Kanada się budzi. To, co dzieje się w Ottawie znacznie przerasta wszystkie dotychczasowe protesty w innych częściach globu. Konwój ciężarówek na 70 kilometrów i setki tysięcy osób na ulicach. Polityczne szczury chowają się po piwnicach. Lewicowy premier z ukrycia próbuje piętnować własny naród jako „nazistów”. Ale, daj Boże, jest już za późno. Coś się dzieje i rodzi się nadzieja dla reszty świata. Tylko pytanie – nadzieja na co? Na prawdziwą zmianę, powrót do ideowych korzeni Zachodu – czy po prostu na kolejne rozdanie kart na ołtarzu bożka demokracji?
Jak to bywa w przypadku takich zrywów, przychodzi moment, gdy większość mówi „dość!”. Wszystkich opanowuje euforia, nagle okazuje się, że jeszcze wczoraj spolaryzowane społeczeństwo staje ramię w ramię, by walczyć ze zwyrodniałą władzą. Ale jednocześnie nikt nie zadaje pytań o głębsze podstawy protestu. W imię czego protestujemy i co chcemy osiągnąć? Jaka ma być Kanada, gdy rząd będzie zmuszony wysłuchać woli ludu? Czy danie po łapach totalitarnej lewicy spod bandery klanu Trudeau będzie oznaczało powrót do katolickich korzeni czy tylko złożenie ofiary całopalnej bożkowi demokracji i tzw. praw człowieka?
Znamy to z dziejów Solidarności. Z dzisiejszej perspektywy widzimy, jak błędne były drogi do rzekomej niepodległości osiągniętej w 1989 roku. Część środowisk, traktowanych wówczas jako wybawcy uciśnionego narodu, zgromadziła się wokół Gazety Wyborczej, prowadząc w wolnej Polsce dzieło zniszczenia wszystkiego, co istotnie polskie. Resztę przejęły służby. Tymczasem już wtedy można było ocenić, jaki będzie wynik tych działań, skoro było jasne, że nie opierają się one o zdrową myśl katolicką, która jest jedynym trwałym kamieniem węgielnym społecznej pomyślności i potęgi państwowej, która nie przeradza się w tyranię lub degrengoladę.
Wesprzyj nas już teraz!
Polityczne szczury uciekają do piwnicy
Choćby Justin Trudeau miał odwagę wyjść do ludzi, to co miałby im powiedzieć? Chcę was zniewolić, a wy chcecie wolności – jakoś się dogadamy…? Lewicowy reżim zapędził się tak daleko, że każda deklaracja w ustach premiera byłaby nie na miejscu i spowodowałaby tym większą wściekłość Kanadyjczyków. Podczas poniedziałkowej „konferencji prasowej” premier wyszedł przed zaśnieżony wiejski domek, w którym się ukrywa i pierwsze, o czym powiedział to to, że… jest „pozytywny”. Oczywiście chodzi o test na Covid, bo grunt to mieć wymówkę. Reszty „orędzia” nie ma nawet sensu cytować, z wyjątkiem fragmentu, w którym zryw narodowy Trudeau określił propagowaniem „nazistowskiej symboliki i rasistowskich wyobrażeń”.
Wraz z wyrodnym premierem w popłochu chowają się także szczury medialne. Podczas gdy prywatne drony pokazują fale samochodów i ludzi zalewające stolicę, mainstreamowe media milczą, a reżimowa telewizja pokazuje wypowiedzi kierowców, którzy nie przyłączyli się do protestu. Skala insurekcji przeciwko przeniewierczej władzy jest jednak na tyle duża, że wszelkie podrygi Trudeau i jego świty będą tylko bardziej kompromitowały klan rządzący, jego administrację i media.
Kto tu jest buntownikiem?
Mówi się o wielkiej skali „buntu” w Kanadzie. Ale kto tu naprawdę jest buntownikiem? Ludzie, którzy wyszli na ulice, ponieważ od dwóch lat nie mogą normalnie żyć, zarabiać i utrzymywać rodzin – czy może władza, która programowo buntuje się przeciwko prawu Bożemu (choćby przez aktywne promowanie aborcji), a w dobie sterowanego kryzysu koronawirusa jawnie działa przeciwko dobru wspólnemu, do chronienia którego została powołana?
Wśród wielu wypowiedzi do kamer niezależnych mediów, które można obejrzeć na YouTubie, jedna szczególnie przykuła moją uwagę. Do protestu dołączyła kanadyjska parlamentarzystka Leslyn Lewis, która przekonywała, że rząd Trudeau nie miałby władzy, gdyby nie otrzymał jej od… ludu. Przy tej okazji – jeżeli ktoś nawet nie zna sformułowanej przez Magisterium Kościoła nauki na temat natury władzy – wystarczy sięgnąć do słynnej rozmowy naszego Pana z Piłatem. Cesarski prefekt zapytał: Czy nie wiesz, że mam władzę uwolnić Ciebie i mam władzą Ciebie ukrzyżować? Na co Pan Stworzenia odparł krótko: Nie miałbyś żadnej władzy nade Mną, gdyby ci jej nie dano z góry.
Wszelka władza pochodzi od Boga, nie od ludu, również ta demokratyczna pozostająca w rękach bezbożnego klanu Trudeau czy jakiejkolwiek partii politycznej. Co nie zmienia faktu, że ludzie sprawujący władzę otrzymali ją, aby działali dla dobra wspólnego oraz dla krzewienia królestwa Bożego i praw Kościoła na ziemi. To, że władza odrzuca drugi z wymienionych obowiązków, jest po Rewolucji Francuskiej bardziej niż oczywiste. Ale pierwsze kryterium – dobro wspólne – pozostaje wciąż aktualnym i jak najbardziej czytelnym wyznacznikiem godziwości władzy i co za tym idzie –dopuszczalności społecznego nieposłuszeństwa.
Zapętleni w błędach Rewolucji
Jednym z największych kłamstw szatana rzuconych w powszechną świadomość jest właśnie twierdzenie, że władza pochodzi od ludu. Słynna roussowska „umowa społeczna” w ostatecznej konsekwencji oznacza, że możemy przyjąć dowolne bluźnierstwo i legitymizować dowolną zbrodnię, o ile tylko większość się na to zgodzi. Przyjęcie takiego paradygmatu wynika z oświeceniowego „obalenia” Boskiego porządku i praktycznie cała ideologia współczesnej władzy jest ufundowana w tych błędach. Stąd zamiast mówić o prawie naturalnym i prawach wynikających z objawienia Bożego, mówimy o tzw. prawach człowieka, czyli o czymś, co poza umysłem ludzkim po prostu nie istnieje.
Walka o wolność w imię mitycznych praw człowieka jest oczywiście lepsza niż uleganie tyranii, a samo uznawanie tych praw jest faktyczną tamą dla wielu zbrodni i nadużyć. Ale to nie jest rozwiązanie problemu. Trwająca wojna światowa, którą globaliści wypowiedzieli wszystkim ludziom dobrej woli toczy się nie o lepszą wersję umowy społecznej, lecz o to, czy przejrzymy na oczy, że prawdziwe prawo, które reguluje stosunki na ziemi, to prawo ustanowione przez Stwórcę i że tylko On jest źródłem prawdziwej ludzkiej wolności oraz pokoju na świecie.
Powstaje poważne pytanie, czy kanadyjski zryw – który oby wylał się na resztę świata – będzie tylko chwilową potyczką na szczycie góry lodowej, czy też stanie się okazją do przypomnienia tego, czego naprawdę boją się elity rządzące…?
W ramach „umowy społecznej” tyran zawsze dogada się ze zniewolonym ludem, idąc na ustępstwa lub ogłaszając jakiś „nowy porządek”. Ale jeżeli świadomy i zdeterminowany lud postawi tyranowi przed oczy ten porządek, którego suwerenem jest sam Wszechmogący Bóg, to władza prawdziwie zadrży i usłyszy w duszy swój przyszły płacz i zgrzytanie zębów. Jeżeli lud – tym bardziej tam, gdzie istnieje społeczeństwo obywatelskie – upomni się o wartości, które nie podlegają negocjacjom i za które będzie gotów walczyć, a nawet umrzeć, to jest to oręż, który może prowadzić tylko do zwycięstwa lub… męczeństwa. Gdyby nie był nam dany tryumf, to prawdziwe męczeństwo nie umknie uwadze nawet współczesnego człowieka i prędzej czy później przyniesie owoce…
Dlatego najpilniejszą pracą, jaką powinniśmy obecnie wykonywać, jest – oprócz przyłączenia się do inicjatyw wolnościowych – głoszenie ponadczasowej prawdy na temat natury władzy i prawideł ludzkiej wspólnoty, prawdy o społecznym panowaniu Jezusa Chrystusa Króla – wbrew zakorzenionym rewolucyjnym przesądom. Tłumy milionów ludzi wyposażone w tę najgroźniejszą broń mogą stać się naprawdę mocne i zdołają skutecznie zagrozić wszechwładzy globalistycznych elit i wykolejonych rządów działających pod ich dyktando.
Nie twierdzę, że należy obalić demokrację, gdyż akurat jej mechanizmy mogą być w tej sytuacji pomocne, ale jestem przekonany, że należy upomnieć się o wieczne prawa, od których ani demokracja ani żaden inny ustrój nie może się bez poważnych konsekwencji oderwać.
Filip Obara
Sanitaryzm 2022: Wojna o kotleta czy o wolność dzieci Bożych?