Stało się to, co kiedyś stać się musiało – wątki ekologiczne stanowią dziś jeden z tematów kampanii wyborczej. To jednak żaden determinizm, a po prostu obserwacja rzeczywistości. Zainteresowanie opinii publicznej tematami dotyczącymi ochrony środowiska należy obiektywnie uznać za sukces aktywnych od kilku lat różnorakich działaczy. Ale czy samo poruszanie takich kwestii w okresie walki o głosy Polaków powinno nas martwić? Odpowiedzieć na to pytanie nie jest oczywista.
Zimno? Znaczy śmierdzi
Wesprzyj nas już teraz!
Styczniowa sobota, słoneczne popołudnie, a termometr wskazuje lekki mróz, który zawsze przyjemnie szczypał w nos. Słowem: idealne warunki na spacer, wszak zima nie powinna stanowić pretekstu do zaniedbywania aktywności na świeżym powietrzu. I tu zaczyna się problem. Na jakim powietrzu? – może ironicznie zapytać mieszkaniec jednej z wielu polskich miejscowości, w których „okres grzewczy” oznacza kontakt z nieprzyjemną wonią wszechobecnej spalenizny. To „coś” czuć zarówno poza domem, jak i w czterech ścianach, gdyż odorek wdziera się do mieszkań gdy otworzymy okno, a niekiedy nawet wtedy, gdy lufcik pozostaje zamknięty. Najgorsze jest jednak to, że często zanieczyszczone powietrze łatwiej zobaczyć, niż rozpoznać przy pomocy zmysłu węchu.
Ale czy smogowe zagrożenie dla naszego zdrowia jest tak poważne, jak mówią o tym wielkie media? Brak specjalistycznego wykształcenia nie pozwala mi bez ryzyka kompromitacji zabierać głosu w tej sprawie, wiem jednak, że nikt nie chciałby zostawiać swojego dziecka na kilka godzin w pokoju z otwartym oknem, tuż za którym znajduje się dymiący komin pobliskiego domu (nawet jeśli mamy pewność, że sąsiad pali węglem, a nie butelkami). Zdrowie mamy bowiem tylko jedno i nawet jeśli niektóre smogowe doniesienia przyszłość zweryfikuje jako przesadzone, to dzisiaj lepiej dmuchać na zimne, gdyż potencjalne zdrowotne konsekwencje wdychania powietrza kiepskiej jakości nie zachęcają do spacerów w słoneczne, ale zadymione styczniowe popołudnie.
Śmierdzi politycznie
To zresztą żadne „odkrycie Ameryki”, to wiedza w Polsce dość powszechna, gdyż temat smogu jest w naszym kraju od kilku lat (nomen omen) „grzany”, a niekiedy bywa także wykorzystywany jako oręż w walce politycznej. A że od małego każdy wie, iż „szlachetne zdrowie” – „ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto cię stracił”, to też kwestie ekologiczne nie mogły umknąć uwadze sztabowców. Temat podjęły wszystkie ogólnopolskie komitety – od SLD, przez Koalicję Obywatelską, PSL i PiS aż po Konfederację. Każde środowisko prezentuje w ostatnich tygodniach propozycje dotyczące poprawy czystości powietrza w Polsce oraz innych wątków szeroko pojętej ochrony środowiska.
Czy to źle? Patrząc na problem smogu – absolutnie nie. Należałoby się wręcz cieszyć, że sprawa została potraktowana poważnie. Problem jednak w tym, że niekiedy za trafną diagnozą nie idzie propozycja sensownego działania, zaś niejako w pakiecie otrzymujemy całą masę absurdów, czy wręcz niebezpiecznych postulatów ideologicznych.
Za limesem absurdu
Tak było chociażby w temacie globalnego ocieplenia, które dziś zyskuje bardziej uniwersalne i bezpieczniejsze miano zmian klimatycznych (w tym wariancie w razie ewentualnego ochłodzenia aktywiści są „kryci”). Oto bowiem na podstawie jakiś danych – nie chcę oceniać ich wiarygodności gdyż mój dyplom koło studiów matematyczno-przyrodniczych nawet nie stał – stwierdzono, że to działalność człowieka odpowiada za wzrost emisji CO2 do atmosfery, co ma prowadzić do zmian klimatycznych. Wyciągane z tego wnioski oraz proponowane rozwiązania są jednak tak absurdalne, że aż ciężko traktować je poważnie, zaś globalnie sytuacja wygląda jak ponury żart.
Postępowa ludność Zachodu prowadzona do światłej przyszłości przez „zieloną” awangardę ekologicznej rewolucji przyjęła bowiem „złowrogi” wpływ człowieka na przyrodę za fundament swojego myślenia o świecie. Na tej podstawie proponuje się nie tylko kosztowne transformacje w dziedzinie energetyki, które mogą zachwiać gospodarkami, ale niekiedy także… rezygnację z posiadania dzieci. To bowiem człowiek stanowi w klimatycznej quasi-religii kultu przyrody największe zło.
Co ciekawe, można dostrzec podobieństwo łączące klimatystów z jednym z aktywnych także w Polsce związków wyznaniowych – straszą nas (i samych siebie) perspektywą rychłej globalnej katastrofy i przedstawiają „pewne” metody przygotowania się do rzekomo nieuchronnych wydarzeń, których data ma być im znana (no chyba, że ktoś się pomyli, jak np. w przypadku klimatyzmu ONZ, który ponad 30 lat temu straszył, że za 30 lat – czyli mniej więcej teraz! – nastąpi klimatyczna katastrofa). W tym samym czasie kilka krajów z najpotężniejszymi gospodarkami na świecie ani myśli brać pod uwagę jakieś tam dwutlenki węgla. Śmiać się czy płakać? A może jedno i drugie?
Co gorsza, za sprawą coraz powszechniejszej obsesji dotyczącej przyrody, niemała grupa ludzi zaczyna cierpieć na problemy psychiczne spowodowane obawami o przyszłość. Najbardziej na tego typu poranienia narażone są dzieci, które – niestety – są włączane w działania „zielonych” aktywistów.
Panika kontra huraoptymizm
Nieuzasadnionym byłoby jednak twierdzenie, że wszystko w kwestiach przyrodniczych jest w porządku. Owszem, lewica na całym świecie posiada niezwykły talent zamieniania poważnych i istotnych zagadnień w hucpę, która każdego normalnego człowieka odciąga od przyjrzenia się sprawie, jednak to nie oznacza, że nic nie powinno ulec poprawie. Chociażby po to, żeby słoneczne styczniowe popołudnie spędzać na polu (tak mówię i piszę, gdyż tak zostałem wychowany – zdania nie zmienię!).
Czy jednak można w kilka lat nadrobić straty z kilku poprzednich dekad? Okres PRL to w Polsce czas głębokiej degradacji ekosystemu. Przykładowo: większość wód określano wówczas jako „wody pozaklasowe”, czyli tak brudne, że aż nienadające się do wykorzystania nawet w przemyśle. O skali zanieczyszczeń niech świadczy fakt, że Wisła zimą przez wiele lat nie zamarzała. Jednak zmiany na lepsze nie rozpoczęły się od razu po odsunięciu PZPR od władzy. Potrzeba było czasu (oraz motywacji polegającej na chęci spełnienia unijnych wymogów), zaś do stanu idealnego, a choćby i względnie dobrego, ciągle nam daleko. Ale przynajmniej Wisła już zamarza (chociaż z braku fachowej wiedzy nie umiem powiedzieć jak sytuacja będzie wyglądała tej zimy na odcinku na północ od Warszawy).
Pewne jest natomiast jedno: działania dotyczące ochrony środowiska wymagają lat starań i dużych nakładów finansowych. Zastanówmy się więc skąd walczący o władzę politycy różnych formacji chcą wziąć na to pieniądze – szczególnie, że wątki ekologiczne to nie jedyne pole obiecywania?
Będzie lepiej niż idealnie. Wystarczy, żeby wygrali
Najmniej obfite, najogólniejsze, a jednocześnie – jak się wydaje – najtańsze dla budżetu państwa obietnice składa Konfederacja. Przedstawiciele formacji zamiast o rządowych programach walki ze smogiem mówią o pozostawieniu pieniędzy w „kieszeniach” obywateli poprzez mniejsze obciążenia podatkowe – w tym scenariuszu to sami Polacy zajmą się problemem. Taka propozycja stanowi wyjątek na tle pomysłów pozostałych ogólnopolskich komitetów. Rekordziści pod względem szeroko pojętych deklaracji ekologicznych to SLD i Koalicja Obywatelska (w skład której wchodzą Zieloni), chociaż i PSL oraz PiS, nie chcąc pozostawać w tyle, proponują w tych sprawach wiele.
Moim (absolutnie subiektywnym) zdaniem w rankingu obietnic dotyczących walki ze smogiem prowadzi KO. Niestety nie wiadomo jak komitet chciałby sfinansować swoje pomysły, szczególnie, że kandydaci listy nie zapowiadają redukcji świadczeń socjalnych (co więcej, deklarują zwiększenie budżetowego wspierania niemalże wszystkiego, tak więc po ewentualnym sukcesie wyborczym tego ugrupowania możemy chyba spodziewać się recept wypisywanych na stu dolarowych banknotach). Wśród potencjalnych oszczędności dla budżetu, jakie postuluje Koalicja Obywatelska, odnajdziemy likwidację CBA, jednak powiedzmy sobie szczerze – nieco ponad 200 milionów zł na transformację energetyczną oraz na dofinansowanie w zasadzie wszystkiego co się rusza, to nie za wiele. Sytuacji nie poprawią nawet środki dorzucone do budżetu państwa po realizacji postulowanej przez KO likwidacji Pionu Prokuratorskiego IPN. Podobny problem ma także lewicowa koalicja. Likwidacja Funduszu Kościelnego, wycofanie ze szkół nauczania religii czy kasy fiskalne dla księży także mogą – mówiąc delikatnie i elegancko – nie wystarczyć.
Pokuśmy się jednak, mimo oparów absurdu, o odrobinę powagi. Kto ostatecznie za to zapłaci? Ten kto zawsze płaci. „Pan płaci, pani płaci, my płacimy. To są nasze pieniądze proszę pana. Społeczeństwo, społeczeństwo proszę pana”. Po prostu środki „gdzieś się znajdą” lub „będą musiały się znaleźć” – i nikt (poza garstką idealistów) nie zada głupich pytań w stylu: czy nas na to stać? Skąd mamy te fundusze? Czy aby nie pożyczamy pieniędzy ponad miarę? Czy nie zadłużamy przyszłych pokoleń? Czy w tej chwili potrzebujemy wzrostu podatków? Cóż, tak jest zawsze, gdy ktoś obiecuje, że coś nam „da” – i nieważne, czy słowa padają pod biało-czerwonym, zielony, tęczowym, czerwonym czy jakimkolwiek innym szyldem.
Jeśli więc traktować poważnie przedwyborcze obietnice polityków, to w najbliższej przyszłości czeka nas, jako państwo, poważny wydatek. Czy to wydatek potrzebny? Bez wątpienia troska o środowisko – o rzeki czy powietrze – to sprawa godna uwagi. Pytanie tylko, czy wszystko w Polsce zawsze musi być czynione odgórnie, centralnie, państwowo, a więc z naszych podatków?
Na zapowiadanych przez większość komitetów potężnych rządowych inwestycjach zarobią konkretne branże. Oczywiście w samym uczciwym zarobku za solidnie wykonaną usługę czy sprzedaż pożądanego urządzenia nie ma niczego złego, jednak o wiele lepszym (gdyż zabezpieczającym przed potencjalnym wywieraniem wpływu na wybór rządowego kontrahenta) rozwiązaniem wydaje się przeprowadzanie koniecznych inwestycji w oparciu o oddolne wybory klientów. Problem w tym, że za sprawą myślenia etatystycznego (popularnego tak wśród wyborców jak i polityków), spora część Polaków w ogóle nie będzie miała szansy podjęcia samodzielnej i odpowiedzialnej decyzji dotyczącej zmian poprawiających np. jakość powietrza. Najpewniej więc – niezależnie od wyniku wyborów – przez najbliższe lata będziemy mieli u władzy polityków, którym w głowach się nie mieści, że każdy, kto za wszystko płaci – pan i pani – mając zasobniejszy portfel może samodzielnie sfinansować (przynajmniej niektóre) zmiany zwiększające szanse na przyjemny i zdrowy spacer w mroźne, styczniowe popołudnie.
Michał Wałach