Papież Franciszek zaatakował dziennikarzy, którzy krytykują go z powodu jego stanowiska w sprawie wojny na Ukrainie. Według biskupa Rzymu ci, którzy dopatrują się w jego działaniu prorosyjskości, szerzą „dezinformację i oszczerstwa” i uprawiają „koprofilię”. Lewicowi dziennikarze i publicyści mogą być zdziwieni tonem papieskiej wypowiedzi, ale pora się przyzwyczaić: to nie pierwszy raz, gdy Franciszek lży swoich krytyków. Dotąd robił to jednak głównie wobec środowisk konserwatywnych.
13 kwietnia argentyński dziennikarz Gustavo Sylvestre opublikował na swojej stronie internetowej odręcznie napisany list, jaki otrzymał od papieża Franciszka. To odpowiedź na wcześniejszy list od Sylvestrego, którego treści nie poznaliśmy. Franciszek dziękował wszelako dziennikarzowi za słowa wsparcia i ostro krytykował tych, którzy zarzucają mu prorosyjskość w obliczu wojny na Ukrainie. Według papieża ci publicyści, których zdaniem działa on w interesie Kremla, szerzą „dezinformację i oszczerstwa”, „dyfamują” i uprawiają „koprofilię”. Ojciec Święty wyznał, że „smutkiem” napawa go „splamienie tak szlachetnego powołania”, jakim jest dziennikarstwo. Zasugerował też, że dziennikarze, którzy zarzucają mu prorosyjskość, mogą być za to specjalnie opłacani.
Tego rodzaju inwektywy budzą oczywisty niesmak i oburzenie lewicowej oraz liberalnej prasy. Papież, którego ubóstwiali jako kościelnego rewolucjonistę (skądinąd słusznie), nagle kieruje do nich tak ostre słowa… Dziennikarze konserwatywni mogą z nutą Schadenfreude powiedzieć, że trzeba się przyzwyczaić: kościelny mainstream za pontyfikatu Franciszka, w tym sam papież, już wielokrotnie dowodzili, że potrafią stosować wyjątkowo brudny język odnośnie tych, z którymi się nie zgadzają.
Wesprzyj nas już teraz!
Sam Franciszek o „koprofilii” i „koprofagii” w kontekście dziennikarstwa mówił już w 2016 roku, nie precyzując jednak, jakie konkretne środowiska ma na myśli. Przeciwko konserwatystom jednak wypowiadał się krytycznie wiele razy: dobrze znane są jego słowa dyskredytujące młodych księży odprawiających przedsoborową Mszę jako ludzi „sztywnych” i „skostniałych”. Szczególnie ciężkie działa Franciszek wytoczył w 2018 roku, kiedy abp Carlo Maria Viganò zaapelował doń o abdykację, oskarżając go o wiedzę o czynach Theodore’a McCarricka. Papież porównywał wówczas arcybiskupa czy też szerzej, w ogóle swoich krytyków w tej dziedzinie, do samego szatana. Dwa lata wcześniej z kolei w bezprecedensowy sposób skrytykował ówczesnego prezydenta USA Donalda Trumpa za to, że chciał postawić mur na granicy z Meksykiem; uznał, że „nie jest on chrześcijaninem”. Z perspektywy wiary katolickiej trudno o cięższy zarzut. O werbalnych ekscesach większych i mniejszych adherentów kościelnego mainstreamu za pontyfikatu Franciszka nie ma się co rozpisywać; po 2013 roku pycha niektórych z przedstawicieli katolicyzmu „liberalnego” stała się tak ogromna, że pozwalali sobie na najohydniejsze nawet inwektywy pod adresem ludzi, dla których Tradycja nie jest tylko pustym słowem, co bardzo jasno zamanifestowało się po publikacji motu proprio Traditionis custodes w lipcu 2021 roku. W Polsce szczególnie często i zjadliwie krytykowano różne inicjatywy Stowarzyszenia Ks. Piotra Skargi, w tym, na przykład, broszurę w obronie Najświętszego Sakramentu.
W przypadku wojny na Ukrainie oburzenie papieża krytyką pod jego adresem jest jednak szczególnie absurdalne. To właśnie Franciszek wielokrotnie wzywał do parezji w debacie kościelnej, czyli otwartej, odważnej wypowiedzi – także krytycznej, jeżeli trzeba. Od papieża, który szermuje takimi hasłami, oczekiwalibyśmy dobrego przykładu: tymczasem choć Ojciec Święty od 24 lutego regularnie krytykuje działania wojenne, to ani słowem nie wspomina, kto jest winowajcą. Słyszymy o mordowanych, ale już nie o mordercach. Postawa Franciszka budzi zdziwienie i jest trudna do obrony argumentami dyplomatycznymi. Nie to jednak, jak sądzę, może rodzić oskarżenia o prorosyjskość. Te wzbudzają raczej słowa papieża oraz sekretarza stanu Watykanu kardynała Pietro Parolina na temat zbrojeń. Watykan już co najmniej kilka razy skrytykował rozbudowywanie sił zbrojnych przez państwa zachodnie. Tym samym Stolica Apostolska zdaje się sugerować, że skoro Rosja ma dużą armię, to jej sąsiedzi powinni… mieć armie niewielkie. Cóż, tak było z Ukrainą – czego efekty obserwujemy dzisiaj. W tej sytuacji doprawdy trudno powstrzymać się przed zarzucaniem papieżowi prorosyjskości – nawet jeżeli wypowiedzi jego i kardynała Parolina nie są celowo promoskiewskie, to stan, jaki postulują, realizuje rosyjskie cele. W tym kontekście krytyka poczynań Franciszka i jego dyplomacji jest uzasadniona, a w związku z faktem, że na Ukrainie dochodzi do masowych mordów, gwałtów i grabieży – nie może dziwić, że jest też ostra. Zamiast oskarżać dziennikarzy o „dyfamację” i „koprofilię” papież mógłby po prostu jaśniej wytłumaczyć swoje stanowisko, czego wszakże nie robi.
Lewicowi katolicy będą musieli zatem poradzić sobie z niechęcią Franciszka. Nie sądzę, by się obrazili; obie strony łączy zbyt wiele. Papież, który „zmienia Kościół”, to znaczy otwiera go na ducha czasu, pozostanie sojusznikiem światowego mainstreamu. Zgrzyty, jak widać, mogą się zdarzać – i tak rzeczywiście bywa; choćby w styczniu tego roku oburzenie rewolucjonistów wywołały słowa papieża o zastępowaniu dzieci przez psy i koty… Mimo wszystko strategiczny sojusz będzie trwał: nawet jeżeli w pewnych szczegółach ujawniać się będą rozbieżności, to ostateczne cele obu stron są podobne. Liberałowie muszą pogodzić się z tym, że w sprawie Rosji i Ukrainy papież nie przemówi głosem, którego by oczekiwali; podpisawszy nieformalny protokół rozbieżności, będą mogli działać dalej.
Paweł Chmielewski