O ile ekologia to neutralna nauka przyrodnicza, o tyle ekologizm stanowi już ideologię, obejmującą także kwestie polityczne i ekonomiczne. W przypadku radykalnej, głębokiej ekologii należałoby jednak mówić raczej o ekoreligii.
Ekoreligia posiada wiele elementów charakterystycznych dla chrześcijaństwa, takich jak raj, grzech, pokuta i apokalipsa. Co więcej, jego narracja to opowieść o walce dobra ze złem, a by zrealizować dobro, trzeba przestrzegać swoistych przykazań. Ekologiści oczywiście te elementy wypaczają, dopasowując je do swoich wierzeń.
Wesprzyj nas już teraz!
Raj i upadek
Zacznijmy od koncepcji raju. Jego odpowiednikiem u ekologistów jest okres przed pojawieniem się człowieka, a w każdym razie wkroczeniem homo sapiens w okres cywilizacji. Wielkie miasta, organizacje państwowe, pismo, obrzędy religijne, a przede wszystkim rolnictwo stanowią bowiem zerwanie z beztroskim czasem harmonii człowieka z naturą. Oto swego rodzaju grzech pierworodny wobec Ziemi nazywanej przez nich „Matką”.
Grzechem pierworodnym dla ekologistów jest więc to, co chrześcijanie uznają za spełnienie Bożego błogosławieństwa: rozwój ludności i mądre opanowanie natury. W Księdze Rodzaju czytamy „Po czym Bóg im błogosławił, mówiąc do nich: Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną; abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi”.
Zwolennikom ekoreligii można zaś przypisać inne przykazanie: „bądźcie niepłodni, nie rozmnażajcie się i nie panujcie nad zwierzętami i roślinami”. Naruszanie tego niepisanego nakazu staje się swego rodzaju grzechem.
Największy „grzech” – rozmnażanie się
Czyny zakazanych przez ekoreligię są rozmaite. Najcięższym chyba jest posiadanie dzieci, gdyż prowadzi do zwiększenia populacji istot emitujących CO2 i przyczyniających się do ocieplenia klimatu. „Grzechami” mniejszej rangi są latanie samolotem czy jedzenie mięsa, a także brak segregowania odpadów.
Ilustrują to słowa Vereny Brunschweiger byłej poseł SPD, a obecnie nauczycielki. Twierdzi ona, że „dzieci to najgorsza rzecz, jaką można zrobić dla środowiska”. Przekonuje, że recykling zmniejsza emisję tego gazu o 0,2 tony, rezygnacja z posiadania samochodu oznacza zmniejszenie emisji CO2 (o tony 1,4 tony). Pozwala zaś na wstrzymanie się od emisji 58,6 ton CO2 rocznie – podała „Niezależna”.
Z kolei cytowana przez „Daily Times” [27.12.2018] Sarah Harper z Uniwersytetu w Oxfordzie stwierdziła również, że posiadanie mniejszej liczby dzieci to korzyść dla środowiska. Jedno dziecko mniej ogranicza wszak „ślad węglowy”, powstały wskutek działań rodzica, o 58 ton CO2 rocznie. Jej zdaniem kurcząca się populacja nie stanowi także problemu dla sił zbrojnych.
Tego typu absurdalne poglądy głoszono już w „Programie Ekologii Głębokiej” Arne Naessa i George’a Sessionsa z 1984 roku. Czytamy w nim, że „rozwój ludzkiego życia je zgodny z substancjalnym obniżeniem ludzkiej populacji. Rozwój nieludzkiej populacji wymaga takiego obniżenia. Polityka musi zostać zmieniona. Zmiany te obejmą podstawowe ekonomiczne, technologiczne i ideologiczne struktury. Rezultat będzie głęboko odmienny od obecnego” [pracownia.org.pl]. Czyli kolejne nowe, moralnie czyste i rajskie społeczeństwo. Choć raczej dla zwierząt i roślin niż ludzi.
Natomiast w czerwcu 2012 Ted Turner wezwał do ograniczenia liczby ludności do 100 milionów. Zapowiedział jednocześnie wprowadzenie polityki jednego dziecka na okres 100 lat – podał portal Life Site News.
Antyludzki klimat widzimy też u Paul Ehrlicha. Podkreślił on, że „Ziemia ma raka, tym rakiem jest człowiek”. Ów guru ekologistów mówił również o zagrożeniu „bombą P” – a więc populacyjną. Pomyślmy co stałoby się, gdyby mianem raka określić jakąś grupę ludności – na przykład jakiś naród. Oburzeniu nie byłoby końca i słusznie. Tu jednak mamy do czynienia z czymś jeszcze gorszym!
Stawianie zwierząt ponad ludzi a w każdym razie ich zrównywanie ze sobą nie jest nieszkodliwym problemem. Prowadzić może do ofiar śmiertelnych. Ba, takie ofiary już się pojawiają. Chodzi bowiem o nienarodzone dzieci, zmarłe wskutek aborcji.
Jak bowiem zauważył wybitny francuski historyk Alain Besancon w książce „Świadek wieku” „dwie wielkie ideologie XX wieku stawiały sobie cele eksterminacyjne: nazizm dążył do zniszczenia narodu żydowskiego, a następnie Słowian, natomiast komunizm – tych, których posiadł duch kapitalizmu, a to mogli być dokładnie wszyscy. Myśl o masowym ograniczeniu liczby ludności nie była od razu oczywista. Wynikało to raczej logicznie z rozwoju tych ideologii. Tymczasem skrajni Zieloni, owi wyznawcy głębokiej ekologii mówią po prostu, iż skoro Ziemię zamieszkuje sześć miliardów ludzi, to jest ich zdecydowanie za dużo. Powinno bowiem być 600 mln. Oznacza to, że należałoby zabić 90 proc. Ludzkości lub pozwolić im umrzeć. Aby, rzecz jasna oswobodzić Ziemię”.
Dążenie do tak radykalnego ograniczenia populacji jest nieracjonalne i sprzeczne nawet ze zdroworozsądkowym interesem własnym ludzi. Można to wytłumaczyć jedynie irracjonalnymi wierzeniami o charakterze sekciarskim.
Inne ekogrzechy i ekoasceza
Powstrzymanie się od grzechów wymaga wstrzemięźliwości, walki z samym sobą. Życie ekologisty obfituje w konflikty moralne, także w bardziej banalnych sprawach niż prokreacja. Przyznajmy, nie jest ono łatwe. Prościej jest zjeść mięso, ale to „grzech”. Prościej nie segregować odpadów, ale to „grzech”. Et cetera. Osoby wykraczające ponad miarę w tym to asceci eko-religii. Żyją na przykład w „kamperach”, dobrowolnie rezygnują z poruszania się samochodem et cetera. Niekiedy uzyskują wręcz status świeckich świętych niczym szwedzka Greta.
Idée fixe Grety to podróże samolotem. Uznaje je za niekorzystne dla środowiska. Dziewczyna jechała ze Szwecji na forum ekonomiczne w Davos przez 65 godzin, gdyż nie chciała lecieć samolotem – czytamy w rp.pl. Postawa dziewczyny przyczyniła się także do wypromowania terminu „flygskam” oznaczającego wstyd przed lotami samolotowymi wynikający z ich szkodliwości dla środowiska naturalnego. Kandydatką na polską Gretę jest 13-letnia Inga, prowadząca „Wakacyjny strajk klimatyczny”.
Niektórzy jednak decydują się na bardziej radykalne rozwiązania. Na przykład Gurgin Bakircioglu – cytowany przez „Rzeczpospolitą” szwedzki dziennikarz z armeńsko-kurdyjskimi korzeniami wysterylizował się, aby nie mieć dzieci. Przyjął też weganizm i zamieszkał w kamperze. Podkreśla, że decyzja ta nie wynika z jego uprzedzeń do najmłodszych, lecz ma wymiar polityczny. Czy jednak nie jest to wręcz quasi-religia? Jej ascetyczne wymagania są przynajmniej porównywalne do tych obecnych w innych religiach. Ekologizm nie daje jednak nadziei na wieczną nagrodę ani na zbliżenie się do miłosiernego Boga już w tym życiu. W najlepszym razie „nagrodą” za ekoascetyzm jest samozadowolenie i pogarda dla innych, mniej „ascetycznych”.
Mroczna wizja apokalipsy
Ekoreligia byłaby jednak niepełna, gdyby nie zawierała oprócz wizji raju, upadku, grzech i walki z nim („ascezy”) również wizji apokalipsy. Ta zaś czeka świat, gdy nie będzie się stosować do ekologicznych zaleceń. Kasandryczne przepowiednie znajdziemy między innymi w przepowiedniach Klubu Rzymskiego, a także w innych ponurych opowieściach o konsekwencjach zmian klimatu. Ekologiści przedstawiają zatem alternatywę: albo ludzkość i ekologiczny kataklizm, albo dobre życie natury. Z tym że już bez ludzkości.
Światopogląd radykalnych ekologistów jest zatem ponury. Niewiele w nim miejsca na nadzieję. Niewykluczone, że właśnie w tym punkcie ekologizm najbardziej odbiega od chrześcijaństwa. Wszak to drugie jest religią nadziei. Tymczasem w ekologizmie mamy w gruncie rzeczy do czynienia z tragicznym (w rozumieniu tragedii greckiej) wyborem między „dwoma złami”: ekologiczną katastrofą albo jej uniknięciem poprzez ograniczenie populacji ludzkiej. Unicestwiając się człowiek może osiągnąć najwięcej „dobra” ¬– twierdzą ekologiści.
Pod tym względem ekologiści przypominają arcyherezję manichejską. Jak przypomina portal Naukaireligia.pl twórca manicheizmu – Mani – określany także jako Manes lub Manicheusz, urodzony na początku II w. n. e w Persji twierdził, że przeżył dwa objawienia: w wieku 12 i 24 lat. Wychowany wśród gnostyków stworzył nową odmianę tej herezji – określanej od jego imienia mianem manicheizmu. Mani i jego epigoni głosił, jakoby na świecie panował konflikt między dwoma boskimi siłami o podobnej potędze. Ta dobra odpowiadała za świat ducha, a zła – za świat materii. Wskutek tej wizji manichejczycy sprzeciwiali się sakramentom, a nawet prokreacji. Ta ostatnia prowadziła bowiem do przedłużania istnienia „złej” materii. Echa tej idei odnajdziemy w „ascetyzmie” ekologistów i w jego dążeniach do zakończenia prokreacji.
Choć nie wszyscy „zieloni” podzielają całość założeń ekoreligii, to jako system nie jest ona nauką, ani nawet zwykłą polityczną ideologią, lecz religią. Stanowiąc w znacznej mierze radykalne wypaczenie chrześcijaństwa, przedstawia swoją wizję upadku, grzechu, ascezy, walki dobra ze złem i „Armagedonu”. Wbrew miłym dla ucha frazom jest to religia nienawiści – do bytu, dobra i człowieka – stworzonemu na obraz i podobieństwo Boga.
Marcin Jendrzejczak