25 stycznia 2017

Gdy zaczną się rozmowy gdzieś nad nami…

(Krzysztof Zatycki/FORUM )

Jeden z istotniejszych dziennikarzy wspierających rząd „dobrej zmiany” opublikował ostatnio zaskakujący tekst. W jego opinii, Jarosław Kaczyński i Antoni Macierewicz przejdą do historii za sprawą wprowadzenia do Polski wojsk amerykańskich. Iście przerażająca to teza. Przerażająca? Tak – bo wprowadzenie wojsk sojuszniczych do Polski w tak symbolicznych ilościach mogłoby chyba być istotne historycznie tylko gdyby przyniosło jakąś wielką katastrofę.


Oczywiście, na ten moment katastrofy nie widać. Szczęśliwie, trudno wyobrazić sobie iż Rosja miałaby jakoś poważnie odpowiedzieć na obecność wojsk amerykańskich. Będą oczywiście pomruki, pohukiwania, ale koniec końców – Rosjanie głupi nie są, i wiedzą jak znikomą siłę militarną stanowi jednostka amerykańska która do nas przyjechała. Rozumieją że jest to gest symboliczny, więc ich reakcja również będzie raczej symboliczna.

Wesprzyj nas już teraz!

Niepokojące jest natomiast co innego. Otóż, nasi politycy, a także ich dziennikarscy poplecznicy, zachwalając wjazd Amerykanów jako wiekopomną zmianę, jako najważniejsze dla Polski wydarzenie od czasów Jałty, a nawet od pierwszego rozbioru (tak, tak!), wydają się zupełnie nie rozumieć jak małe znaczenie realne ma ten gest. Nie pojmują że wojska które tak łatwo przyjechały, mogą równie łatwo wyjechać, gdy tylko będzie to korzystne – dla Amerykanów. A dla nas…? Dosyć powiedzieć że jeżeli wmawiamy narodowi że Amerykanie są gwarancją bezpieczeństwa, to po ich wycofaniu, część narodu może poczuć się zgoła niebezpiecznie.

Jak Trump z Tajwanem sobie pogadał

Aby zrozumieć lepiej niebezpieczeństwo polegania na wielkich sojusznikach, popatrzmy na drugi koniec świata, gdzie nowo wybrany prezydent Stanów Zjednoczonych, od wielu miesięcy mówił o potrzebie konfrontacji handlowej z Chinami. I faktycznie – jeszcze przed objęciem urzędu rozpoczął wdrażanie nowej polityki drażnienia Chin poprzez zbliżenie z Tajwanem. O ile dawniej Amerykanie troszczyli się o tajwańskiego sojusznika, o tyle dbali o to aby ich wsparcie dla Tajwanu nie wpływało ujemnie na dobre relacje z Chinami. Tajwańczykom to oczywiście nie przeszkadzało, gdyż wiedzieli że spokój jest najlepszą gwarancją ich bezpieczeństwa. Toteż gdy dziś mogłoby się wydawać że prezydent Trump postanowił odrzucić dobre relacje z Chinami na rzecz wzmocnienia wsparcia dla Tajwanu, jest to w gruncie rzeczy iluzja, a przegranym będzie Tajwan.

 

Próżno bowiem wyczekiwać iż na Tajwan wyruszą wielkie konwoje z bronią i wojskiem którego tak wiele by potrzeba aby w razie wojny dać wyspie realną szansę zwycięstwa z Chinami. Przecież Trump w ogóle nie mówi o wojnie z Chinami. Mówi natomiast o tym że trzeba ich zmusić do zmiany układów handlowych. Jako biznesmen, Trump rozumie doskonale że handel zawsze musi być dwustronny. Co może Ameryka zaproponować Chinom w zamian za ustępstwa gospodarcze? Niewiele, skoro to Amerykanie potrzebują Chińskich towarów, a nie na odwrót. Chyba że właśnie… Tajwan. Stany Zjednoczone mogą odstąpić Chinom Tajwan. Nie muszą nawet tego robić dosłownie. Mocarstwa mogą się dogadać co do utrzymania status quo. Chodzi tylko o to aby tak jak czterdzieści lat temu, Stany Zjednoczone mogły znowu wykonać jakiś wielki, symboliczny gest wobec Chin. Takim symbolicznym gestem było niegdyś uznanie rządu komunistycznego jako faktycznego rządu Chin. Jednakże nie można dwukrotnie wykonać tego samego gestu. Najpierw trzeba stworzyć sytuacje w której Ameryka może uczynić jakieś ustępstwa, na przykład właśnie na Tajwanie. Trump niewątpliwie jest na to gotowy. Przecież wybrali go Amerykanie, a nie Tajwańczycy – dlaczego więc nie miałby poświęcić tych drugich dla interesu swoich wyborców? 

Sprawdzone wzorce

 

Taktyka jaką tu widać nie jest nowością, gdyż była i jest często stosowana przez Rosjan. Można to w skrócie opisać tak – gdy przeciwnik stoi w miejscu, my czynimy półtora kroku do przodu, po czym proponujemy że obydwie strony cofną się o dwa kroki.

 

Przykładowo, gdy w latach 60-tych Rosjanie zaczęli budować bazy rakietowe na Kubie, czy naprawdę oczekiwali że jakoś istotnie przechylą szalę zwycięstwa w zimnej wojnie na swoją korzyść? Niektórzy pewnie tak. Ale można sądzić że większość radzieckich polityków miało zgoła mniej ambitny cel – wymusić usunięcie amerykańskich baz rakietowych z graniczącej ze Związkiem Sowieckim Turcji. Budowa baz rakietowych na Kubie, jak uczy nas jedyna słuszna wersja historii, zakończyła się wielką międzynarodową kompromitacją ZSRR. Tyle tylko że ostatecznie, Amerykanie faktycznie zgodzili się zdemontować swoje bazy rakietowe w Turcji…

Co się wtedy stało z Kubą i z Turcją? Kraje te zostały wystawione na wiatr przez swoich sojuszników. Kuba, można odnieść wrażenie, w reakcji na redukcję radzieckiego zaangażowania postanowiła stać się jeszcze bardziej niezastąpiona dla swego sojusznika. Skoro nie mogli być niezatapialnym lotniskowcem, zostali eksporterem rewolucji. Ich wojska pojawiały się w Angoli i we wschodniej Afryce – wszędzie tam gdzie Rosjanie nie chcieli się za mocno angażować. Być może po części wynikało to z przekonań ideologicznych, ale równie dobrze mogła to być zimna kalkulacja – jesteśmy słabi, więc wygramy tylko służalczością.

Co innego Turcja, która jest przecież znacznie większym państwem od Kuby. Turcy już wcześniej mieli dobrze rozbudowane wojsko, więc tym bardziej postawili na modernizację swoich oddziałów – inaczej mówiąc, liczyli na siebie. Niewątpliwie, gdyby w dowolnym momencie Związek Radziecki zaatakował drugą co do wielkości armię w NATO, bez użycia broni atomowej nie miałby szans na szybkie zwycięstwo, jeśli w ogóle mógłby wygrać. Owocem tej konsekwentnej polityki jest to iż dzisiaj, pół wieku później, Turcja prowadzi samodzielną politykę regionalnego mocarstwa, i przestała oglądać się na Amerykę. 

A my?

 

Pozostaje więc tylko jedno pytanie: jak postąpimy my sami, gdy Trump postanowi przehandlować obecność wojsk amerykańskich w Polsce? A przecież będzie to dla niego tym łatwiejsze, że sam ich tam nie wprowadzał, więc nawet nie straci przy tym twarzy. Czy spodziewany wielki „reset” Trumpa w relacjach z Rosją odbędzie się kosztem amerykańskiej obecności w Polsce? A czemu by nie? Przecież tak właśnie wyglądał obamowski „reset” z Rosją.

 

Pozostaje tylko jedno pytanie. Skoro nie wierzymy – niestety, słusznie – we własne zdolności obronne bez obecności wojsk sojuszniczych, co zrobimy kiedy sojusznicy się wycofają? Jeśli tak się stanie – a wydaje się to bardzo prawdopodobne – będzie to z pewnością bardzo zimnym prysznicem dla rządu, który będzie musiał podjąć jakieś działania zaradcze aby pokazać Polakom że nadal gwarantuje im bezpieczeństwo.  Czy podążymy drogą Kuby, służalstwem i całkowitą podległością starając się wysłużyć kolejne symboliczne gesty Amerykanów? Czy raczej pójdziemy po rozum do głowy i zaczniemy dążyć do realnej poprawy własnej obronności?

Polskie myśliwce F-16 wykonujące misje nad Syrią nieraz znajdują się w pobliżu granic Turcji. Ale czy to samo można powiedzieć o tych którzy je tam wysłali? Przecież San Escobar sytuuje się raczej gdzieś w okolicach Kuby…

 

 

Jakub Majewski

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie