25 kwietnia 2017

Fajny kandydat fajnych Francuzów i fajnych Europejczyków

(©PHOTOPQR/LE PARISIEN/FORUM)

Czym w dzisiejszej Europie różni się „prawica” od lewicy? Niczym! Dowodzi tego sukces Emmanuela Macrona w I turze francuskich wyborów prezydenckich i poparcie go w II turze przez niemal wszystkich przegranych, od lewa do prawa. Zresztą o zakończeniu podziałów na „lewicę i prawicę” mówi sam Macron. Jego słowa nie są proroctwem, a po prostu opisem procederu od lat obserwowanego na całym Starym Kontynencie.

 

Niemal każdy spośród kandydatów na urząd prezydenta Francji w jakiś sposób wyróżniał się lub ułatwiał zapamiętanie go nie tylko przez wyborców, ale i zagranicę. François Fillon nieśmiało przyznaje się do katolicyzmu, prorosyjska Marine Le Pen stanowczo sprzeciwia się islamizacji, Benoît Hamon jako kandydat socjalistów miał zastąpić dezerterującego François’a Hollande’a, a Jean-Luc Mélenchon to czystej wody marksista. Najmniej wiadomo o zwycięzcy 1 tury – Emmanuelu Macronie. Ten sprawia wrażenie, jakby niczym się nie wyróżniał, był nudny, miałki, bez wyrazu, a przy tym nienagannie ubrany, świetnie wykształcony i z dobrymi manierami. Przykładny Francuz i Europejczyk.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Jednak brak szerszej wiedzy na temat jego poglądów (jeśli takowe istnieją) ujawnia coś, co tak naprawdę okazuje się kwintesencją przekonań kandydata ruchu En Marche! noszącego też nazwę  Stowarzyszenia na rzecz Odnowy Życia Politycznego. Macron to polityk „fajny”, europejski, nowoczesny, postępowy. Nie razi oświeconych wyborców katolicyzmem, konserwatyzmem czy rojalizmem z jednej strony, a z drugiej, zaakceptuje go też zachodnia „prawica” – polityk ów nie działał w młodości w formacjach bolszewickich i – co dzisiaj wcale nie jest takie oczywiste – ma żonę, a nie męża.

 

Macron to idealny kandydat umiarkowany dla typowych, przeoranych przez polityczną poprawność Francuzów oraz delegowanych przez nich do Brukseli „elit”. Nie zapowiada żadnej krucjaty, ba – nie mówi nawet o konieczności przemodelowania Unii Europejskiej. Zamiast tego szanuje wspólnotę, „europejskie wartości” (cokolwiek miałoby to oznaczać), nie gardzi imigrantami i muzułmańskimi obywatelami Francji.

 

Gdyby ktoś taki startował w Polsce, z pewnością zyskałby poparcie wychowanków „Gazety Wyborczej”, niezależnie czy dzisiaj zowią się oni Platformą Obywatelską, Nowoczesną czy KODem, a ciepło o takim hipotetycznym Makronowskim mówiliby zarówno salonowi lewicowcy pokroju Tomasza Nałęcza, jak i koncesjonowani „konserwatyści” typu Bronisława Komorowskiego.

 

Macron nie zachwycał oczywiście wszystkich Francuzów w takim samym stopniu. Gdyby tak było, to zostałby prezydentem już po pierwszej turze wyborów. Mimo tego jest on wystarczająco popularny, by zostać prezydentem Francji po dogrywce. Ma bowiem niewątpliwą przewagę nad Marine Le Pen – otóż nie jest on… Marine Le Pen, a więc odsądzaną od czci i wiary kandydatką nacjonalistów, wyrzuconą poza nawias establishmentu bynajmniej nie z powodu jej stosunku do środowisk LGBT (gdyż te akurat są we Froncie Narodowym mocne), socjalnego rozdawnictwa (bo FN w pełni popiera „socjal” i chce go rozwijać), czy uznania dla społecznej roli katolicyzmu (bo również i w tej materii nacjonaliści nie różnią się od reszty republikańskich formacji), ale za podważanie politpoprawnego dogmatu o zakazie krytyki islamu, muzułmanów i nieokiełznanej imigracji.

 

Macron nie łamie żadnego republikańskiego tabu, więc jest kandydatem do zaakceptowania przez każdego wyborcę francuskiego establishmentu, od marksistów po gaullistów. Z mniejszą lub większą radością głos na kandydata En Marche!, partii nieposiadającej obecnie ani jednego posła, senatora czy eurodeputowanego, odda każdy „fajny” Francuz.

 

Otrzymanie poparcia zarówno ze strony elektoratu lewicowego jak i „prawicowego” (na tyle na ile to możliwe we francuskich warunkach) pokazuje, jak niewiele dzieli dziś obie strony politycznego sporu. Sporu na tyle pozornego, że nawet Macron mówi o zerwaniu z podziałem na prawicę i lewicę – i ma w tym pełną rację. Takie rozróżnienie na Zachodzie realnie nie istnieje!

 

Gdyby republikanie wspierający Fillona byli naprawdę konserwatywni, nigdy nie poparliby tego samego kandydata, co socjalistyczna Partia Lewicy Mélenchona. I odwrotnie: lewica nigdy nie wsparłaby człowieka akceptowanego przez prawicę, gdyby ta nie była li tylko prawicą pozorów. Tymczasem przyjęcie takich samych pryncypiów przez obie strony barykady powoduje, że wybory stają się jedynie spektaklem dla gawiedzi, żądnej dokonania rytualnego aktu elekcji. Tymczasem wszystko jest już wiadome od początku: nie będzie przełomu, wciąż rządzić będą te same „zasady” i chociaż możliwe są personalne roszady, to dokonają się one i tak w gronie jednego salonu. Niemal jak w słynnym zwrocie o rządzących za fasadą demokracji mafiach, służbach i lożach – lożach istotnych dla życia politycznego nad Sekwaną.

 

Z jednej strony II tura dla Marine Le Pen była niemal pewna. Z drugiej zaś nie ma ona większych szans na zwycięstwo, nawet gdyby potwierdziły się plotki o rzekomym homoseksualizmie lidera ruchu En Marche!. Gra toczyła się więc o to, kto obok nacjonalistki znajdzie się w „dogrywce”. Macron okazał się być kandydatem najmocniejszym, najbardziej przekonującym, najmniej kontrowersyjnym i dlatego to on zwyciężył 23 kwietnia. I nikt chyba nie ma wątpliwości, że sytuacja nie zmieni się w II turze i to właśnie on zostanie prezydentem. Prezydentem establishmentowej koalicji, która buduje Francji grób.

 

Pewność zwycięstwa miałby każdy inny kandydat, któremu przyszłoby zmierzyć się z Marine Le Pen w II turze wyborów, niezależnie czy byłby politykiem republikańskiej centro-prawicy, centro-lewicy czy twardogłowym marksistą. Dzisiejsze francuskie elity polityczne nie różnią się nawet w najbardziej kluczowych sprawach. Łączy je natomiast wszystko – a szczególnie wspólny wróg.

 

Sytuacja ta nie jest jednak zaskakująca. Podobne rozwiązania stosowane są na większą skalę i w innych krajach Europy. Sztandarowym przykładem są Niemcy, gdzie od roku 2013 rządzą wspólnie chadecja i socjaldemokracja – formacje o sprzecznym, na pozór, światopoglądzie. Chrześcijaństwa, nawet tego protestanckiego, nie sposób wszak bezkonfliktowo połączyć z wywodzącym się z marksizmu dogmatem socjaldemokratycznym. A jednak! Niemcy dają radę.

 

Nie trzeba jednak koalicji, by widzieć, jak zbliżyły się do siebie europejskie lewice i prawice (i to zawsze na zasadzie dryfowania prawicy w stronę rewolucjonistów). Wystarczy spojrzeć na brytyjskich Konserwatystów, nie tylko broniących „homomałżeństw”, ale także przytakujących praktykom eugenicznym. A przykładów formacji centro-prawicowych nienaruszających zastanego po rządach lewicy ekonomicznego czy światopoglądowego status quo można mnożyć w nieskończoność, czego najlepszym przykładem jest hiszpański premier Mariano Rajoy.

 

Kolejnym obrońcą europejskiego status quo będzie Emmanuel Macron. Z tą różnicą, że przed jego krajem stają problemy nieznane w takiej skali nigdzie indziej. Niewykluczone, że to właśnie za tej prezydentury ostatecznie rozpadnie się jeden z najbardziej antykatolickich eksperymentów intelektualnych i politycznych w historii Europy – antyklerykalny republikanizm. A rozpadnie się on kiedyś na pewno. Czas pokaże, czy na gruzach ateistycznej republiki odrodzi się katolicka monarchia czy powstanie islamski kalifat.     

 

Michał Wałach




 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij