Smutny paradoks polega na tym, że gdy Kościół dopiero co wychodził z okresu prześladowań, to biskupi mieli więcej odwagi, by przeciwstawiać się władzy, niż dziś, gdy w wielu państwach wciąż obowiązują konkordaty. Co więcej, wydaje się, że okres PRL-u skłaniał wielu duchownych do postaw bardziej katolickich, niż dziś, gdy Kościół teoretycznie cieszy się wolnością.
Gdy myślimy o relacjach Kościoła i państwa, przychodzą nam oczywiście do głowy rozmaite nadużycia tego drugiego, jak choćby słynna świecka inwestytura w średniowieczu. Jednak dla nikogo nie będzie zaskoczeniem, gdy stwierdzimy, że Kościół z zasady stawał w opozycji do władzy, gdy ta łamała prawo Boże lub niesprawiedliwie uciskała ludność.
Wystarczy przywołać spór św. Ambrożego z cesarzem Teodozjuszem Wielkim. Gdy władca świecki dokonał masakry na ludności cywilnej o odwecie za wywołany przez nią bunt, takimi słowy święty biskup Mediolanu zwracał się do wszechwładnego cesarza w czasach, gdy chrześcijaństwo dopiero zaczynało instalować się w strukturach publicznych: Grzechu nie usuwa się inaczej, jak tylko łzami i pokutą. Radzę, proszę, zachęcam, napominam, ponieważ bólem napełnia mnie to, że ty – który byłeś przykładem niesłychanej pobożności, który osiągnąłeś szczyt łaskawości – nie ubolewasz z powodu tego, że zginęło tylu niewinnych.
Wesprzyj nas już teraz!
A gdy już cesarz stanął jakby nigdy nic w drzwiach mediolańskiej katedry, hierarcha wyrzekł te słowa: Nie ośmielę się złożyć Ofiary, jeśli ty będziesz chciał w niej uczestniczyć. Bo czyż to, czego nie wolno winnemu przelania krwi jednego niewinnego, wolno winnemu przelania krwi wielu? Nie sądzę – i własnym ciałem zagrodził władcy wejście do świątyni, co tak pięknie namalował wiele wieków później Antoon van Dyck. Cała sprawa skończyła się ostatecznie tym, że cesarz, odbywszy publiczną pokutę, został na powrót przyjęty do grona wiernych Pańskich.
Ambroży miał wówczas wypowiedzieć słynne słowa: Cesarz jest w Kościele, nie ponad Kościołem. W myśl tego wyrażenia, kolejne wieki nie miały wątpliwości, iż władcy świeccy – zarówno jako osoby prywatne, jak i publiczne, stojące na czele państwa – podlegali duchowej zwierzchności Namiestnika Chrystusa oraz jego braci w biskupstwie i przedstawicieli. Natomiast w sytuacjach, w których władza, czy też większość społeczeństwa, nie były katolickie, Kościół zawsze bronił swych praw i próbował uzyskać jak największą autonomię.
Oczywiście zdarzały się też błędy, jak w przypadku Piusa XI, który nakłonił meksykańskich Cristeros do złożenia broni i zawarcia rozejmu z masońskim rządem, który – jak nietrudno się domyślać – warunków porozumienia nie dotrzymał. Ale Ojciec Święty wyciągnął wnioski z tej gorzkiej lekcji i gdy generał Francisco Franco podjął jako żołnierz, a potem kontynuował jako dyktator, krucjatę w celu uratowania ojczyzny przed komunistami, to ten sam papież udzielił mu bezwzględnego poparcia.
Na przykładzie naszej własnej historii możemy łatwo zidentyfikować rolę Kościoła jako strażnika sprawiedliwości w starciu z władzą zaborczą czy okupacyjną. Kościół, choć nie zawsze błogosławił – nieroztropne nieraz – próby powstańcze, to jednak nie odmawiał pomocy represjonowanym, a przede wszystkim ludności, prześladowanej nieraz za przywiązanie do katolicyzmu. Czy to w czasach okupacji nazistowskiej i bolszewickiej, czy w dobie podległości Związkowi Sowieckiemu, polskie świątynie zawsze stanowiły schronienie dla „renegatów” walczących z najeźdźcą i z polskojęzycznymi zdrajcami.
Jakkolwiek byśmy oceniali postać kard. Stefana Wyszyńskiego, to jednak trudno powiedzieć, że za jego czasów Kościół istniał jedynie po to, by spolegliwie przytakiwać władzy świeckiej. W represjach, jakimi komuniści gnębili duchowieństwo, na pierwszy plan wysuwa się właśnie sprzeciw wobec władzy niesprawiedliwej, czego dowodem jest chociażby zamordowanie ks. Jerzego Popiełuszki.
Abstrahując tu od możliwych wypaczeń płynących ze swoistego „unarodowienia” katolicyzmu w Polsce, wypada zauważyć, że aż do przemiany ustrojowej Kościół – choć intensywnie infiltrowany i łamany – był kojarzony raczej z „uprzykrzaniem” się władzy niż z bezwolnym podążaniem za jej despotyczną wolą.
Co stało się po roku 1989, a więc w okresie gdy obserwujemy postępujący regres godności polskiego episkopatu i kolejne przykładu jego „zblatowania” z różnymi rządami w Warszawie? Na pewno brak lustracji, jak konsekwentnie wskazuje ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, ma tu znaczenie, ale czy tylko?
Z drugiej strony pewnym paradoksem jest to, że komuna w jakimś stopniu opóźniła u nas wprowadzanie nowinek Soboru Watykańskiego II i późniejszych reform, gdyż po prostu mieliśmy poważniejsze problemy na głowie. Ale po upadku ZSRR wszystkie destrukcyjne procesy – liberalizacji obyczajów i szaleńczego postępu w Kościele – ruszyły i u nas z kopyta. W każdym razie wydaje się, że kapitulacja władzy duchownej przed świecką nie ma w Polsce bezpośredniego związku ze zmianami w postrzeganiu Kościoła, jakie wprowadził ostatni Sobór.
W każdym razie nagle okazało się, że nie ma nic złego w organizowaniu rekolekcji dla Platformy Obywatelskiej na Wawelu czy też fetowania czołowych przedstawicieli tzw. Prawa i Sprawiedliwości, którzy już dawno wykluczyli się z Kościoła popierając tzw. kompromis aborcyjny. Dziwnym trafem u nas nikt nie mówi o zakazie Komunii Świętej dla polityków, którzy popierają mordy prenatalne, a wciąż uważają się za katolików. Nie ma też dostatecznie jasnego głosu w sprawie zagrażającej nam infekcji wirusem umysłowym lewicowości i zboczonego neomarksizmu.
Za to w sprawie innego wirusa Kościół w Polsce podjął zdecydowane działania, choć niestety nie takim kierunku, jaki w naturalny sposób wynikałby z jego polskich tradycji. Dziwnym trafem to afrykańscy biskupi mieli odwagę powiedzieć głośno, co myślą o tzw. pandemii, a metropolita San Francisco, abp Salvatore Cordileone, publicznie dziękował kapłanom Bractwa św. Piotra, że pomimo ukazów władzy sprawowali sakramenty podczas lockdownów.
Tymczasem w Polsce – gdzie przez wieki z narażeniem życia księża nie zamykali kościołów – doszło do pożałowania godnego mariażu pomiędzy władzą świecką i duchowną. I twierdzę, że wątpliwe to pocieszenie, iż pod koniec wszystkich lockdownów spod pióra abp Stanisława Gądeckiego wyszło kilka słów rzekomego opamiętania. Co miałyby one zmienić, skoro przewodniczący episkopatu prawdopodobnie mógł wiedzieć, że kolejny lockdown nie jest planowany, a przez cały okres bezprawnego blokowania życia publicznego milczał, pozwalając na odbieranie wiernym posługi sakramentalnej i duszpasterskiej?
Opór wobec tego, co bez wielkiej przesady określano „tyranią covidową” wypadł w szeregach polskiego duchowieństwa nader słabo, a hierarchia najwyraźniej nie poczuwała się do opowiedzenia się nie tylko za prawami obywateli, ale nawet za prawami samego Kościoła (w tym przede wszystkim za prawem do swobodnego sprawowania kultu religijnego).
Media donosiły jedynie o ks. Łukaszu Szydłowskim z Bractwa św. Piusa X, który miał pomagać ludziom zagrożonym z powodu nacisków na szczepienia. Jeżeli można ufać tym doniesieniom, to kapłan ten wykazał się postawą godną historycznej roli Kościoła w Polsce i był gotów ponieść za to konsekwencje, trafiając do aresztu. Bo pamiętajmy, że stawką była nie tylko sama idea wolności, ale przede wszystkim ludzkie życie, gdy pomyślimy choćby o utrzymujących rodziny żołnierzach, którzy mieli być pozbawieni żołdu w przypadku nieprzyjęcia promowanego przez rząd preparatu. Swoją droga, rząd popełniałby w ten sposób grzech wołający o pomstę do nieba.
Szkoda, że tej odwagi i tego ducha kościelnego zabrakło naszym hierarchom, którzy mogli wykorzystać wciąż mocną pozycję Kościoła do wynegocjowania z rządem przynajmniej pewnej swobody kultu, aby nie pozbawiać wiernych źródeł łaski. Choć z drugiej strony, trzeba przyznać, że w kwestii niemieckiej Drogi synodalnej, a ostatnio w kwestii in vitro abp Stanisław Gądecki wykazał się większą ilością odwagi.
Wciąż pokutuje mit na temat szczególnej pobożności Polaków, ale czy jest ona jeszcze czymś więcej niż gasnącym przyzwyczajeniem? A przede wszystkim jak zachowa się Kościół w Polsce wobec nadchodzących wyzwań: lewicowego rządu chcącego zalegalizować mordy prenatalne czy ewentualnych kolejnych „pandemii”? Czy Kościół ten ma jeszcze szanse przypomnieć sobie o swoich korzeniach, czy też bez gruntownej reformy całego Kościoła powszechnego nie jest to możliwe?
W dobie tzw. pandemii okazało się, że nie mogliśmy domagać się nie tylko heroizmu, ale nawet minimum przyzwoitości – czy to oznacza, że Kościół polski jako znak sprzeciwu wobec niesprawiedliwej władzy świeckiej należy do historii?
Filip Obara