Jestem rozdarty w sprawie tubek z tanim alkoholem. Z jednej strony przywiązanie do zdrowo pojętej wolności sugeruje mi, że zakazu być nie powinno. Z drugiej mam wrażenie, że jest to kolejna akcja mająca na celu propagowanie obrazu Polaka ochlejmordy, a przy tym woda na młyn dla rządu w Warszawie. Ale w tym wszystkim umyka nam jeszcze jedna perspektywa…
Od kilku dni wydaje się, że tzw. alko-tubki rozgrzewają polską debatę publiczną do czerwoności (jakbyśmy – tak na marginesie – nie mieli się czym zajmować). Szymon Hołownia, który ledwo otrzepał kurz z butów po wdeptaniu Putina, teraz rzuca rękawicę producentom tej osobliwości. Ją zaś samą określa „złem w czystej postaci”.
Z kolei Łukasz Warzecha ostro kontruje kolejną nagonkę, jaką urządza rząd warszawski D. Tuska na produkty będące w legalnym obrocie na rynku. Bantustan. Kraj, gdzie nie tylko nie liczy się zdrowy rozsądek, ale nawet to, co jest legalne i potwierdzone prawem – komentuje redaktor.
Wesprzyj nas już teraz!
Zanim jednak przejdę do tytułowego podejrzenia, że cała sprawa może być ustawką, a przynajmniej jest bardzo na rękę warszawskiej władzy, chciałbym zwrócić uwagę na inny – fundamentalny – aspekt sprawy, o którym praktycznie się nie mówi. Chodzi o kulturę, bo to właśnie ona – jak zwykle – schodzi na drugi plan, nie tylko w warstwie samego tonu dyskusji, ale przede wszystkim w kwestii zasad.
Oceniając owe tubki z kulturalnego punktu widzenia, nie posunąłbym się do stwierdzenia, że jest to zło w czystej postaci, jednak jest to zło. Po pierwsze, jest to kolejny przejaw infantylizacji naszej kultury, a po drugie granie na specyficznym – delikatnie mówiąc – przywiązaniu niektórych osób z naszej części świata do niskiej jakości – a co za tym idzie niepijalnych – „napojów wyskokowych”.
Widziałem niedawno mapkę ukazującą częstotliwość spożycia wina na świecie. Patrzyłem na nią ze smutkiem, bo – choć gołym okiem widać, że obyczaje powoli zmieniają się u nas na lepsze – to statystycznie wciąż bliżej nam do Dzikiego Wschodu, niż do cywilizowanych (pod względem kultury kulinarnej) krajów.
Słowem, numer z „małpkami” napełnionymi tanią wódą jest po prostu słaby. Jeszcze jakiś czas temu powiedzielibyśmy, że jest to poziom „gimbazy”. Ani to śmieszne, ani to praktyczne. A przede wszystkim – z czym do ludzi? W czasie, gdy coraz więcej sklepów sprzedaje w coraz lepszych cenach dobre alkohole, podnosząc tym samym poziom cywilizacyjny Polaków, taki numer może co najwyżej cofnąć nas w rozwoju, a przynajmniej utwierdzić wielce szkodliwy stereotyp Polaka zdziecinniałego wręcz w swoim emocjonalnym stosunku do wódy.
Podkreślałem już parokrotnie i zamierzam czynić to do upadłego, że tam, gdzie nie ma pozytywnego wzorca, tam wkracza degeneracja. Próżno kierować te słowa do władzy warszawskiej – która jest zaprzeczeniem władzy sprawiedliwej kierującej się dobrem wspólnym – ale warto skierować je do Polaków: tylko dawanie pozytywnych wzorców (uczenie kulturalnego korzystania z dobrych – to jest relatywnie drogich, a więc nieużywanych do upijania się na umór – alkoholi) może stanowić rozwiązanie „problemu alkoholowego” w naszym kraju.
I wreszcie, czy ekipa zajmująca stołki w Warszawie ma jakąś korzyść z pojawienia się owych „małpek”? Nawet jeżeli ona sama, poprzez jakąś firmę słup, nie podłożyła ich do polskich sklepów, to jedno jest pewne: niekończąca się walka władzy (zaznaczmy, że pod tym względem obecna nie różni się od poprzedniej), aby udowodnić Polakom, że są nieodpowiedzialni i należy jeszcze bardziej ograniczyć ich prawa, znów przechyla się na naszą niekorzyść.
Pamiętajmy, że w wielu gminach już obowiązuje prohibicja (i nie biorę tego paskudnego słowa w nawias, bo naprawdę funkcjonuje ono w przestrzeni przepisów i sam słyszałem je po godzinie 22!), a niedawno rząd Tuska próbował całkowicie wyeliminować alkohol ze stacji benzynowych (tu nadmienię, że w mojej gminie selekcja Makłowicza na BP to jedyne miejsce, gdzie mogę kupić przyzwoite wino).
Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o kasę (rzekome „przeciwdziałanie uzależnieniom” ma przecież jasny cel: ciągłe podnoszenie akcyz i podatków). Słusznie zwrócił uwagę cytowany wyżej Warzecha, że tzw. Ustawa o wychowaniu w trzeźwości wywodzi się „z głębokiej komuny”.
Ale chodzi też o coś więcej, co zaliczamy do kategorii imponderabiliów. Chodzi o wolność. Władzy chodzi o to, byśmy wstydzili się tego, kim w jej mniemaniu jesteśmy – byśmy uwierzyli w obraz, który ona promuje, a na końcu z pocałowaniem ręki przyjmowali jej „troskę” o nasze „dobro”, a wręcz cieszyli się, gdy owa troskliwa władzuchna mówi nam jasno: to wam wolno, a tego wam nie wolno.
Filip Obara
Polecamy rozmowę w programie „Kultywator” na temat moralnych i kulturowych aspektów używania alkoholu: