19 kwietnia 2018

Feminizm na usługach narcyzmu, rasizmu i antysemityzmu

(fot. pixabay.com)

Minęły czasy, kiedy feminizm zajmował się jedynie dyskryminacją białych kobiet. Jeśli feminizm nie jest intersekcjonalny, nie jest feminizmem – mówią działaczki nowej platformy walki o równouprawnienie dla grup ignorowanych przez pierwotne wcielenie swej ideologii. Dziś dominuje radykalizm gender wyrażany przez LGBT i rozrastający się o kolejne literki skrótu wyznaczającego nowy proletariat oraz nowe alianse polityczne, nawet z rasistami i antysemitami.

 

Platformę feminizmu intersekcjonalnego zasilają kobiety, dla których nie tożsamość osobista, ale przynależność do (rzekomo) dyskryminowanej grupy jest podstawą identyfikacji i źródłem mentalności ofiary. Intersekcjonalność oznacza wielowarstwowość prześladowania zmarginalizowanych grup. Kobiecość to tylko jedna z form opresji, obok seksizmu, homofobii, koloru skóry, biedy, braku dostępu do bezpłatnej tzw. aborcji etc. W praktyce intersekcyjność ma polegać na tym, że np. biała kobieta doświadcza seksizmu, ale czarna kobieta ma już gorzej, bo dodatkowo doświadcza rasizmu. W jeszcze gorszej sytuacji znajduje się osoba transseksualna, bo poza seksizmem i rasizmem spotyka ją homofobia. Do tego dochodzi nierówny dostęp do służby zdrowia, ograniczenia migracyjne oraz islamofobia.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Inauguracja pierwszej kadencji Donalda Trumpa w styczniu 2017 roku stała się katalizatorem kilkusettysięcznego marszu feministek w stolicy i innych miastach Stanów Zjednoczonych przeciwko nowemu prezydentowi. Aby uniknąć oskarżenia o białą ekskluzywność, pomysłodawczynie protestu włączyły do swego sztabu znane, kolorowe aktywistki. Dumne z sukcesu – w tym szczególnie z wulgarnych, różowych czapek na waszyngtońskiej demonstracji – feministki postanowiły wykorzystać propagandowy rozpęd jednodniowej akcji, przekształcając ją w ruch pod nazwą „The Women’s March”.

 

Rewolucja językowa

Teorię feminizmu intersekcjonalnego stosuje się do kobiet pracujących i studiujących. Na kampusach ideologia ta skupia się na sprawach gender. Większość uczelni ma specjalny dział ds. różnorodności, równości (parytety) i integracji. Lekceważenie tych – ulubionych przez propagatorów gender haseł –naraża szkoły, wykładowców i studentów na ostre kary. Idzie nie tylko o parytety w polityce zatrudniania, zgodnie z którą biali mężczyźni, reprezentując epokę rasowych przywilejów i mizoginizmu, muszą ustąpić miejsca kolorowym kobietom oraz osobom LGBT+. Sprawa dotyczy też tematyki kursów, treści zajęć, podręczników, sposobu oceniania pracy studentów. Uczelnie pilnują, by wykładowcy gwarantowali studentkom pełną akceptację bez względu na ich zachowanie, wygląd i poziom wysiłku wkładanego w naukę, a także – co szczególnie ważne – przez neutralny płciowo język. Osiem angielskich zaimków osobowych wymienia się na genderowe pseudozaimki oraz ich niezliczone formy fleksyjne. Idzie o to, by nikogo nie obrażać ani nie wykluczać. Sprawy zaszły już tak daleko, że nawet uczelnie żeńskie, np. Mount Holyoke College, nakazują wykładowcom zaprzestanie używania w odniesieniu do studentek sformułowania „kobiety”!

 

Na straży dyktatury gender stoją, co rusz wydawane przez uczelnie i uaktualniane przewodniki, zakazujące tradycyjnego języka binarnego w odniesieniu do świata płci. Ich autorzy polecają wykładowcom i studentom posługiwanie się nowymi opcjami gender oraz odpowiadającymi im wymyślonymi „zaimkami”. Kilka lat temu Facebook zachęcił użytkowników do ujawniania swej identyfikacji gender. Na tej podstawie telewizja ABC przedstawiła reportaż, w którym ujawniono 58 różnych opcji! By uniknąć oskarżenia o ekskluzywność, skrót LGBT jest dziś sygnowany jako LGBT+. Niczym reklama wakacji za jedną cenę – jest on all inclusive. Do mnożonych stale opcji gender dochodzą wspomniane nowe „zaimki”, gorliwie wprowadzane do językowego obiegu na uczelniach. Choć są tworzone dla nowo konstruowanych osobników ludzkich, to za podstawę biorą przyrodę, bóstwa, horrory, znaki zodiaku czy… zegar! W bezsensownych zbitkach literowych, np. ne, ey, sie, aqui, dra, necro, spiri, tik tok, przegląda się – niczym w mrocznej otchłani – narcystyczny świat wyznawców gender. Nie chcą już nawet, by mówić o nich: people (ludzie), bo mają to za wyraz braku szacunku dla ich niepowtarzalnej odmienności. Na zarzut, że nowe „zaimki” osobowe oraz ich fleksyjne formy są niepoprawną angielszczyzną, feministki odpowiadają, że correct English to pojęcie wyrażające seksistowskie uprzedzenia i rasowe przywileje białych. Uczelnie boją się jak ognia oskarżeń o rzekomo niekończącą się agresję występującą pod postacią tradycyjnego języka. Organizują więc dla wykładowców kursy nowomowy LGBT+ oraz warsztaty uwrażliwiania na intersekcjonalne formy opresji studentek.

 

Aplikowanie feminizmu intersekcjonalnego na uczelniach zamienia życie akademickie w sesje skarg i analiz opresji pod kątem koloru skóry, korzeni etnicznych, statusu ekonomicznego i imigranckiego, preferencji seksualnej, etc. oraz agitacji na rzecz aktywizmu społecznego. Przejawy niezależności myślenia bądź podważania ideologii głoszonej przez utytułowane feministki nie są u studentów tolerowane. Niedawno spadła surowa kara na studenta ostatniego roku Indiana University of Pennsylvania. Na zajęciach z teologii chrześcijańskiej profesor-feministka pokazała wideo z historią pewnej trans-kobiety-teolog, jako ilustrację i dowód systemowej opresji stworzonej przez męskich pastorów. Kiedy po pokazie jeden ze studentów zwrócił uwagę, iż biologia uczy, że są tylko dwa rodzaje płci, został wyrzucony z klasy i dyscyplinarnie zawieszony w zajęciach. Dopiero rozgłos medialny skłonił władze uczelni do przywrócenia studentowi po trzech tygodniach prawa powrotu na zajęcia, by zdążył w maju skończyć studia!

 

Szczególnie deprymujący jest fakt podporządkowywania się dyktaturze gender przez uczelnie katolickie, i to nawet te renomowane, jak jezuicka Georgetown University. Jej rektor powołał w tym roku specjalny zespół ds. zapewnienia równości gender wśród profesury, administracji i studiujących – z których 57 procent stanowią kobiety – i to pomimo, że uczelnia ma już w swej ofercie świetnie finansowane Women’s and Gender Studies. Jakie będą koszty tego „strategicznego priorytetu”, nie wiadomo, choć nie jest tajemnicą, że uniwersytet należy do najdroższych w świecie. Również w tym roku jego władze wyraziły zgodę na przyznanie specjalnej przestrzeni mieszkalnej dla studentów zainteresowanych doświadczalnym badaniem gender oraz seksualności. Władze gwarantują zachowanie katolickich i jezuickich zasad wspólnoty z uwzględnieniem różnorodności i edukacji całej osoby, w tym osób LGBT+ (sic!). Oznacza to zgodę na zamieszkanie w jednym pomieszczeniu osób o różnych opcjach genderowych bez względu na płeć biologiczną, oczywiście z troski o niewykluczanie nikogo z procesu „głębszego zrozumienia cura personalis”.

 

Jeśli chodzi o nowy ruch „The Women’s March”, to nie miał on w tym roku większych sukcesów. Rocznicowe demonstracje ujawniły za to podziały rysujące się wokół programu oraz metod działania. Tsunami spod znaku #MeToo nie tylko, że zatopiło potężnych celebrytów z Hollywood i mediów, ale i zaktywizowało młodsze feministki do organizowania kampanii wyborczych celem zdobycia nowych miejsc w Kongresie dzięki listopadowym wyborom. Ale nie wszystkie feministki zgadzają się z propagandą #MeToo jakoby każda forma niewłaściwych zachowań mężczyzn była przejawem seksualnego prześladowania kobiet. Jest też opór części kobiet wobec agresywnie proaborcyjnej platformy wyborczej demokratów. Opór tych, które nie chcą bronić ideologii „wolności wyboru”, skoro ta uśmierciła już ponad 50 milionów istnień ludzkich! Ruch The Women’s March ma też na koncie fiasko z 8 marca, kiedy zarząd wezwał do krajowego strajku pod nazwą „Dzień bez kobiet”. Protest zakończył się generalną klapą, nie tylko przez niską frekwencję, ale i dlatego, że niektóre jego uczestniczki zostały wyrzucone z pracy i musiały nazajutrz zacząć szukać nowego zatrudnienia. Nie przysporzyło to poparcia znanym działaczkom zarządu, które oskarżono o stylizowany marketing feministyczny zamiast prawdziwej troski o sprawiedliwość dla ubogich imigrantek.

 

Skład zarządu The Women’s March zdradza marksistowskie przywiązanie do parytetów i siłę przebicia identity politics w dzisiejszej Ameryce. Afroamerykanka Tamika Mallory, latynoamerykanka Carmen Perez i muzułmanka Linda Sarsour reprezentują politycznie poprawne rasy i „słuszną” religię. Linda Sarsour, Amerykanka palestyńskiego pochodzenia, to współzałożycielka lewicowej organizacji dla arabsko-amerykańskich muzułmanów. Jej ataki werbalne na Amerykę za rzekome prześladowanie wyznawczyń islamu, budzą pytanie, czy jej poglądy to wynik ignorancji czy raczej cynizmu. Oskarżanie Ameryki o prześladowanie muzułmanek przez urodzoną w USA muzułmańską feministkę, korzystającą z praw gwarantujących jej wolność słowa, prowadzenia auta, dowolnego stroju i policyjnej ochrony na feministycznych wiecach, to polityczna hucpa. Kiedy postępowe uczelnie w Ameryce prześcigają się z zapraszaniem Lindy Sarsour, antysemitki, zwolenniczki szariatu i radykalnej muzułmanki, to i lewica jest widać antysemicka, pro-islamska i anty-demokratyczna. Feministka Linda Sarsour nosząca hidżab zdradza się mimo woli, że czuje się niższa i podległa mężczyźnie swojej religii. Ale mainstreamowi dziennikarze nie zadają logicznych pytań. Może dlatego, że kwestionowanie poglądów kobiety z lewicy automatycznie naraziłoby ich na zarzut mizoginizmu. Konserwatywnie myślące kobiety takiego parasola ochronnego nie mają. Podobnie jak czarny i czerwony kolor skóry, lewicowe poglądy są gwarancją nietykalności.

 

Na początku marcu wybuchł medialny skandal po ujawnieniu zdjęć z dorocznego święta nacjonalistycznej organizacji afro-muzułmańskiej, zwanej „The Nation of Islam”. Jego wieloletnim przywódcą duchowym jest Louis Farrakhan – zaprzysiężony homofob, rasista i antysemita. Ujawnione fotografie pokazywały dwie czołowe feministki: czarnoskórą Tamikę Mallory i latynoskę Carmen Perez, a także grupę afro-kongresmenów-demokratów obecnych na kazaniu „duchownego” Farrakhana, ciskającego nowe gromy na białych i tradycyjnie życzącego im śmierci. Jak zwykle też Louis Farrakhan obwinił – jak lubi mówić: „szatanskich Żydów” – za wszelkie zło tego świata, w tym także za atak 9/11. Wyraził też nadzieję na ich rychłą zagładę. Oburzona żydowska ADL natychmiast wezwała kongresmenów do potępienia Farrakhana i zerwania z nim wszelkich kontaktów. Podobne wezwanie poszło pod adresem znanych feministek, ale i tu trafiło na mur obojętności! Ani lewicowi czarni kongresmeni ani rasowo-słuszne feministki nie przeprosiły za długoletnie związki z Farrakhanem i nie obiecały poprawy na przyszłość. Z wysłanej przez nich na Twitterze odpowiedzi Ameryka usłyszała za to o zasługach Farrakhana dla Afroamerykanów. Mają one przeważać nad ewentualną szkodą, wyrządzoną przez niego dużo mniejszym grupom społecznym. Nie ugięła się też czarnoskóra Maxine Waters , wpływowa kongresmanka Lewicy z Los Angeles, kiedy zaapelowali do niej pastorzy z afro-koalicji, by potępiła Farrakhana.

 

Twitter rutynowo odbiera status verified osobom oskarżanym o homofobię i głoszenie nienawiści rasowej. Ale Farrakhan pozostaje nietykalny, pomimo ponawianych żądań, by odebrać mu status verified. Cenzura Twittera bezpardonowo zablokowała w 2016 roku znanego homoseksualnego komentatora Milo Yiannopolousa, o Richardzie Spencerze nie wspominając!

 

Gdy ktoś wywodzi się z czarnej rasy i głosi hasła komunizmu zlane z islamem, to można bezkarnie wzywać do śmierci białych ludzi i „szatańskich” Żydów oraz otwarcie pogardzać homoseksualistami. Lewicowym wybrańcom wolno być rasistami i antysemitami, bo ważniejsze od tego, co się mówi, jest najpierw: kto to mówi. Oto tajemnica identity politics w Ameryce.

 

Lucyna Kondrat

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij