1 października 2018

„Efekt Chemnitz”. Niemcy w śmiertelnej pułapce imigracyjnej

(fot. REUTERS/Hannibal Hanschke/FORUM)

Ponad miesiąc po wydarzeniach w Chemnitz sytuacja w Niemczech jest bardzo napięta. Rząd traci poparcie a drugą siłą polityczną w kraju stała się AfD. Problemy generuje przede wszystkim przestępczość tak zwanych uchodźców. Władze deklarują jednak otwarcie: nic na to nie poradzimy. Kryzys staje się naprawdę poważny.

 

Protesty i manipulacja

Wesprzyj nas już teraz!

Nocą z 25 na 26 sierpnia imigranci z Syrii i Iraku, z których jeden był już wcześniej karany za przestępstwa, brutalnie zamordowali 35-letniego Niemca na festynie miejskim w Chemnitz. W odpowiedzi na zbrodnię doszło na ulicach miasta do szeregu dużych manifestacji. Organizowały je różne grupy antyimigracyjne z Alternatywą dla Niemiec na czele. Wśród protestujących były obecne też niewielkie grupki neonazistów; gros demonstrantów stanowili jednak zwykli obywatele, chcący wyrazić swoje oburzenie na politykę migracyjną rządu w Berlinie.

 

Głos sprzeciwu starały się na wszystkie możliwe sposoby zagłuszyć mainstreamowe media. Posuwały się do niebywałych wręcz manipulacji. Od pierwszych dni trwania protestów telewizja, radio i prasa mówiły o „pogromach” i „polowaniach na uchodźców”, do jakich miało rzekomo dochodzić w Chemnitz. Rzeczywiście, kilku neonazistów wykonywało faszystowskie gesty, ktoś zdewastował witrynę żydowskiego sklepu. Powodem histerii były jednak nie te incydenty – w Niemczech dość częste – ale 19-sekundowy film, na którym niemiecki osiłek goni ciemnoskórego migranta. W efekcie uwaga społeczeństwa została częściowo odwrócona od islamskich morderców 35-latka, a skierowana na faktycznie istniejący, ale w tym wypadku świadomie sztucznie rozdmuchany fenomen neonazizmu. Co ciekawe, nikt nie pytał, czy film jest autentyczny.

 

Pokazywano go jako dowód – i już. Na tym nie koniec. W prasie pokazywano też i opisywano duży marsz neonazistów, na którym zamaskowani młodzieńcy obwoływali się głośno „chuliganami Adolfa Hitlera”, czym wzbudzali śmiechy i poklask idącego z nimi tłumu. Widzom powiedziano: tak było w Chemnitz.

 

Histeria

Internauci szybko wykazali, że, owszem, ten marsz odbył się w Chemnitz, ale jeszcze przed festynem i nie ma najmniejszego nawet związku z protestami po zamordowaniu 35-latka. Został umieszczony w sieci przez lewicowych aktywistów i posłużył do świadomej manipulacji (nawiasem mówiąc, na nagraniu widać, że demonstracji neonazistów otwarcie wychwalających Adolfa Hitlera towarzyszy policja; zgodnie z prawem, nie ma prawa im przeszkodzić. A to o Polsce niemieckie media piszą jako o ostoi faszyzmu). Jeżeli ten film był kłamstwem, to co z poprzednim? Tego pytania nadal nikt nie zadawał. Zepsułoby to atmosferę nagonki na „faszystów”.

 

Po Chemnitz sama kanclerz Angela Merkel mówiła o „straszliwych wydarzeniach” i wzywała do ostrej odpowiedzi państwa. Prezydent Frank-Walter Steinmeier zachęcał Niemców do udziału w „antyfaszystowskim” koncercie „Wir sind mehr” w Chemnitz. Nie przeszkadzało mu, że zagra na nim zespół Feine Sahne Fischfilet, który w swojej twórczości wzywał między innymi do atakowania policji, a państwo niemieckie porównywał z ekskrementami. O AfD, która zwoływała marsz w Chemnitz, zaczęto mówić powszechnie jako o zagrożeniu. Sama kanclerz zasugerowała, że partia powinna stać się przedmiotem obserwacji kontrwywiadu. Krzewiła przecież faszyzm, jak „dowodziły” filmy.

 

Propaganda się kruszy

Pierwszy wyłom w tej narracji uczynił premier Saksonii, Michael Kretschmer z CDU. Na oficjalnej konferencji prasowej powiedział, że po rozmowach z przedstawicielami różnych służb może zapewnić: w Chemnitz nie było wcale ani pogromów, ani żadnych polowań. To kłamstwa. Wypowiedź Kretschmera przekazały media, ale nie wywołała żadnej reakcji. Przyćmiła ją niemal natychmiast sprawa szefa kontrwywiadowczego Federalnego Urzędu Ochrony Konstytucji, Hansa-Geroga Massena. Massen „ośmielił się” powiedzieć mediom, że według sporządzonych na jego zlecenie ekspertyz, ów „dowód koronny” – 19-sekundowy film z Chemnitz, podobnie jak materiał o „chuliganach Hitlera”, może być prowokacją lewicowych ekstremistów. Jak argumentował Maassen, nie wiadomo w ogóle, kiedy to nagranie powstało; osoby odpowiedzialne za jego publikację w sieci nie przedstawiły żadnego dowodu na to, że przedstawia autentyczne wydarzenia z protestów.

 

Lewica wpadła w szał. Rzuciła się na Maassena z niewypowiedzianą wściekłością. Socjaldemokratyczna SPD, postkomunistyczna Die Linke, Zieloni, liberałowie z FDP – wszyscy jednym potępiającym chórem domagali się dymisji tego, bardzo doświadczonego urzędnika. Dlaczego? Jak argumentowano, Maassen wystąpił w mediach nie informując wcześniej o swoich podejrzeniach kanclerz Angeli Merkel, więc dopuścił się aktu nielojalności; co więcej, kwestionując wiarygodność filmu, wpisał się w retorykę środowisk antyimigracyjnych, de facto dając argument do ręki faszystom i neonazistom, jakoby „prasa kłamała”. A przecież niemiecka prasa nie kłamie.

 

Absurdalność tych zarzutów jest oczywista. Maassen jednak był dla lewicy solą w oku już od dawna, bo nie pierwszy raz publicznie podważał rozmaite multikulturalne „prawdy wiary”, mówiąc otwarcie o problemach, jakie powodują w Niemczech islamscy uchodźcy. Zwłaszcza SPD tworząca koalicję z CDU/CSU postanowiła wykorzystać okazję i postawiła sprawę na ostrzu noża: albo Maassen straci posadę, albo to koniec współpracy rządowej i czas na nowe wybory. A przecież koalicję zawiązano zaledwie kilka miesięcy temu, po trwających prawie pół roku żmudnych negocjacjach! Choć Maassena zawzięcie bronił szef CSU, minister spraw wewnętrznych Horst Seehofer, SPD dopięła swego. Kontrwywiad stracił kierownika, przeniesionego na inną, mniej istotną posadę.

 

A po Chemniz – Köthen, a po Köthen – Neumünster…

Wszystko to ma dodatkowo drugie jeszcze dno. Otóż od początku problemów z Chemnitz w mediach pisano najpierw o faszyzmie, potem – o Maassenie. O niesamowitym problemie islamskiej przemocy, owszem, informowano, ale temat był na drugim planie. Medialnym propagandzistom nie było łatwo do tego doprowadzić, bo sami imigranci robili im pod górkę. Krótko po mordzie w Chemnitz inni mahometanie pobili 22-latka w Köthen; wskutek napaści chłopak dostał zawału serca i umarł.

 

Odbyły się kolejne demonstracje, ale… uwagę skupiono znowu na grupie neonazistów, którzy nawoływali do restytucji narodowego socjalizmu. Protest ponad tysiąca normalnych, pokojowo nastawionych osób medialnie przepadł, w końcu byli tam też „faszyści”; że przyłączyli się do tłumu zupełnie niezależnie i nie mieli związku z organizatorami, oczywiście nie miało znaczenia. Kilka dni później znowu morderstwo: tym razem w Neumünster w Szlezwiku-Holsztynie ofiarą „osoby o południowym wyglądzie” padł 20-letni Polak. Młodzieńca zasztyletowano nożem tuż przed jego domem. Sprawa przeszła bez żadnego echa.

 

CDU/CSU i SPD powoli upadają

Czy te medialne zabiegi przyniosły oczekiwany skutek? Patrząc na sondaże, można w to powątpiewać. Wyniki są naprawdę wymowne. W przeprowadzonym 24 września badaniu INSA koalicja CDU/CSU odnotowała tylko 27 procent poparcia; w o cztery dni wcześniejszym badaniu Infratest dimap – 28 procent. To najgorszy wynik od lat, od sprawy Chemnitz widać spadek o ok. 1,5 proc. SPD notuje w obu badaniach odpowiednio 16 i 17 proc.; to również rekordowo niskie poziom, choć w przypadku tej partii takie utrzymuje się od kilku miesięcy. Za to AfD? W obu sondażach pada rekord – 18 proc., najwięcej w swojej historii tego ugrupowania! Alternatywa stała się w tym momencie drugą najpopularniejszą partią w kraju. I to w sytuacji, w której jej członków i sympatyków lży się jako faszystów, a władze grożą objęciem partii obserwacją kontrwywiadowczą. Co działoby się z niemiecką polityką, gdyby media nie łgały w żywe oczy?

 

A choć efekt Chemnitz jest widoczny gołym okiem, to zmiany następują tak naprawdę od dawna. Spojrzenie na archiwalne wyniki badań sondażowych pokazuje jak na dłoni: przełom nastąpił jesienią 2015 roku, gdy rozpoczęła się nieskrępowana masowa islamska migracja. Dokładnie od tego momentu poparcie dla CDU/CSU i SPD zaczęło spadać – i spada wciąż, a końca tego trendu nie widać.

 

Dramat przestępczości

Sytuacja będzie się zaostrzać, bo fundamentalny problem, czyli przestępczość imigrantów, jest nierozwikłany i szybko rozwiązania nie znajdzie. Przybysze łamią prawo na potęgę, a państwo w ogóle na to nie reaguje. Szczegółowe badania na temat przestępczości tzw. uchodźców przeprowadził niedawno ceniony kryminolog z Uniwersytetu w Hannowerze, Christian Pfeiffer. Wziął pod lupę Dolną Saksonię. Jak ustalił, na obszarze wspomnianego landu od 2014 do 2016 roku liczba przestępstw wzrosła o ponad 2 tysiące rocznie. Odpowiadają za to „uchodźcy”. W 2014 roku przestępców ubiegających się o azyl było 612, po dwóch latach – 2 091. Pfeiffer napisał we wnioskach z badania wprost, że związek między imigracją a przestępczością istnieje i jest wyraźny. Rozwiązaniem tego kłopotu byłoby bezkompromisowe wydalanie kryminalistów. Ale tak się nie dzieje. W roku 2017 Niemcy odprawiły zaledwie 12 tysięcy migrantów – i to wcale niekoniecznie przestępców. Jak przyznaje policja, w co drugim przypadku deportacja nie dochodzi do skutku, bo… delikwentów nie udaje się służbom odszukać. Po prostu „zapadają się pod ziemię”. Przewodniczący Bundestagu, prominentna postać chadecji, były minister finansów Wolfgang Schäuble, zadeklarował ostatnio: decyzja o deportacjach musiałaby mieć charakter polityczny i w związku z tym nie zapadnie; zamiast deportacji stawiamy na integrację. To poważne słowa poważnego polityka.

 

Śmiertelna pułapka

Dlaczego Niemcy nie chcą wyrzucać kryminalistów? Wydaje się, że przyczyny są dwie. Po pierwsze, spotkałoby się to z gigantycznymi protestami środowisk lewicowych i doprowadziłoby do kolejnego kryzysu rządowego, mogącego skutkować nawet zerwaniem koalicji rządowej. Wyborcy SPD to ludzie popierający multikulturalizm. Są zasadniczo przeciwni deportacjom, nawet przestępców, bo, uważają, narażałoby to te osoby na prześladowania w ich ojczystych krajach. Po drugie – i być może najważniejsze – deportacji nie da się przeprowadzić, nie doprowadzając do ulicznej wojny domowej. Otóż jak wynika z tego samego raportu Pfeiffera, najwięcej przestępstw popełniają ci przybysze, którym grozi deportacja. Uczony mówi wprost, że tracą wówczas hamulce. Co stałoby się, gdyby państwo niemieckie wzięło się na poważnie za wyrzucanie migrantów? To oczywiste: doszłoby do wielkiej eskalacji przemocy muzułmanów, co pociągnęłoby niewątpliwie ostrą reakcję zwykłych niemieckich obywateli, a także autentycznych neonazistów. Chaos byłby niebotyczny i przyspieszyłby upadek rządu CDU/CSU-SPD, wynosząc Alternatywę dla Niemiec jeszcze wyżej niż dotąd. A na to rządzący się nie zgodzą. Droga, którą idą, w dłuższej perspektywie i tak wiedzie do katastrofy. Ale dopóki tylko mogą, odsuwają swój upadek w czasie.

 

Paweł Chmielewski

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij