Niewiele jest produkcji, które wzbudziły we mnie tak serdeczną i tak niepohamowaną… wściekłość. Pisząc o tryumfującym na światowym Netflixie serialu Heweliusz, za mniej ważne uważam pytanie jaki jest?, a za kluczowe: kiedy powstał?
Światem mediów wstrząsnęła niedawno rozmowa, jaką Bogdan Rymanowski przeprowadził z prof. Grażyną Cichosz. Z pewną satysfakcją stwierdziliśmy, że „wyrok potępienia”, jaki wyszedł z mediów głównego nurtu, nie ma już tej mocy, co kiedyś.
Światem streamingów wstrząsa z kolei sztormowa zawierucha, która w roku 1993 wywróciła polski prom „Jan Heweliusz”. No właśnie, w roku 1993…
Wesprzyj nas już teraz!
Co łączy te dwa fakty? Wbrew pozorom, bardzo wiele.
Śmierć naturalna zamiast kary
Serial o tragicznym zatonięciu „Heweliusza” powstał trzydzieści dwa lata po tym, jak rząd Hanny Suchockiej położył podpis pod nikczemną ustawką, jaką był proces mający na celu wybielenie państwowej spółki Euroafrica, a pogrążenie kapitana Andrzeja Ułasiewicza, który wybrał honorową śmierć na mostku tonącego statku, do końca wzywając pomocy dla załogi i pasażerów.
Dominującym uczuciem, z jakim zostawiła mnie ta (bardzo dobra zresztą) produkcja, jest bezsilny gniew, a jedynymi słowami, jakie cisną się na usta – wypowiedziane z rezygnacją: „Musztarda po obiedzie”.
Mając na uwadze międzynarodową furorę, jaką robi serial Heweliusz, wyobrażam sobie reakcję przeciętnego zagranicznego widza: Wow, ale historia, wejdę sobie na IMDb i zobaczę wcześniejsze wersje. Bo przecież to logiczne i oczywiste, że TAKA historia, która wydarzyła się w Polsce trzy dekady temu, musiała być już przez Polaków przeniesiona na ekran. Niestety, nie tu, nie w tym czasie, nie w tym systemie…
W kraju, w którym komercyjny potencjał kina odbiega niewiele od zera, żadna większa produkcja nie wymyka się spod łapy PISF-u, a władza od ponad trzydziestu lat utrzymuje nas w złudzeniu wolności, takie filmy nie powstają.
W Ameryce wystarczy, że jakiś nikomu nie znany informatyk Snowden opublikuje parę plików z CIA i chwilę później już mamy o tym film. Podobnie jak o handlu narkotykami w Iraku, o wspieraniu przez organa rządowe handlu niewolnikami seksualnymi i o wielu innych przekrętach tamtejszego deep state. Takie są skutki wolnego rynku i wolności słowa. Korzysta na tym prawda. Korzystają na tym obywatele.
Dlaczego jestem wściekły, a nie cieszę się, że powstał Heweliusz? Bo wprawdzie ofiary tamtej, spowodowanej głównie przez indolencję i niekompetencję władzy, katastrofy wciąż domagają się sprawiedliwości i serial częściowo im ją oddaje, to jednak powstał on o trzydzieści lat za późno.
Gdyby w pierwszej połowie lat 90., kiedy sprawa była formalnie żywa i krążyła od sądu do sądu, goszcząc przy tym w mediach, prawda o kłamstwach i niegodziwościach władzy III RP otrzymała tak sugestywną formę, jaką jest dobra artystycznie i głośna produkcja filmowa, to by może byłaby szansa na rzeczywisty przełom. Tak to działa. Niejednokrotnie ukazanie jakiegoś zjawiska z siłą obrazu zmieniało podejście społeczne.
A dziś – po trzydziestu latach i po wygaśnięciu wszelkich formalnych roszczeń – czego możemy oczekiwać? Tylko oderwanych od bieżącej rzeczywistości filmowych emocji i co najwyżej cienia satysfakcji u żyjących wciąż wdów i sierot po zmarłych ofiarach katastrofy.
Rozliczenia nie będzie. Przełomu nie będzie. Sprawiedliwość możemy włożyć między bajki i nadal patrzeć, jak władza kłamie, mataczy i podsuwa nam coraz to nowe piętnujące łatki i opowieści, w które mamy wierzyć jak w jakąś świecką Ewangelię.
I wreszcie – dlaczego nie mogę w pełni cieszyć się, że „Newsweek” nie zdołał pogrążyć Bogdana Rymanowskiego w odmętach potępienia? Z tego samego powodu. Oba te zjawiska – systemowa niegodziwość wokół „Heweliusza”, która złamała ludzkie życia i salonowa zmowa medialna, która niszczyła zdrową debatę i złamała niejedną karierę – nie zostały pokonane przez opór Polaków, kiedy był na to czas. Nie uniknęliśmy ich skutków. Do dziś zbieramy ich żniwo. Dlatego nie mamy powodu do pełnej radości, gdy zjawiska te umierają na naszych oczach – jakże niezasłużoną – śmiercią naturalną.
Filip Obara
Cesarzowi, co cesarskie… Ale co gdy cesarz nakłada podatek progresywny?
Dekonstrukcja po katolicku: „W imię zasad…” – „Psy” Pasikowskiego jako obraz III RP