci” będą wymagane od uczniów.

Fakt, że do otwartych rozmów o intymności skłonni są częściej ludzie odbiegający od normy seksualnych zachowań, tylko nasili stronniczość tej „edukacji”. Problem ten zaobserwował podczas badania seksualności m.in. Abraham Maslow. Ci, którzy posługują się seksualnością w sposób społecznie akceptowalny, w granicach wierności i heteroseksualnej rodziny, są mniej skłonni mówić na ten temat niż dewianci i osoby dotknięte erotycznymi obsesjami.

Sprofilowany charakter informacji, jakie trafiają do młodych, to zaledwie pierwsze z zagrożeń, jakie niesie ze sobą „edukacja seksualna”. Ale czy ta naprawdę wchodzi właśnie do krajowego systemu? Nie jest tajemnicą, że zwolennicy takiego nauczania uczestniczyli w przygotowywaniu koncepcji zajęć przez ministerstwo. Dość wspomnieć udział Antoniny Kopyt z „WDŻ dla zainteresowanych”. Ta aktywistka – o ile nie to aktywiszcze – (nie można przecież oceniać tak śmiało zaimków w dobie antydyskryminacyjnej edukacji!) promuje w internecie hasło „edukacja seksualna to edukacja”…

Choć zdanie to brzmi jak truizm, w gruncie rzeczy jest fałszem. Ma taką samą wartość co stwierdzenie: „sztuczna skóra to skóra” albo „ministerstwo równości to ministerstwo”. Językowo to fakty, ale poznawczo – już kontrowersje. W poważnej, a nie prześmiewczej manierze, niebezpieczny charakter „edukacji seksualnej” ujawniał w encyklice „Divini Illius Magistri” papież Pius XI. Dziś w uwagach Ojca Świętego możemy znaleźć wiele cennych wskazówek. Nie tylko piętnują one „seksedukację”, ale pozwalają też dostrzec podstępnego ducha, który inspiruje jej orędowników.

„Bardzo rozpowszechniony jest błąd tych, którzy w zgubnym uroszczeniu, brudnymi słowami, uprawiają tzw. seksualne wychowanie, fałszywie sądząc, że będą mogli ustrzec młodzież przed niebezpieczeństwami zmysłów za pomocą czysto naturalnych środków, jakimi są lekkomyślne uświadomienie i prewencyjne pouczenie dla wszystkich bez różnicy, nawet publicznie, a co gorsza – za pomocą wystawiania młodzieży przez pewien czas na okazje, żeby ją, jak powiadają, do nich przyzwyczaić i jak gdyby zahartować dusze przeciw tego rodzaju niebezpieczeństwom. Bardzo oni błądzą, nie chcąc uznać przyrodzonej ułomności natury ludzkiej i prawa, o którym mówił Apostoł, sprzeciwiającego się prawu umysłu i zapoznając nawet samo doświadczenie życia, z którego widać, że właśnie w młodzieży występki przeciw obyczajności nie są tyle następstwem braku znajomości rzeczy, ile przede wszystkim słabości woli, wystawionej na niebezpieczeństwa i nie wspieranej środkami łaski”, zaznaczył Ojciec Święty.

„W tej tak bardzo delikatnej materii, jeżeli, zważywszy wszystkie okoliczności, jakieś pouczenie indywidualne w odpowiednim czasie, ze strony tych, którym Bóg dał wychowawcze posłannictwo i łaskę stanu, okazałoby się konieczne, należy zachować wszelką ostrożność, dobrze znaną tradycyjnemu chrześcijańskiemu wychowaniu”, dodał.

Dojrzałość?

W słowach Ojca Świętego znaleźć dziś możemy przypomnienie o prawdziwym znaczeniu dojrzałości i wolności. To co do nich mylą się bowiem zupełnie zwolennicy „edukacji seksualnej”. Wbrew własnym deklaracjom, nie sprzyjają ani jednej, ani drugiej. To bowiem „słabość woli”, a nie „brak znajomości rzeczy” jest powodem największych błędów i nieszczęść, wypaczających życie przez nieuporządkowany erotyzm, zauważył Pius XI. Sama idea kształcenia młodych w używaniu seksualności nie przez rozwój cnót i panowania nad złymi skłonnościami, ale rozbudzanie zmysłowej ciekawości i zalew bezocennie podanych szczegółów skutkować może jedynie krzywdą młodzieży.

Przyczynia się do niej traktowanie zasłony dobrego smaku i skromności jako upośledzających rozwój seksualny. Brak otwartości na wszystkie przygody, doświadczenia czy historie seksualne miałby świadczyć o wstecznictwie. Podobne podejście propagował nikt inny, jak główny „seksedukator” całego świata – pseudo-badacz Alfred Kinsey. Historia jego błędów i zbrodni uczy, jakie konsekwencje niesie ze sobą przyjęcie podobnego przekonania.

Ten amerykański samozwańczy seksuolog sądził, że niechęć do dewiacji czy kulturowe normy zakazujące obsceny to wyraz wiktoriańskiej pruderii – destruktywnego strachu przed seksualnością. Niechęć do otwartości na „pełną” rzekomo gamę erotycznych doświadczeń Kinsey uważał za coś negatywnego. Toteż w jego zespole badawczym panowały homoseksualne stosunki, własna żona nie stroniła od przygód z innymi mężczyznami, Kinsey doprowadził się do zapalenia narządów płciowych przez masochistyczne praktyki i chroniczną masturbację… Wreszcie współpracował z pedofilami krzywdzącymi dzieci, od których to zbrodniarzy pozyskiwał opisy ich odrażających praktyk. Na tej podstawie stwierdzał, że ofiary przed okresem dojrzewania czerpią z wykorzystywania ich erotyczną satysfakcję, a wysyłane przez nich sygnały o doznanej krzywdzie są jedynie grą pozorów, pod którą skrywają przyjemność.

Czy seksualność Kinseya można uznać za zdrową? Czy to obraz wyzwolenia i dojrzałości? Niezdolność do oddzielenia wykonywanej profesji od osobistego życia erotycznego, pogarda dla granic zabezpieczających dobro dziecka – to wszystko efekt przyjęcia wypaczonej Kinseyowskiej logiki. A właśnie ona leży u sedna „edukacji seksualnej”. Przekonanie, że erotykę trzeba „uwolnić” od ograniczeń mówienia o niej i praktykowania jej…

Wolność?

Ale czy życie Kinsey’a – zupełnie podporządkowane seksualnym obsesjom – ukazuje człowieka wolnego? Entuzjaści seksedukacji korzystają tu z kiepskiej i naiwnej wizji wolności. „Robię co chcę, więc jestem wolny” to wyjątkowo ignoranckie myślenie. Oparte jest na życzeniowości i wstrzymaniu kolejnych, mniej już wygodnych pytań: „dlaczego chcę tego, co chcę?”; „co motywuje moje chcenie?”; „czy ono jest wolne?”; „czy powinienem chcieć tego, co chcę?”…

Bardziej przekonywująca wizja wolności to ta, która z podobnymi pytaniami się liczy i ma dla nich odpowiedzi. Jestem wolny – bo zmierzam w kierunku dobra, którego wartość poznałem rozumem. Decyduję, za którymi zachciankami podążać, a które zignorować. Decyduję, czy pragnieniom się podporządkować, czy przeciwstawić. Organizuje moją wolę i podporządkowuję ją wyższemu celowi. Słowem – jestem wolny, bo panuję nad sobą. Sam jestem panem swoich zmysłów, a nie sługą dostaw dopaminy.

Ta rozsądniejsza wizja wolności domaga się zasadnych ograniczeń doświadczeń i treści, z jakimi się obcuje. W naturalny sposób silne bodźce – a takimi są wszystkie nacechowane seksualnie – wzbudzają dążenie do nich. Jeśli grozi ono oddaleniem nas od celu, to rozsądny człowiek będzie strzegł spójności swojego zachowania i unikał wystawienia się na pokusy. Tak uczyni też osoba dojrzała. Ryzykowanie dobra dla hedonistycznego ładunku chwili to zaś norma dla tych, którym brakuje obu takich cech.

Zniewolenie seksedukacji

Kształcenie młodych ku wolnemu używaniu ich seksualności nie polega zatem na zrywaniu zasłony przyzwoitości i oporów przed frywolnymi rozmowami o erotyzmie. One właśnie chronią wolność i dojrzałość – stoją na straży panowania człowieka nad własnymi skłonnościami. Naturalnie tak długo, jak „seksedukator” nie zechce ich „oświecić” i skutecznie zachęci do przezwyciężania tych rzekomo „kulturowych ograniczeń”.

Taka działalność jest brzemienna w bolesne skutki. Jej koszt to rosnąca populacja „Kinseyów”. Ludzie naprawdę „seksualnie wykształceni” są tymczasem wręcz ich odwrotnością. Wiedza i świadomość seksualna, jaka ich interesuje to ta, która pozwala jak najlepiej dysponować sobą w celu budowy otwartej na prokreacyjne i wychowawcze zadanie, stabilnej rodziny. To przecież zadanie, do którego odnosi się erotyczna strona naszej natury… Promowanie „wyzwolenia seksualnego”, które mu zagraża lub do niego zniechęca, nie jest edukacją. Jest deprawacją.

Filip Adamus

 

 

 

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie